🍅Brzuszki czy schody?🍅

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


- Och - Wzdycha przejęty mężczyzna robiąc pół kroku do tyłu. - Przepraszam.

Na jego twarzy widnieje uśmiech, którego nie rozumiem. Nie odpowiadam. Wymijam go i idę w kierunku ławki, na której siedzi już kilka osób z mojej klasy. Zapewne też biorą udział w występach. Szatyn jednak postanowił nie odpuść. Nie mam pojęcia czemu się mnie tak przyczepił.

- Och, Lovino! - wychowawczyni kieruje słowa w moją stronę. - Jesteś. Już się bałam, że zrezygnowałeś.

Nie rozumiem czemu miałbym rezygnować. Bo to wcale nie jest tak, że ja nie chcę. Ja chcę. Bardzo lubię sztukę. Kocham.

- Dzisiaj tylko dam wam scenariusze. - Tym razem zwróciła się do wszystkich. - Chcę żebyście zapoznali się z tekstem, a na następny raz dobierzemy wam postacie.

Podaje plik scenariuszy Alfredowi, który wstał i zaczął wręczać każdemu po sztuce.

- I gdzie ten pajac jest... - słyszę jak nauczycielka mruczy pod nosem. - pewnie chla z resztą tych swoich kumpli. Zero odpowiedzialności...

Zauważam, że na twarzy zielonookiego stojącego dwa kroki za nią pojawia się szerszy uśmiech. Czyżby usłyszał, co ona mówi? Pewnie tak. Ale nie rozumiem, co mu do tego.

- Okej. - zielonooka wzdycha głośniej sygnalizując, że chce nam przekazać coś jeszcze. - To na tyle. Jutro wam powiem kiedy próba. Możecie iść do domów, albo na lekcje. Zależy czy je macie.

Wstaję i powoli kieruję się w stronę wyjścia. Nie zamierzam się śpieszyć. Po co się przepychać z rozentuzjamowanymi możliwością powrotu do domu uczniami? Tym bardziej, że mi samemu nie chce się tam wracać.

Wychodząc z sali rzuciłem jeszcze szybkie spojrzenie szatynowi. Stał koło pani Elizabeth i chyba rozmawiali. Przynajmniej tak myślę. Chociaż w sumie bardziej wygląda to jak monolog prowadzony przez mężczyznę, który nie dość, że gadał jak najęty, to jeszcze machał rękami jak szatan.

***

- Wróciłem! - wołam. Chociaż sam nie wiem po co, skoro i tak nikt nie odpowie. Rodzice w pracy, a gdyby byli pierwsze ich słowa brzmiałyby raczej "co tak późno". A Feliciano pewnie gdzieś się szlaja z tym kartoflo-podobnym płynem do naczyń aka. Ludwigiem.

Może to i lepiej, że nikogo nie ma. Przynajmniej się mnie nie czepiają. Nie krytykują. Nie zadają bólu. Żadnego.

Chwila spokoju. Mam jakieś dwie godziny. Rodzice kończą dzisiaj o szesnastej. Nie jestem pewien o której Feli wróci.. Nie ważne.

Co by tu... zadanie? Przyda się. I trochę się pouczyć. Jutro sprawdzian. Z chemii. Po prostu świetnie. Kolejna pała będzie. Rodzice znowu się wściekną. I znowu... NIE. PRZESTAŃ. NAWET O TYM NIE MYŚL. TO ZŁE.

Chyba zacznę od brzuszków. Chociaż.. czemu by nie skorzystać z okazji i wykorzystać to, że jestem sam w domu..?

Tak więc udaję się na schody na które zaczynam kolejno wbiegać i zbiegać, wbiegać, zbiegać, wbiegać, zbiegać. I tak w kółko. Dopóki nie zabraknie mi siły. Wtedy chwilę odpocznę robiąc te cholerne brzuszki. Tak. Tak zrobię.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro