Początek końca

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Wstałam rano, nalałam wody do szklanki i połknęłam jedną, okrągłą, białą tabletkę. Jak każdego ranka od prawie dziesięciu lat. Nazywam się Miranda i mam dwadzieścia pięć lat, pojutrze dwadzieścia sześć. Od niecałych dziesięciu moje życie jest katastrofą.

Wszystko zaczęło się od śmierci mojej matki, a może nawet od paru miesięcy ją poprzedzających. Wtedy ta ciepła kobieta, po której odziedziczyłam burzę czekoladowobrązowych włosów i oczy tożsamego, ciepłego koloru, zaczęła stawać się coraz bardziej zdystansowana, jak gdyby realny świat domagający się uwagi przestawał istnieć. Jej tęczówki barwy ciepłej kory dębu w lecie coraz częściej zdawały się przesłonięte grubą mgłą koszmarów, której żadne z nas nie potrafiło odegnać. Z każdym dniem traciła nieco wigoru, niepokój oblepiał ją jak smoła, końcowo pozwalając jedynie na te nagłe wzdrygnięcia, które targały jej drobnym ciałem, gdy usłyszała chociaż trochę głośniejszy dźwięk. Byłam nastolatką, nie rozumiałam szaleństwa, które ją wypełniało mimo tłumaczeń taty, zapewniającego, że mama po prostu potrzebuje odpoczynku, że po kolejnej wizycie u lekarza to wariactwo się skończy, że ją odzyskamy.

Nie miał racji, nie odzyskaliśmy.

Wpatrywałam się w lustro. Odbicie pokazywało mi obraz stworzony na jej podobieństwo. Ciemne włosy spływające kaskadą na klatkę piersiową, dominujące w obrazie drobnego ciała, zawsze wydawały się zbyt napuszone. Ciemne oczy, jak otchłanie na twarzy o oliwkowej cerze, która ostatnio wyblakła i przeszła bardziej w barwę szarości. Pełne usta, drobny nos. Chłopcy zabijali się o moją uwagę, gdy byłam młodsza. Przed tym wszystkim byłam szczęśliwa. Popularna. Miałam sny i marzenia.

Wtedy los odebrał mi matkę, a na mnie samą zesłał to samo szaleństwo, które okazało się być dziedziczne.

Dwa dni po moich urodzinach matka powiedziała mi coś. Może, gdybym słuchała uważniej, nie doszłoby do tragedii. Przymknęłam powieki, gdy zaatakowało mnie wspomnienie, tak wyraźne i gryzące jak dym papierosowy w zamkniętym pomieszczeniu. Nie pozwalające dojrzeć niczego innego, szczypiące w oczy i powodujące łzawienie spojówek. Krtań mi się zablokowała.

Siedziałam na kanapie z walkmanem. Słuchałam nowej piosenki ulubionego boy bandu, gdy weszła do pomieszczenia i ustawiła przede mną krzesło. Obróciła je tyłem do mnie, po czym usiadła, podpierając się przedramionami o jego oparcie. Przez chwilę się ucieszyłam, dawno nie inicjowała kontaktu. Nawet w moje urodziny nie zeszła na dół świętować z nami. Została cały dzień w pokoju, jak zawsze ostatnimi czasy. Ściągnęłam słuchawki i spojrzałam w jej oczy, które wydawały się ciemniejsze niż zazwyczaj. Były podkrążone, a głębokie cienie wraz z liniami mimicznymi utrwalonymi przez wiecznie udręczony wyraz i napięcie potęgowały niepokojący efekt. Przełknęłam ślinę, pamiętając, że to mama. Nie chciałam, żeby poczuła się źle przez moją reakcję.

– Mamo? – zapytałam słabo.

Uśmiechnęła się delikatnie, jakby dopiero teraz zauważyła moją obecność, chociaż przecież sama do mnie przyszła.

– Przepraszam cię, ale nie wytrzymam dłużej – powiedziała cicho. Przekrzywiłam nieco głowę, nie wiedząc, co powiedzieć, ale to jej najwyraźniej nie martwiło. – Masz dziesięć lat, dziesięć lat, które musisz przeżyć w pełni – obwieściła.

Skrzywiłam się. Tata ostrzegał nas, że zmienili jej leki i może być... nie do końca sobą.

– Wszystko dobrze mamo, odprowadzę cię do pokoju – wyszeptałam i zamierzałam wstać, ale wtedy kobieta nagle wychyliła się do przodu i złapała mnie mocno za przedramię. Próbowałam się wyrwać, piekący ból podrażnił zakończenia nerwowe, gdy długie paznokcie wbiły się w miękką skórę.

– Obiecaj mi to! Obiecaj! – krzyczała raz za razem, szarpiąc mnie.

Mój tata nas rozdzielił, usłyszał jej krzyk z kuchni i siłą zawlókł ją do łóżka.

Niecałe trzy tygodnie później już nie żyła. Zadźgała się, gdy byłyśmy w szkole, a tata w pracy. Nigdy nie zapomnę widoku radiowozów, gdy wróciłam z zajęć i oficera zabraniającego mi wejść do środka. Ani zapłakanej twarzy taty, kiedy wychodził z budynku po odkryciu tego wszystkiego.

Wzięłam głębszy wdech, próbując zapanować nad paniką. Wspomnienia ostatnio uderzały częściej i bardziej intensywnie. Zbliżały się moje urodziny, a wraz z nimi rocznica śmierci matki. Tak było co roku. Chłód, który rozgościł się w piersi, był tym z rodzaju nieodegnywalnych nawet przy pomocy gorącej herbaty i grubego koca. Wyszorowałam mocno zęby, postanawiając, że nie potrzebuje śniadania. Z tak ściśniętym żołądkiem i tak bym je zwróciła.

Ten dzień nie różnił się prawie niczym od innych. Pożegnałam się z Matthew szybkim całusem, nie chcąc musieć mu tłumaczyć, dlaczego do diabła znów nic nie jem. Był cudownym chłopakiem, ale jego opiekuńczość czasem mnie przerastała. Kiedy szłam żwawo w kierunku szpitala, w którym pracowałam, telefon zapiszczał głośno, obwieszczając nadejście wiadomości.

„Świętujemy w Homarze"? – SMS od mojej siostry, Melissy, wmusił uśmiech na twarz. Homar to tania knajpa, do której uczęszczałyśmy. Oczywiście nie można było w niej dostać HOMARA, ale zawsze żartowałyśmy, że kiedyś dotrzemy do punktu w życiu, gdzie będziemy świętować w wielkim stylu.

„Jasne. Kończę zmianę o 16" – odpisałam. Nie miałam zamiaru narzekać na datę, Melissie ciężko było znaleźć czas. Całe dnie wypełniała jej praca i dziesięcioletnia córeczka, Mia. Ten mały aniołek o blond włosach potrafił być zajęciem na pełen etat.

Odłożyłam telefon do torby i weszłam na skrzyżowanie, widząc migające już, zielone światło. Pędziłam, czując zniecierpliwienie kierowców, czekających, tylko aby przejechać przez przejście. Gdy moja stopa dotknęła krawężnika, poczułam to. Jak ukłucie w płat czołowy, posyłające spazm przez całe ciało, zimny dreszcz skradający się niepostrzeżenie przez kark aż na kość ogonową. Z bijącym sercem podniosłam wzrok.

Był tam. W ciemnym zaułku, jak zwykle niewidzialny dla oczu innych. Ubrany jak staroświecki błazen, jedynie kolory jego niegdyś zapewne jaskrawego stroju były wyblakłe. Fiolet przeszedł w bardziej brudny kolor między błękitem a smolistą czernią, biel za to... Nigdy nie powiedziałabym, że to stało koło bieli, ale podejrzewałam, że tym kiedyś był ten przebrzydle żółto–szary kolor. Strój wisiał potargany na nieludzko wychudzonym ciele, wszystko w nim było zbyt chude, zbyt długie. Był nienaturalnie wysoki, nachylał się przy murze budynku, kładąc jedną groteskową dłoń na ścianie. Zakończone ostrymi szponami palce rozczapierzył, wyginały się w stawach w nieanatomiczne sposoby, sprawiając, że robiło mi się niedobrze. Najgorsza była jednak twarz. Wyglądała, jakby spędził zbyt wiele czasu pod wodą, napuchła dziwnie. Chorobliwie biała skóra przeorana była czarnymi bliznami ciągnącymi się przez czoło, oko, policzek. Czerń znaczyła też czubek jego nosa, jakby parodiował wesołego klauna. Wargi rozpościerał w szerokim uśmiechu, ukazując czarne, krzywe zęby o dziwnym, nienaturalnym połysku. Był to najszerszy uśmiech, jaki człowiek mógł sobie wyobrazić, kąciki ust płynnie przechodziły w ciemne blizny ciągnące się aż do kości policzkowych. Efektu dopełniały mętne jak u śniętej ryby, podkrążone oczy, w których na próżno było szukać źrenic czy tęczówek. Posklejane w strąki, czarne włosy opadały mu groteskowo na czoło. Wpatrywał się we mnie każdego dnia, znajdywał się tam, gdzie ja.

I z roku na rok był coraz bliżej.

Weszłam do szpitala na czas. Od razu udałam się do pokoju socjalnego i poprosiłam przełożonego o dyspozycję. Chciałam skupić się na pracy. Oddział pulmonologiczny był spokojnym miejscem dla fizjoterapeutów. Codzienne obchody, rutynowe ćwiczenia oddechowe i rozciągające tworzyły swoistą rutynę, która pozwalała mi uspokoić skołatane nerwy. W razie, gdyby jednak to się nie powiodło, miałam leki uspokajające o szybkim działaniu zawsze w torebce. Leczyłam się psychiatrycznie już długo. Halucynacje zaczęły się jakiś czas po śmierci matki, na początku lekarze myśleli, że to element żałoby, ale kiedy nie mijały, przypisali mi łatkę. Przepraszam, diagnozę.

Schizofrenia paranoidalna.

Faszerowali mnie lekami, które miały pomóc, ale nigdy nie pomogły. Błazen wciąż tam był i z roku na rok zbliżał się, jak gdyby zaciekawiony. Nigdy się nie odzywał, ale zawsze czułam jego obecność, jak zimny oddech na karku.

Z czasem nauczyłam się ignorować jego istnienie wręcz mistrzowsko. Po entej zmianie leków i dawek stwierdziłam, że lepiej już nie będzie. Budził we mnie terror, ale tylko udając, że go nie ma, mogłam mieć względnie normalne życie.

Inaczej już zamknęliby mnie w wariatkowie.


*


Po pracy spotkałam się z siostrą w Homarze. Melissa już czekała przy stoliku, gdy wbiegłam zdyszana. Zmiana nieco się przedłużyła, a ja nienawidziłam się spóźniać.

Całą powierzchownością przypominałam matkę, ona z kolei odziedziczyła wygląd po ojcu. Jasne blond włosy opadały w lekkich falach na ramiona dziewczyny. Ciemnoniebieskie oczy  zawsze błyszczały, odbijając uśmiech tak często goszczący na jej twarzy. Mimo tego, że była ode mnie o cztery lata starsza, zawsze czułam się, jakbym to ja była za nią odpowiedzialna. Jej impulsywna natura w połączeniu z byciem lekkoduchem często prowadziły do kłopotów. Uśmiechnęła się szeroko, gdy usiadłam.

– Kolejny ciężki dzień w pracy? – zagaiła.

– Nie pytaj, tylko zamawiaj Margaritę – burknęłam na pokaz.

– Kochana, wszystko już idzie, wraz z Homarem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro