Wyścig

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Musiałam próbować, musiałam! Nawet jeśli to był wyścig paranoika z szaleństwem. Nawet jeśli byłam tylko duchem we własnej maszynie.

Dlatego właśnie wiedząc, że zostało mi sześć dni, pojechałam dzień drogi dalej, do domu mojej prababki. Dalej należał do naszej rodziny, doglądały go jakieś dalekie ciotki, które bez wahania mnie wpuściły. Po udawanych uprzejmościach pozwoliły mi przejrzeć strych w poszukiwaniu rodzinnych pamiątek.

Chciałam znaleźć cokolwiek, a najbardziej te pierdolone sztylety. Jeżeli upuszczenie sobie krwi miało uwolnić mnie od psychodelicznego klauna, niech tak będzie.

Niestety po dwugodzinnych poszukiwaniach znalazłam jedynie dziennik. Zrezygnowana wzięłam go ze sobą i wróciłam przez noc do motelu.


Przespałam się pół dnia.

Zostało mi cztery i pół dnia

Siadłam do czytania. Praprababka na szczęście była wylewna. Również ją nawiedzał błazen, jednak ona podchodziła do tego nieco inaczej.

Rozumiała więcej.

Wiedziała, że zostało jej parę lat. Ponoć daleka przodkini faktycznie sporządziła pakt z demonem. Nie mogła mieć dzieci, jej ród miał wymrzeć. Mąż nienawidził jej za to i chciał ją posłać na zgubę. Przemogła się więc i przyzwała demona. Ceną za płodność miało być życie jej i jednej córki z każdego pokolenia, odbierane co dziesięć lat.

Babka wiedziała dużo, ale nie wiedziała o sztyletach. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że miały moc, aby to przerwać. Kojarzyła je jedynie jako rodzinną pamiątkę oddaną muzeum, oddalonemu o dzień drogi w jeszcze innym kierunku

– Zwariuję, kurwa! – wrzasnęłam, rzucając dziennikiem o ścianę. Stare, pożółkłe kartki rozsypały się po podłodze i drwiły ze mnie.


*


Wyjechałam od razu po zjedzeniu skromnego obiadu w małym bistro obok motelu. Nie jadłam ostatnio zbyt wiele i czułam, że słabnę, a musiałam mieć siłę na walkę z błaznem, który wyjątkowo się nie pokazywał. Wzięłam to za dobry omen.

Może ma pietra, bo wie, że zaczynam siedzieć mu na ogonie?

Zaśmiałam się gorzko do własnych myśli. Czy demony mogły się bać? Pewnie po prostu ostrzył na mnie pazury.

W muzeum znalazłam się prosto przed zamknięciem. Musiałam złamać każdy przepis ruchu drogowego, aby zdążyć. Wybłagałam dozorcę, aby pozwolił mi zobaczyć się z zarządcą.

Oczywiście sztyletów już tam nie było. Zostały przeniesione do magazynu, z którego mogłam je odzyskać po okazaniu dokumentu tożsamości i jego weryfikacji.

Nie miałam na to, kurwa, czasu.

Zagryzałam zęby, wychodząc. Na szczęście udało mi się wyciągnąć z niego, gdzie jest ten pieprzony magazyn.

Włamanie przyszło mi łatwiej, niż się spodziewałam. Rozwaliłam klamkę magazynu młotkiem, który Matthew podarował mi kiedyś w żarcie. Zawsze zajmował miejsce porwanego pasażera w bagażniku. 

Gorzej szło za to z poszukiwaniami sztyletu. Najpierw szukałam na oślep, błądząc po ciemnym pomieszczeniu wypełnionym zatęchłym zapachem starych pergaminów i kurzu, potem do spanikowanego umysłu wkradła się myśl.

Przecież magazyny też są katalogizowane.

Odszukałam spis, który powiedział mi, że sztylety były w sekcji C–7. Po otworzeniu dobrego tuzina pudeł znalazłam je. Dwa bliźniacze sztylety, różniące się nieco zabarwieniem. Smukłe, krótkie, ostre z mocnymi rączkami ze stali. Jeden ciemny, drugi srebrny. Kiedy ujęłam ten jaśniejszy, przeszedł mnie prąd. Coś we mnie mówiło mi, że to właśnie tego użyła moja przodkini. Ten ciemny musiał więc posłużyć do zranienia demona.

Owinęłam je apaszką i schowałam do torby. Uciekając, modliłam się, aby nie uruchomić jakiegoś dziwnego, ukrytego alarmu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro