Rozdział 2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Niedziela, 18 grudnia 2022

Lake Lafayette, Missouri


Phoebe Berger akurat podliczała, ile pieniędzy prawdopodobnie zarobią w tym miesiącu, gdy do kuchni wszedł jej mąż. Widząc zakrwawioną dłoń Franka, tylko mocniej przycisnęła długopis do kartki. Zerknęła do organizera, żeby przypomnieć sobie nazwisko gości, którzy przyjechali poprzedniego dnia, po czym zapisała je na kartce obok odpowiedniej kwoty.

Frank syknął, gdy zamiast zimnej wody to gorąca spłynęła na jego rozcięty palec. Po chwili się ochłodziła, ale nie uśmierzyło to jego bólu. Podniósł wzrok na żonę, która wciąż nie ruszyła się z drewnianego krzesła i uparcie pochylała się nad papierami. Może i ostatnio nie układało się między nimi zbyt dobrze, ale to jeszcze nie powód, żeby całkowicie go ignorowała.

– Pomożesz mi?

– Gdybyś mnie słuchał, to nic by się nie stało – oznajmiła, niemal rzucając długopis na porysowany blat niewielkiego stolika. Podeszła jednak do szafki znajdującej się w rogu pomieszczenia i dostała się do apteczki przez skrzypiące drzwiczki. – Pozbądź się w końcu tej stolarni.

– Mam jeszcze kilka zamówień na meble. Zrobię je i trochę się odkujemy.

Phoebe bez ostrzeżenia wylała wodę utlenioną na ranę na prawym, wskazującym palcu męża. Skrzywił się, a ona rozdarła opakowanie z jałową gazą. Nie namawiała Franka na wizytę u lekarza – to nie był pierwszy raz, gdy przypadkiem się pociął, ale kolejny, przy którym twierdził, że to nic wielkiego.

– Gdybyś przestał kupować materiały i sprzedał sprzęt, wyszlibyśmy na tym lepiej – mruknęła, nieco za mocno zaciskając bandaż. – Stolarnię moglibyśmy przerobić na kolejny domek dla gości.

– Nie będę niczego sprzedawać – odparł głośniej, żeby to w końcu do niej dotarło. Już chyba trzeci raz w tym tygodniu zaczynała ten temat. – Domki i tak stoją puste.

– Bo mi nie pomagasz.

– A kto je wszystkie umeblował?

Phoebe prychnęła niezadowolona i odwróciła się od spojrzenia brązowych oczu męża. Wróciła do starego stolika, żeby dokończyć obliczenia. Nie potrafiła jednak nie dorzucić swoich dwóch groszy na koniec tej dyskusji:

– Myślisz, że ludzie przyjeżdżają tu dla twoich mebli?

Zanim Frank zdążył się odgryźć, Phoebe odebrała dzwoniący akurat telefon.

– Zimowisko Podgórze, słucham?

Frank wrzucił kapsułkę do ekspresu do kawy, który z kuchennych sprzętów był najnowszy. Chciał zagłuszyć rozmowę żony, na dzisiaj miał już serdecznie dość tego interesu. Omal się nie uśmiechnął, gdy Phoebe zatkała jedno ucho, żeby odciąć się od szumu przygotowywanej kawy. To była jego mała zemsta za jej docinki o stworzonych przez niego meblach – gdyby nie one, nie mogliby otworzyć zimowiska, gdyż koszt postawienia kilku niewielkich domków dla gości przerósł ich oczekiwania i nie było ich przez to stać na zakup ich wyposażenia. Mimo że miało to miejsce już trzy lata temu, wciąż brakowało im pieniędzy.

– W pojedynkę? Ale wie pani, że dla nas to bardzo niekorzystne, jeśli wszystkie domki będą zajęte, w tym jeden tylko przez panią, a będziemy musieli odmówić jakiejś rodzinie, która mogłaby zapłacić więcej?

Frank słysząc to, zmarszczył brwi. Nie sądził bowiem, żeby to był dobry sposób rozmawiania z potencjalnymi gośćmi. Gdyby faktycznie istniała jakaś realna szansa, że nagle zabraknie miejsc, to pytanie miałoby więcej sensu, jednak Frank w to nie wierzył. Z roku na rok było coraz gorzej.

– Dobrze, możemy się tak umówić. – Phoebe zadowolona dopisała kwotę na jednej z kartek. – Mogę prosić pani nazwisko? Dobrze, w takim razie do zobaczenia jutro, pani Ashbee.

– Jak się umówić? – dopytał Frank, po czym zatopił usta w parującej kawie.

– Zapłaci nam równoważność ceny pobytu rodziny, której ewentualnie musielibyśmy odmówić.

Frank znał swoją żonę na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że jakaś rodzina na pewno się „zgłosi". Mimo że nie pochwalał oszukiwania klientów, wiedział, że być może to jedyny sposób, by wyszli na prostą. Ważniejsze od spokojnego sumienia było dla niego to, żeby jego rodzina nie głodowała. Poza tym skoro ta kobieta, z którą rozmawiała Phoebe, sama wyszła z taką propozycją, to raczej nie narzekała na pustki w portfelu.

– Pójdę zobaczyć, czy gościom niczego nie brakuje.

Phoebe zerknęła na męża przez ramię. Omal nie przewrócił kubka z kawą, gdy odstawiał go na blat. Ostatnio stał się niezwykle niezdarny, a jej to okropnie przeszkadzało. Niezdarność nie pasowała do jego szerokich barków i kilkucentymetrowej brody w nieco ciemniejszym odcieniu blondu niż włosy. Za to, jej zdaniem, z przeciętnym wzrostem komponowała się nieco lepiej.

– Z tym palcem? Bandaż pewnie zaraz przesiąknie krwią. Shannon pójdzie.

Shannon Berger jak na zawołanie pojawiła się w kuchni i od razu zetknęła się ze surowym spojrzeniem matki i posępną miną ojca. Iście świąteczna atmosfera. Sięgnęła po ciastko z marmoladą leżące w miseczce na starym stoliku.

– Idź spytać gości, czy wszystko w porządku.

– Tych spod trójki?

– Wszystkich – odparła Phoebe, sięgając po ostatnie ciastko, na co Shannon poirytowana głośno wypuściła powietrze nosem. – I bądź uprzejma.

– Zawsze jestem.

Shannon minęła się w progu kuchni z bratem bliźniakiem. Szybko włożyła zimowe buty sięgające za kostkę, słysząc, że ojciec znów zaczyna złościć się na Shane'a o to, że ten nie pomaga mu w stolarni. Shannon nie potrafiła wyobrazić sobie nieco flegmatycznego brata przy cięciu i szlifowaniu drewna. Prędzej uciąłby sobie całą rękę.

Zarzuciła grubą kurtkę na ramiona, ale dopiero na zewnątrz ją zapięła. Założyła kaptur i szybkim krokiem ruszyła już niemal całkowicie przysypaną śniegiem dróżką, mimo że Shane oczyszczał ją z białego puchu nieco ponad godzinę wcześniej. Minęła pustą przestrzeń wydzieloną na parking i jednym krokiem pokonała trzy schodki prowadzące na niewielki ganek pierwszego z domków. Pukając do wykonanych z grubego kawałka drewna drzwi, niemal dotykała ich nosem. Był to jedyny sposób na schowanie się przed opadami.

– Dzień dobry – rzuciła z szerokim uśmiechem, jeszcze zanim w pełni zobaczyła sylwetkę drobnej kobiety. Jeśli dobrze zapamiętała, to nazywała się ona Elise Lister. Za to co do imienia jej syna nie miała żadnych wątpliwości. Gareth pomachał jej z wnętrza domku. – Wszystko w porządku? Może potrzebuje pani czegoś ze sklepu? Niedługo jadę do marketu w Odessie, mogę coś pani przywieźć.

– Nie, Shannon, dziękuję – odparła nieco zbyt zmęczonym tonem, jak na kogoś przebywającego na urlopie. – Powiedz mi tylko, czy dzisiaj też można wykupić u was obiad?

– Można. Będzie o szesnastej. Na pewno niczego pani nie potrzebuje?

– Na pewno.

Shannon pożegnała szatynkę i pognała do następnych lokatorów. Ominęła domek z numerem dwa, który stał pusty. Osobiście lubiła go najbardziej ze wszystkich, bo to właśnie w nim zawiesiła własnoręcznie ozdobione zasłony. Próbowała przekonać matkę, żeby pozwoliła jej zrobić to też w pozostałych budynkach, ale ta upierała się, że w tym jednym wystarczy. Twierdziła, że dzieło Shannon jest nieco zbyt chaotyczne i kolorowe. Dziwne, bo jakoś nigdy wcześniej kolory jej nie przeszkadzały.

Do domku numer trzy tego ranka przyjechała czteroosobowa rodzina, której Shannon nie omieszkała powiadomić o możliwości wykupienia obiadu. Zapisała sobie również, czego potrzebują ze sklepu. Z kolei pani z domku numer cztery zbyła ją krótkim: „Wszystko jest dobrze" i zamknęła drzwi. Piąty i szósty domek podzielały los tego z numerem dwa.

Shannon wytrzepała buty i niemal rzuciła je na umieszczony przed szafą stojak, żeby się wysuszyły. Nie zdejmowała kurtki, bo i tak zamierzała zaraz znowu wyjść. Zajrzała tylko do kuchni, żeby przekazać mamie wieści i oznajmić, że bierze samochód, by pojechać do Odessy. Mimo że wyraźnie zaznaczyła zamiar pokonania drogi autem, Phoebe i tak przypomniała jej, żeby nie szła przez las. Shannon czasami wydawało się, że matka nawet nie próbuje udawać, że jej słucha. Dopiero spotykając się z bratem w przedsionku, zrozumiała, że to zdanie było też skierowane do niego.

– Chcesz jechać ze mną?

Shane potrząsnął głową i szczelnie obwiązał szyję granatowym szalikiem. Przykrył ciemnobrązowe, krótkie, ale jednak wyraźnie kręcone włosy, czapką i wyszedł bez słowa. Shannon już przyzwyczaiła się do tego, że brat po każdej awanturze z ojcem robi się jeszcze bardziej małomówny niż zwykle, ale i tak zawsze odrobinę ją to bolało. Kiedyś dogadywali się naprawdę doskonale, ale później Shane nagle zapragnął alienować się od wszystkich, nawet od swojej siostry bliźniaczki. Mimo wszystko wciąż było wiele rzeczy, które łączyły ich niemal tak silnie, jak więzy krwi.

Osiemnastolatek wbrew ostrzeżeniom matki od razu skierował się w stronę znajdującego się za prowizorycznym parkingiem lasu. Zanim zniknął za samochodami, zerknął przez ramię na wychodzącą z domu siostrę. Szatynka akurat zakładała kaptur długiej, puchowej kurtki, która według Shane'a była żółta, a zdaniem Shannon musztardowa. Bliźniaczka skierowała głowę w jego stronę, jakby zamiast szybko rzuconego spojrzenia wykrzyczał jej imię. Uśmiechnęła się lekko i bez dłuższej zwłoki ruszyła do samochodu, który jako jedyny nie stał na parkingu tylko po przeciwnej stronie ich domu, pod wykonanym przez ojca zadaszeniem.

Shane wyminął drogo wyglądającego mercedesa należącego do gości spod trójki i, zastanawiając się, co tacy ludzie robią w takim miejscu, pokonał granicę wyznaczoną przez matkę, a zbudowaną przez pierwszy rząd drzew. Zanim dobrze zniknął z pola widzenia osób przebywających w zimowisku, ktoś go zawołał. Tak mu się przynajmniej wydawało, nieznany damski głos nie wypowiedział jego imienia.

Shane okręcił się szybko, żeby znaleźć źródło hałasu, zanim ktoś inny zwróci na nie uwagę. Od strony domków dla gości zbliżała się do niego dziewczyna w szarej kurtce i szarej czapce z pomponem. Chociaż wcale nie miał na to ochoty, poczekał, aż blondynka podejdzie na odległość umożliwiającą swobodną rozmowę. Obiecał przecież, że będzie zachowywać się uprzejmie w stosunku do przyjezdnych.

– Cześć – rzuciła nieco zdyszana. – Mieszkasz tu czy przyjechałeś?

– Mieszkam.

– Pokażesz mi okolicę? Przyjechaliśmy dzisiaj i trochę się nudzę.

Shane zmarszczył brwi, przyglądając się nieznajomej. Skoro przyjechała dzisiaj, to mieszkała w domku numer trzy. Jej serdeczny uśmiech nie pasował jednak do tego drogiego, należącego do jej rodziny samochodu. Młody Berger niespecjalnie lubił towarzystwo, a już szczególnie towarzystwo obcych, ale nie wypadało mu spławić dziewczyny.

– Pewnie.

Obrał kurs na opuszczenie lasu. Niekoniecznie chciał, żeby nieznajoma blondynka później paplała na prawo i lewo, że chodzili po terenie, według matki Shane'a, niebezpiecznym.

– Jak masz na imię? – spytała, zrównując się z tym jakże małomównym chłopakiem.

– Shane.

– Ja Lily-May.

– Ciekawe – mruknął i pociągnął boki granatowej czapki, żeby zakryła mu uszy. – Więc, Lily, co...

– Lily-May – poprawiła go, przewracając szaroniebieskimi oczami, czego i tak nie dostrzegł, bo wcale na nią nie patrzył.

– Okej, Lily-May. Czemu przyjechaliście akurat tutaj?

– A dlaczego nie?

Shane mógł wymienić co najmniej kilkanaście powodów, dlaczego na miejscu jej rodziny wybrałby inne miejsce do spędzenia wolnego czasu. Zostawił je jednak dla siebie, dlatego przez dłuższy czas spacerowali w ciszy. Na teren zimowiska wrócili trasą, którą wcześniej obrała Lily-May, żeby uniknąć przechodzenia w bardzo bliskim pobliżu domu Shane'a. Przeszli między drugim a trzecim domkiem, brodząc w dość znacznej zaspie śniegu, i wrócili na znajdującą się w nieco lepszym stanie ścieżkę.

– Gdzie idziemy? – zapytała Lily-May, gdy zaczęli powoli schodzić z niewielkiego wzniesienia, na którym znajdowało się zimowisko i las. Wyjęła ręce z kieszeni kurtki w razie, gdyby musiała ratować się przed upadkiem na twarz.

– Nad jezioro.

Trzymała się dwa kroki za Shanem. Nie chciała na niego wpaść, gdy przypadkiem straci równowagę, bo wtedy prawdopodobnie pociągnęłaby go na dół. Nie sądziła, że byłby w stanie uchronić ich dwójkę przed ewentualnym upadkiem. Nawet w zimowej kurtce wyglądał naprawdę szczupło, Lily-May wydawało się, że aż za szczupło. Podejrzewała, że mogli dzielić zbliżoną wagę, mimo że był od niej jakieś dziesięć centymetrów wyższy.

Zdołali zejść na płaski teren bez żadnych niespodzianek. Gdyby nie gęsto sypiący śnieg, już stąd byłoby widać oddalone o nieco ponad pół kilometra molo. Shane doskonale znał tę drogę, dlatego dokładnie wiedział, gdzie znajdują się przeszkody w postaci chociażby dużych kamieni, które teraz w większości były przykryte przez biały puch. Przypomniał sobie, że starająca się iść obok niego Lily-May nie ma o tym pojęcia, dopiero gdy ta niemal wylądowała na ziemi. Wówczas poinstruował ją, żeby szła za nim.

– Ładnie tu – stwierdziła, jeszcze zanim weszli na drewniane, odnowione latem molo. Przystanęła przy zamarzniętej tafli jeziora i po chwili zastanowienia postawiła na niej jedną stopę. – Nie załamie się?

– Nie wiem, sprawdź – odparł, po raz pierwszy lekko się uśmiechając.

Dziewczynę jednak ten grymas odwiódł od testowania grubości lodu. Uśmiech chłopaka wydawał jej się nie tyle serdeczny, co raczej wyzywający, a Lily-May nie należała do osób lubiących podejmować rzuconą rękawicę. Cofnęła się i skierowała swoje kroki na molo. Nie była pewna czy to śnieg skrzypi pod jej stopami, czy deski. Obejrzała się na Shane'a i uspokoiła, dopiero gdy on również opuścił stabilny grunt.

Lily-May żałowała, że trafiła akurat na tak mocne opady śniegu, gdyż utrudniały one widoczność. Mimo tego roztaczająca się przed nią wolna przestrzeń poprawiła jej kiepskie samopoczucie związane z przyjazdem do Lake Lafayette. Jezioro z dwóch stron ograniczone było przez pozbawione liści drzewa. Jego skutą lodem taflę pokrywała cienka warstwa puszystego śniegu, przez co Lily-May ledwie mogła rozróżnić, gdzie w polu jej widzenia kończy się jezioro, a zaczyna niebo.

Nie napawała się tym widokiem jednak zbyt długo. Z zamyślenia wyrwały ją wibracje telefonu znajdującego się w głębokiej kieszeni kurtki. Ściągnęła prawą rękawiczkę i dopiero wtedy sięgnęła po urządzenie. Była bliska odrzucenia połączenia, gdy na wyświetlaczu zobaczyła numer ojca. Nie mieli złych relacji, ale Lily-May niekoniecznie odpowiadało, że ten starał się ją kontrolować. Ostatecznie nacisnęła jednak zieloną słuchawkę i zapewniła, że zaraz wróci. Shane słysząc to, od razu skierował się w stronę zimowiska. Nie czekał nawet, aż przyjezdna dziewczyna na dobre skończy rozmowę. Poniekąd taki obrót wydarzeń był mu na rękę.

Powrót zajął im nieco ponad dwadzieścia minut, a po pozbyciu się towarzystwa Lily-May, Shane podjął kolejną próbę dostania się do lasu. Tym razem przeszkodziła mu parkująca właśnie samochód siostra. Zawołała go, żeby pomógł jej z zakupami. Nie miał na to najmniejszej ochoty, a jednak podszedł do otwierającej bagażnik starego auta Shannon. Doskonale wiedział bowiem, że kto jak kto, ale ona naprawdę nie lubi, gdy jej się odmawia.

Sięgnął po jedną z reklamówek znajdujących się w bagażniku. Chwycił ją tak niefortunnie, że część jej zawartości wysypała się do wnętrza samochodu. W nagrodę Shannon rzuciła w jego stronę takie określenie, że matka, gdyby to słyszała, z pewnością by ją skarciła. Mimo że byli bliźniętami, to ich charaktery diametralnie się od siebie różniły, co z wiekiem i doświadczeniem życiowym coraz bardziej się nasilało.

Shane szybko uzupełnił zawartość reklamówki, wziął jeszcze drugą i wyminął siostrę, mając pewność, że jego rola przy tym zajęciu już się skończyła. Nie zamierzał tam wracać, zakupów nie było aż tak dużo. Postanowił zaszyć się w swoim pokoju, żeby nie natknąć się znowu na siostrę, której humor wyraźnie dziś nie dopisywał.

Shannon wniosła ostatnie dwie reklamówki do kuchni i położyła je na podłodze, bo na niewielkim stole, przy niektórym niedawno siedziała jej matka, nie było już miejsca. Teraz Phoebe Berger mieszała na przemian w trzech garnkach. Jednocześnie przyglądała się wypakowywanym przez córkę produktom i tego, w jaki sposób je segregowała. To w Shannon pani domu miała największe oparcie, jeśli chodziło o biznesowe sprawy. Osiemnastolatka dla siebie zostawiała własne grymasy i zawsze zachowywała się odpowiednio w stosunku do gości. Na dodatek dla dzieci wymyślała zabawy, dzięki czemu ich rodzice mogli trochę odpocząć. Poza tym to ona ozdobiła skonstruowane przez Franka sanie świętego Mikołaja, które stały przy wjeździe na teren zimowiska. Phoebe była zdania, że bez zaangażowania Shannon bardzo trudno byłoby jej rozwinąć biznes.

– Nie musiałaś aż tyle kupować. Wujek pojutrze przywiezie nam zapasy.

– I dopiero teraz mi to mówisz? – jęknęła Shannon zrezygnowana. Matka w odpowiedzi wzruszyła ramionami i zatknęła za ucho kosmyk włosów łudząco przypominający te na głowie osiemnastolatki. – Zaniosę gościom ich rzeczy.

– Powiedz, że zapraszamy na obiad za pół godziny.

Shannon obiecała to zrobić, po czym wyszła, zostawiając matkę samą. Phoebe dokończyła rozpakowywanie zakupów. Czas pozostały do podania posiłku minął jej niezwykle szybko. Tak samo pozostała część dnia, w trakcie której próbowała wymyślić, co zrobić, żeby ściągnąć do zimowiska jeszcze większą ilość gości i w końcu zacząć na tym porządnie zarabiać. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro