Rozdział 22

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Shane po wejściu do domu na szczęście nie natknął się na siostrę. Gotująca w kuchni mama poinformowała go jednak, że ma pomóc Shannon w pakowaniu prezentów. Upominki miały powędrować do gości. Oczywiście do tych, którzy zapłacą. Nawet jemu wydawało się to dość nielogiczne, ale jego matka z sukcesem praktykowała to działanie już od kilku lat – przyjeżdżały do nich przede wszystkim rodziny z dziećmi, a maluchy niezwykle łatwo było skusić takimi kolorowo zapakowanymi pudełkami pod choinką. Czasem wystarczyła im sama radość z rozpakowywania prezentu, zawartość bywała mniej istotna.

To nie jednak naciągani na pieniądze goście martwili Shane'a. To nie z ich powodu stał przez kilkadziesiąt długich sekund pod pokojem siostry, zanim uniósł pięść i zapukał trzy razy w drzwi. To nie przez to miał szczerą nadzieję, że bliźniaczka nic nie odpowie. Dźwięczne pozwolenie na wejście do środka zabrzmiało jak zaproszenie prosto do piekła.

Shannon siedziała na grubym bordowym dywanie, który przesunęła z okolicy łóżka na środek wolnej przestrzeni w pokoju. Nie było jej zbyt wiele, pomieszczenie nie należało do największych, a i tak umieszczono w nim całkiem sporo mebli. Nie przeszkodziło to jednak Shannon w pomalowaniu ich wszystkich na biało, a potem ozdobieniu jakimiś kolorowymi mazgajami. Tym dla Shane'a były właśnie pnące się od samej podstawy aż do szczytu wzory.

– Siadaj – rozkazała, przesuwając rozłożone naprzeciw niej rolki z kolorowym papierem.

Shane wolał potulnie zastosować się do polecenia, nie było sensu jeszcze bardziej denerwować siostry. Nie poskarżył się nawet, że ona siedziała na miękkim dywanie, a on na panelach. Bez słowa chwycił w dłonie jedno z niewielkich kartonowych pudełek znajdujących się po jego lewej stronie. Siostra podkurczyła dopiero co przeniesione na bok nogi i zmieniła pozycję na siad skrzyżny.

– Chyba masz mi coś do powiedzenia.

Shane podniósł na nią wzrok, ale ona wcale na niego nie patrzyła. Była zbyt skupiona na owijaniu pudełka w odcięty kawałek niebieskiego papieru poznaczony srebrnymi gwiazdkami. Jej palce z wprawą zaginały materiał na rogach i krawędziach kartonu.

– Tak, zabrałem Lily-May do lasu i co z tego?

Shannon westchnęła ciężko. Odcięła kawałek taśmy klejącej, która jednak od razu przykleiła się do opuszek. Szybka ją oderwała i zwinęła w nienadającą się już do niczego kulkę, żeby na koniec rzucić ją gdzieś w kąt. Znów naciągnęła taśmę i po chwili trzymała między palcami co najmniej dziesięciocentymetrowy pasek. Kątem oka widziała, że brat jej się przypatruje. Trzymanie go w niepewności dawało jej pewną satysfakcję. Zupełnie jakby na arenie decydowała, czy pokonany gladiator zginie, czy jego życie zostanie oszczędzone. Najwidoczniej postrzegał ją jako sędzinę swojego losu.

– To, że teraz nawet sama tam łazi – odparła oskarżycielskim tonem. – Przyłapałam ją dzisiaj na kręceniu się przy leśniczówce.

Shane przeklął pod nosem, gdy w reakcji na słowa siostry rozdarł czerwony, połyskujący od brokatu papier. Przez wyraźne zagniecenia cały kawałek był do wyrzucenia. Nie nadawał się nawet, żeby wkleić go gdzieś jako uzupełnienie. Zwinął go w kulkę i położył przy swoim prawym boku.

– Powiem jej, żeby przestała.

– To już nie ma większego znaczenia. – Wzruszyła ramionami i podała mu długie nożyczki. Patrzył na nią, jakby nie był świadom tego, co miała na myśli. Może zaraził się głupotą od Lily-May. – Jutro Wigilia. Wiesz, co to oznacza.

– Shannon...

– Już o tym rozmawialiśmy – upomniała go, nie mając ochoty na kolejne niepotrzebne dyskusje. Już wystarczająco ostatnio się przez niego denerwowała. Skoro tak postanowiła, to tak musiało być i tyle. – Ale lepiej, żeby Lily-May w nic się przypadkiem nie wmieszała.

Shane jedynie pokiwał głową. Od niektórych decyzji nie było odwrotu. Przekonał się o tym już jakiś czas temu. Poza tym czuł w stosunku do siostry wyrzuty sumienia – zdradził Lily-May jedną z ich tajemnic, jedną z rzeczy, które trzymali jedynie dla siebie. Zabrał ją w miejsce normalnie niedostępne gościom. Nagle przypomniał sobie ostatnią rozmowę, którą przeprowadził przed powrotem do domu, przez co nieświadomie ścisnął w dłoniach jedno z pudełek. Na szczęście szybko się zorientował i karton nie został zanadto wgnieciony.

– Rozmawiałem dzisiaj z Anastasią... Nie ciesz się – dodał, widząc wyłaniający się na jej twarz uśmiech. – Zapytała, czy oprowadzę ją po lesie. Niby Lily-May się wysypała.

– Widzisz, Lily-May to same problemy – skwitowała, krzywiąc się na sam dźwięk jej imienia. Wzięła do rąk leżącą obok Shane'a rolkę karmazynowego błyszczącego papieru. – W sumie może to dobry pomysł... Jeśli zrobisz to jutro.

– Powiedziałem, że jutro dam jej znać.

Shannon pokiwała głową prawie z uznaniem. Do jej palców przyczepił się czerwony brokat, który później przeniósł się na taśmę klejącą. Wyjątkowo nawet to nie było w stanie jej zdenerwować. Może faktycznie lepiej, żeby to właśnie Shane pokazał Anastasii las. Wtedy wszystko będzie pod kontrolą. Pewnie, gdyby się nie zgodził, sama zaczęłaby się tam kręcić, a tego każdy wolał uniknąć.

– Powiedz jej jutro, że pójdziecie, ale jakoś wieczorem.

– W porządku.

Posłała mu promienny uśmiech. Niemal zapomniała o jego ostatnich wyskokach. Niemal, bo Shannon nigdy niczego nie zapominała. Co najwyżej mogła zacząć coś ignorować. Skoro Shane w końcu jej posłuchał i zainteresował się Anastasią, była w stanie przymknąć oko na jego początkową fascynację bezbarwną Lily-May.

Gdy już owinęli wszystkie kartony kolorowym papierem, na każdy z nich przykleili sporą kokardkę. Oczywiście zgodnie z gustem Shannon ozdoby były różnokolorowe i pstrokate. Idealne, żeby przyciągnąć wzrok dzieci. Wnętrze prezentów nie było już takie ciekawe – figurki, które wcześniej próbowała sprzedać Shannon, oraz słodycze. Musieli jakoś odbić sobie to, że już drugi rok kilka domków stało pustych. Wszystko przez tę aferę ze śmiercią Paula. Zaginięcie Sophie aż tak nie wpłynęło na ich reputację, mimo że tylko ono bezpośrednio dotyczyło zimowiska.

Znieśli wszystkie pakunki na parter, a następnie poinstruowani przez mamę schowali je w komodzie pod telewizorem w salonie. Tak, jak co roku. Sami dostawali prezenty jeszcze przed przyjściem gości. Odkąd skończyli po piętnaście lat, były to po prostu pieniądze. Żadne z nich na to nie narzekało, mimo że i tak znikoma przez goszczenie zupełnie obcych ludzi magia świąt osłabła przez to jeszcze bardziej.

Drzwiczki starego mebla zaskrzypiały, ale ostatecznie udało się je zamknąć. Co prawda trzeba było dopchnąć je kolanem i przekręcić kluczyk, jednak efekt był tego wart. Rodzeństwo miało jedynie nadzieję, że żaden karton się nie zgniecie, a ozdobny papier się nie podrze.

Shane po tym przemknął do swojego pokoju, by uniknąć spotkania z mamą, które na pewno skończyłoby się kolejnym rozkazem zrobienia czegoś. Shannon z kolei specjalnie poszła do kuchni, żeby oznajmić, że wszystko się udało. Natrafiła na babcię siedzącą przy stoliku z wyraźnie niezadowoloną miną oraz matkę wyłączającą właśnie gaz pod blaszanym garnkiem.

– Jadę do sklepu, chcesz coś? – rzuciła Phoebe, gdy córka skończyła raportować sprawę prezentów.

Shannon oparła się ramieniem o framugę otwartych drzwi między salonem a kuchnią. Uniosła nieznacznie brwi, przenosząc na moment wzrok na mruczącą coś pod nosem babcię, a później znów na mamę.

– Przecież mówiłaś, że wujek jutro przyjedzie z zakupami.

– Ale zabrakło mi kilku składników – odparowała zirytowana. – Chcesz coś czy nie?

Shannon weszła w głąb kuchni. Początkowo wodziła wzrokiem między dwiema kobietami znajdującymi się razem z nią w pomieszczeniu. Jej uwagę jednak szybko przyciągnął widok za znajdującym się nad stolikiem oknem. Chłopiec w zielonym kombinezonie właśnie dostał w brzuch śnieżką rzuconą przez dziewczynkę w różowej kurtce. Chwilę później Shannon dostrzegła również swojego brata. Na zadane przez matkę pytanie odpowiedziała, dopiero gdy pośpieszyła ją zniecierpliwionym chrząknięciem.

– Ser.

– Faktycznie – rzuciła Phoebe, przypominając sobie poranną rozmowę.

– Pójdę przypilnować dzieciaków.

Shannon wyszła z kuchni, nie czekając na żadną reakcję czy to ze strony matki, czy ze strony babci. One jednak najwyraźniej czekały właśnie na jej ulotnienie się, bo gdy przeszła z korytarza do przedsionka, zaczęły rozmawiać. W domu panowała cisza dlatego, gdy Shannon przystanęła przy zamkniętej szafie wnękowej, była w stanie usłyszeć kilka słów. Niezbyt wiele. Zrozumiała jedynie, że babcia nie chce, by mama wyjeżdżała.

Nie przykładając do tego zbyt wielkiej wagi, wyjęła kurtkę z szafy. Przy okazji zajrzała do jednej z szuflad, która również była schowana za przesuwnymi drzwiami, żeby wyjąć z niej grubsze rękawiczki. Znajdowało się tam też plastikowe pudełko z przegródkami i przezroczystym zamknięciem. W jednej skrytce brakowało klucza.

Shannon cicho zamknęła szufladę, a następnie już głośniej drzwi szafy. Ubrała kurtkę, obwiązała szyję szalikiem, naciągnęła czapkę na uszy, a na koniec włożyła ciężkie buty. W takim stroju ani mróz, ani śnieg nie były jej straszne. Z wyjątkowo szczerym uśmiechem na twarzy popędziła w kierunku bawiących się dzieci. Te przywitały ją równie entuzjastycznie, od razu obierając ją za wspólny cel śnieżkowego ataku. Przed większością pocisków zdążyła się uchylić i to nawet ze śmiechem. Ta nagła, acz długotrwała poprawa humoru dziwiła nawet ją samą. Najwidoczniej naprawdę niewiele jej było trzeba.

Jeszcze przez chwilę porzucała z dziećmi śnieżkami, po czym zaproponowała pokazanie im sań świętego Mikołaja. Za ten pomysł została nagrodzona radosnymi piskami. Na dodatek każdy za maluchów ciągnął ją za rękaw kurtki w swoją stronę, ponieważ nikt nie wiedział, gdzie właściwie pójdą. Przed rozpoczęciem wędrówki Shannon wymogła na wszystkich obietnicę trzymania się blisko niej. Nie chciała, by któreś z dzieci wbiegło na drogę, mimo że bardzo rzadko jeździły po niej jakiekolwiek samochody. Poza tym wolała nikogo nie zgubić.

Sanie znajdowały się przy wjeździe do zimowiska. Niezbyt daleko, ale jednocześnie w takim miejscu, że dzieci znikały rodzicom z pola widzenia. Shannon chciała przeprowadzić to szybko i najlepiej wrócić niepostrzeżenie. Wpadła na ten pomysł, żeby powstrzymać maluchy przed całkowitym przemoczeniem kolorowych kombinezonów i kurtek od śniegu. W czasie marszu najłatwiej było jej kontrolować Garetha i Mary-Louise, którzy sami wcisnęli swoje rączki w jej dłonie. Kilka metrów przed nimi szedł Teddy, Matt i brat Shannon, Frankie. Co chwilę któryś z nich odbiegał w bok albo nagle zostawał w tyle, przez co musiała nadwyrężać głos i przywoływać całą gromadkę do porządku.

Jednak prawdziwy chaos zaczął się, gdy znaleźli się kilkanaście metrów od sań. Z tej odległości dobrze było widać siedzącego w saniach świętego Mikołaja, a raczej zrobioną przez Shannon kukłę ludzkich rozmiarów. Na samą myśl, ile czasu spędziła na tworzeniu go, bolała ją głowa, palce i plecy. Efekt był jednak wart tej pracy, a szczególne wrażenie robił właśnie z kilkunastometrowej odległości, gdy jeszcze nie całkiem było wiadomo, co to jest.

Mary-Louise zaczęła wesoła skakać w miejscu i wyrwała rękę z dłoni Shannon, żeby zacząć głucho klaskać w rękawiczkach. Gareth z kolei gwałtownie ruszył do przodu, próbując ciągnąc za sobą nastolatkę, która ciągle oglądała się na wciąż znajdującą się w tym samym miejscu Mary-Louise. Z kolei Teddy i Matt niczym nieskrępowani pognali prosto do sań i żadne wołania nie były w stanie ich zatrzymać, a tym bardziej zawrócić. Jedynie Frankie nie był poruszony widokiem kukły, co jednak wiązało się z tym, że praktycznie cały zimowy sezon spędzała ona w saniach. Całe szczęście, że nie pobiegł za dwoma chłopcami, z którymi dotychczas szedł ramię w ramię. Dzięki temu Shannon mogła zlecić mu wzięcie za rękę pozostającej trochę w tyle Mary-Louise i sama ruszyć z Garethem za biegnącymi i wyjątkowo nieusłuchanymi synami państwa Reed.

Na szczęście żaden samochód akurat nie przejeżdżał, więc chłopcy bezpiecznie dotarli do sań, na które zaraz się władowali. Pierwszy był oczywiście Teddy, który, żeby nie przegrać z młodszym bratem, lekko pchnął go ręką. Matt ześlizgnął się z drewnianej konstrukcji i spadł plecami płasko na ubity śnieg.

– Mikołaj! – wykrzyknął Gareth, tym samym zagłuszając ewentualne pretensje Matta. Poza tym głośny okrzyk był do niego tak niepodobny, że Shannon mimowolnie skierowała uwagę właśnie na niego, zamiast na poszkodowanego sześciolatka.

Zanim Shannon i Gareth dotarli do sań, Matt z zaciętą miną i lekko zaczerwienionymi oczami znów zaczął wdrapywać się na sanie. Jego starszy brat za to w międzyczasie wydawał z siebie zwycięskie okrzyki. Dopiero po oznajmieniu całemu światu, że to on wszedł pierwszy na sanie, zainteresował się kukłą. Niezadowolony jej sztucznością mocno pociągnął za siwą brodę. Gareth wyraźnie zrozpaczony takim rozwojem wydarzeń jeszcze bardziej przyśpieszył, jednak nie puścił dłoni Shannon.

– A wiesz, że Mikołaj nie daje prezentów niegrzecznym dzieciom, Teddy? – zagadnęła, gdy w końcu znaleźli się przed saniami. Podsadziła Garetha, żeby nie musiał wspinać się po śliskich schodkach.

– On nie jest prawdziwy – oznajmił Teddy, uderzając kukłę w czubek głowy. – Nie boli go.

– To prezent od świętego Mikołaja – odparła, oglądając się przez ramię na swojego brata prowadzącego ubraną w różową kurtkę jedyną dziewczynkę z towarzystwa. Czekało ich jeszcze kilkanaście kroków, by dołączyć do reszty. – Mikołaj wie, co dzieje się z jego prezentami.

Teddy lekko uniósł jasne brwi i jeszcze raz zerknął na brodatą kukłę. Miał wrażenie, że teraz patrzyła na niego namalowanymi na beżowym materiale brązowymi oczami. Nie przypuszczał, że to przez jego uderzenie, lekko zmieniła pozycję. Chłopiec wykrzywił kąciki ust w podkówkę i podążył wzrokiem do młodszego brata, który stanął po drugiej stronie zabawki. Matt zdjął rękawiczkę i z wahaniem dotknął sterczącej brody, żeby później pogłaskać kukłę po zakrytej czerwoną czapką głowie. Teddy postanowił zrobić to samo.

Shannon podsadziła Mary-Louise prosto w miejsce, gdzie wcześniej stał Matt. Młodszy z braci Reedów zdążył chwilę wcześniej przejść na tył sań i rozsiąść się na obitym wiśniowym materiałem siedzeniu. Teddy z kolei zszedł już na śniegu, robiąc tym samym miejsce Garethowi, który postanowił usiąść na miejscu obok przyczepionej rzepami do ławeczki kukły.

Gdy wszyscy już nacieszyli się nowym odkryciem i zadali nurtujące ich pytanie co do tego, w jakich okolicznościach święty Mikołaj podarował Shannon swoją replikę, ruszyli w drogę powrotną. W tę stronę Shannon już tak bardzo nie strofowała swoich podopiecznych. Wiedzieli, gdzie idą. Pilnowała jedynie, by nikt nie został z tyłu, co nie było jednak trudne, bo dwójkę najwolniej idących trzymała za ręce. Z ulgą spostrzegła, że żaden zaniepokojony rodzic nie wyglądał na zewnątrz przez otwarte drzwi. Na pierwszy rzut oka nie było też nikogo widać w oknach.

Ledwo zdążyła wejść na ścieżkę oraz puścić dłonie Garetha i Mary-Louise, a to drzwi od jej własnego domu się otworzyły. Wyszła z nich matka, która jednak zatrzymała się kilka kroków przed progiem, żeby jeszcze chwilę żywo podyskutować z babcią. Gestykulowała, co chwilę odwracała się w stronę zadaszenia, pod którym stało auto, znów machała rękoma, a jej głos nieustannie roznosił się po zimowisku, nie przypominając jednak Shannon żadnych konkretnych słów. W końcu babcia zamknęła drzwi, a mama ruszyła do samochodu. Shannon pomachała jej, gdy ta spojrzała w jej stronę. Jej reakcja bardziej przypominała machnięcie ręką niż odmachanie.

Shannon zwołała do siebie dzieci i zaprowadziła je w głąb posesji, by ułatwić matce wyjazd autem. Chwilę później maluchy znów mogły bezkarnie i bezpiecznie biegać po całym terenie widocznym z okien wynajmowanych domków. Wciąż miały dużo siły, by wymyślać coraz to nowsze zabawy, w których Shannon miała brać udział. Powoli zaczynała się tym nudzić, ale nie odmówiła. Lubiła dzieci, jednak do pewnego momentu. Gdy ten nadchodził, wolała trochę odpocząć, zająć się czymś innym, a później znów była gotowa do dotrzymywania maluchom towarzystwa. Tym razem jednak postanowiła zostać. Chciała mieć pewność, że nikomu nic się nie stanie, a Teddy nie zacznie kolejny raz zaczepiać Garetha. Gdy wyszła z domu, słyszała, jak starszy z synów Hailie i Ricka straszy Garetha, że zabierze mu ulubiony samochodzik. Jej dołączenie do bitwy na śnieżki sprawiło jednak, że chłopcy przestali się o to kłócić. Poza tym Gareth nawet nie miał wtedy kobaltowej zabawki przy sobie.

Po kolejnej godzinie wszystkie dzieci rozbiegły się do domów, dzięki czemu ona również mogła to zrobić i to na dodatek ze spokojną głową. Mama nadal nie wróciła, a z ojcem minęła się w drzwiach.

– Będę w stolarni, gdybyś czegoś potrzebowała – rzucił, nawet się z nią nie witając. – Ale nie przeszkadzaj mi z byle powodu.

Zamknął drzwi, gdy tylko kiwnęła głową. Już nawet nie drażniło jej jego zachowanie. Przywykła do tego, że kawałki drewna były dla niego ciekawsze i ważniejsze niż własna rodzina. Wolał przesiadywać godzinami w przybudówce, zamiast zapytać, jak minął komuś dzień. Co prawda Shannon też potrafiła spędzić dużo czasu nad niektórymi projektami, jednak nie sprawiało to, że nie interesowały jej sprawy innych osób. Czasami zastanawiała się, co ojciec robi dzień w dzień i to przez tyle godzin w tej stolarni. Nie było w niej aż tyle miejsca, żeby składować tam wiele nowych mebli. Nie było również ogromnej ilości materiałów, by stale mógł coś z nimi robić.

Shannon zrzuciła kurtkę na pufę, a buty zostawiła obok z myślą, by schować to wszystko dopiero za chwilę. Od tego ganiania się z dziećmi zrobiła się głodna. Gwałtownie przystanęła w progu kuchni, natykając się na pusty wzrok siedzącej przy stoliku babci. Jej splecione dłonie wyraźnie drżały, a z pomarszczonej twarzy odpłynęły kolory. Po chwili nastolatka dostrzegła, że blade usta nieznacznie się poruszają, mimo że nie wydobywa się z nich żaden dźwięk. Zanim jednak Shannon zdążyła zapytać o samopoczucie babci, ta nagle się przeżegnała i skierowała na nią już zupełnie normalny wzrok. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro