7. Wyrocznia

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Następnego dnia (w moim czasie, nie mam pojęcia, ile czasu upłynęło od jednego zdarzenia do drugiego w czasie Autora i w sumie chuj mnie to obchodzi) wymknąłem się po cichu z obozu Indian. Zrobiłem to w tak sprytny sposób, że cholerny Rasputin na szczęście mnie nie zauważył. Co za ulga, chociaż jeden pozytyw w ciągu ostatnich dni. Byłem co prawda zdołowany całą sytuacją, a myśl o tym, że wszystko co robię jest sterowane przez pierdolonego Autora, a raczej Autorkę, nie dawała mi spokoju, jednak dobrze jest widzieć dobre strony nawet w takiej sytuacji.

„Moje życie jest zależne od baby, co za potwarz" – myślałem. Jednak, jak się okazało, najgorsze było dopiero przede mną. Biegłem i biegłem przed siebie, wydawać się mogło, że bez celu, jednak moje zadanie było jasne. Zakończyć książkę, dotrzeć do ostatnich stron, zapisując je nawet w najgłupszy możliwy sposób. Ale czy w ogóle miałem na to wpływ? Może mogłem po prostu usiąść i czekać, co dalej. Może gdyby nie ten zarośnięty chuj Rasputin, Indianie pozbawiliby mnie skalpu, a ja po prostu w końcu wyszedłbym poza schemat życia czy też nieżycia. Ale czy w ogóle ktokolwiek poza autorem miał na to wpływ?

– Przestań wreszcie pierdolić, już nawet mnie się to nudzi. – odezwał się głos z wigwamu (oczywiście był to ten żeński pierdziel – Autor).

– Czego znowu ode mnie chcesz?

– Chcę ukrócić twoje marudzenie, bo to już wkurwiające. Na początku byłeś fajniejszy, upierdliwy, ale miałeś to coś. Byłeś chujem, ale mam wrażenie, że pojedyncze jednostki pałały do ciebie sympatią. Teraz jesteś marudą pizdą, chcącą odzyskać jedynie swoje kapcie. Chuj chcący odzyskać kapcie był przynajmniej zabawny.

– Przecież to ty mną sterujesz. Dlaczego zamiast zmienić moje nastawienie do nieżycia na to z początku tej farsy, to pierdolisz mi za uszami o tym, jaka to ze mnie pizda się zrobiła?

– Dzień bez wyzywania ludzi od pizd to dzień stracony, a poza tym to jest coś, co musisz wiedzieć. To nie tak, że steruję całym twoim życiem. Znaczy... niby tak, ale musisz zrozumieć, że kiedy wskrzesiłam twoją osobę, stworzyłam coś nowego, a właściwie kogoś. Każdy nawet najgorszy pisarz, którym zresztą jestem, tworząc bohatera swojej książki, powołuje do życia osobną jednostkę. Może bez wolnej woli, ale czy ktokolwiek taką posiada? Czyż nie jest tak, że każdym człowiekiem steruje coś wyższego? Nawet nie mówię, że Bóg czy inna istota wyższa, ale telewizja, radio, Internet, to wszystko sprawia, że na podejmowane przez ludzi decyzje ma wpływ inne większe gówno. A ponieważ...

– Dobra, dobra, wypierdalaj już, bo mnie nudzisz tym pierdoleniem. Zrobiło się aż zbyt inteligentnie, a to głupie. Dobra, będę tym samym chujem, tylko przestań pierdolić mądre idiotyzmy.

– No w sumie racja, poniosło mnie. Może dlatego, że nigdzie indziej nie słuchają tego, co mam do powiedzenia. Tak czy inaczej, kurwa mać i do przodu.

– Te, jeszcze zanim se gdziekolwiek masz pójść, to weź mi wyczaruj jakiś rowerek czy inne gówno, żebym mógł pojechać, a nie iść piechotą jak frajer.

– Ależ oczywiście, nawet miałam to zrobić.

– Ta, bo uwierzę.

Tak czy inaczej, bez względu na to, jakie Autorka miała intencje, chwilę po moich słowach na horyzoncie pojawił się zmierzający w moją stronę zielony volkswagen ogórek wymalowany w różnorakie kwiatki, liście konopii, pacyfki i inne hipisowskie gówna.

Wspaniale, kolejna moja przygoda dotychczasowego nieżycia miała być uzależniona od hipisowskich HIV-ów. Zapowiadało się wyjątkowo nieciekawie, jednak nawet największy geniusz idiotyzmu nie był w stanie przewidzieć tego, co miał zafundować mi Autor w kolejnym dniu nieżycia.

Samochód zatrzymał się tuż koło mnie, a z okna wyjrzała na mnie długowłosa lalunia w okrągłych okularach, dla której pojęcia takie jak „mydło", „szczotka do włosów" i „prysznic" mogły zdawać się zupełnie obce i nieznane. Popatrzyła na mnie, oblizała suche wargi i z idiotycznym uśmiechem powiedziała:

– Co tam, laluś, zgubiłeś się?

Momentalnie zatęskniłem za jebniętym Rasputinem, ale najgorsze było dopiero przede mną.

– Podwieźć cię gdzieś? – spytała, zanim w ogóle zdążyłem odpowiedzieć jej na poprzednie pytanie i delikatnie zasugerować jej, że wolałbym, żeby nazywała mnie inaczej niż „laluś".

– Yyyyy... – odpowiedziałem w najbardziej kreatywny sposób z możliwych, jednak zahiviona laska nie dała mi dokończyć mojej błyskotliwej wypowiedzi.

–W sumie po co ja pytam, i tak wiem. Wsiadaj, laluś.

Jakaś nieznana siła (ta, jasne że nieznana, oczywiście Autor, ale nieznana lepiej brzmi) kazała mi bez zastanowienia wejść do samochodu tego cholernego czupidrona. Wszedłem więc i nim zdążyłem zadać pytanie o treści „czego, kurwa, ode mnie chcesz i kim jesteś", ona rzekła:

– Jestem Bezimienna Dorota, mów mi Dorota albo... Dorota... Nikt i tak nie będzie się o to pytać. Czego chcę? To po części twoja wina, że tu jestem, bo jesteś zbyt leniwy, żeby iść na piechotę, ale już cię lubię.

– Czekaj kurwa – przerwałem jej i zanim ta zdążyła odpowiedzieć na kolejne pytanie, które dopiero układałem w głowie, rzekłem: – ty znowu jesteś tą szurniętą Autorką, która tak bawi się moim życiem? Mam wrażenie, że już ją spotkałem, Autorkę oczywiście, ale tak twarzą w twarz, a jako że całe to gówno to jej wymysł to może przybierać różne formy takie jak śmierdzący hipis.

– Tym razem nie – odpowiedziała – ja to nie ona, bardziej przypominam ciebie. Też znajduję się w sytuacji nieżycia, z tym że ty masz tę przewagę, ponieważ jesteś postacią historyczną.

– Jaka to, kurwa, przewaga? W czym?

– W tym że istniałeś naprawdę. Zresztą chuj z tym. Nawet jak ci to wytłumaczę, to i tak nie zrozumiesz.

Nie miałem zamiaru się kłócić. Miała rację, że tego nie zrozumiem, nawet nie chciało mi się tego słuchać tak właściwie. Ile razy można słuchać tego samego? Chciałem, żeby wreszcie zaczęło się coś dziać.

– Musimy jechać, ale nie po twoje kapcie – powiedziała nagle, przerywając moje przemyślenia.

– Kapcie? Ty naprawdę myślisz, że cały czas myślę o kapciach? Bo jeśli tak, to masz rację. Albo miałaś, aktualnie to nie jest najważniejsza rzecz.

Faktem jest, że do niedawna odzyskanie kapci było dla mnie rzeczą nadrzędną, jednak po całym zakołowaniu związanym z nieżyciem coraz mniej mnie one obchodziły.

– W takim razie jeszcze lepiej, pojedziemy tam, gdzie ja chcę.

– I tak stanie się to, co ma się stać, więc po co mam się sprzeczać?

– Właściwie masz rację, ale tak z grzeczności poinformowałam.

Co tu dużo dodać, jak możecie się domyślać, pojechaliśmy tam, gdzie chciała ta szurnięta zdzira. Jechaliśmy przez pustynie, lasy, góry, doliny, a przynajmniej tak mi się wydaje, bo całą drogę przespałem. Jeśli jednak była tak długa, jak mi się wydawała, swój najlepszy etap miała już zdecydowanie za sobą. W momencie, w którym się obudziłem, droga wiodła przez miasto z gówna i rzygowin. Na każdej ulicy widać było żula oddającego się swoim codziennym zajęciom takim jak szczanie na sklep, szczanie na rower, szczanie na ulicę, na innego żula, na samochód, na tramwaj, na hydrant lub dla odmiany sranie na trawnik. Wspaniałe życie. Zatrzymaliśmy się przy równie obleśnym co cała ulica sklepie. Zanim wysiedliśmy, szurnięta Dorota powiedziała do mnie:

– Słuchaj, jest coś, o czym powinieneś wiedzieć.

– Tak naprawdę jesteś transseksualnym satanistą i zaraz zakończysz całe moje cierpienie nieżycia, robiąc różnorakie szurumburum?

– Właściwie to mogłoby się wydarzyć, ale nie, to nie to. Jestem wyrocznią. Znam przyszłość do kilku dni wprzód. Właściwie do kilku rozdziałów. Trudno jest znać przyszłość, kiedy jest ona tak bardzo ruchoma. Sam Stwórca nie wie, co się stanie, więc tym bardziej skąd ja mam to wiedzieć? Chociaż mimo wszystko posiadam największą wiedzę ze wszystkich osób, które tu spotkasz. Większą nawet niż Rasputin, chociaż on jest tu w innym celu niż ja.

– To dlaczego mi tego wszystkiego nie powiesz? Przecież mogłabyś mi to wszystko wyjaśnić i mieć już spokój. Poszłabyś na kawę, czy coś.

– No i właśnie tu tkwi problem – powiedziała już nieco mniej wesołym głosem. – Jeśli bym ci to wszystko powiedziała, moja egzystencja w tej książce straciłaby sens i nigdy nie wydostałabym się z rozdziałów, w których jestem. Dla ciebie może być wszystko jedno, bo jesteś postacią historyczną, więc w momencie w którym zakończysz swoje przygody w odpowiednio sensowny sposób, zamykając wszystkie wątki, uwolnisz się od tego i nie będziesz się błąkać po rozdziałach, będziesz wolny od tej książki, chociaż będziesz mógł tu wracać kiedykolwiek chcesz. Jeśli sens mojej egzystencji tu skończy się w taki sraki sposób po prostu zniknę albo, jak już wspomniałam, będę błąkać się po tym rozdziale i po nicości. Jeśli jednak zakończę swoją egzystencję w sensowny sposób, nadal tu zostanę, ale będę mogła egzystować w każdym rozdziale, spotykać się z innymi postaciami i robić co mi się żywnie podoba.

– No i gówno mnie to obchodzi – skomentowałem wysryw jej żali i smutków, chociaż tak na poważnie to zrobiło mi się jej szkoda. Czyżby od początku trwania książki dopiero zaczęły przeze mnie przemawiać ludzkie uczucia? Nurtowało mnie też pytanie, co mogłoby się stać, gdybym zakończył swoje przygody w bezsensowny sposób? Może też zostałbym tu na zawsze, a może moja przewaga polega na tym, że nic by się nie stało? Zanim jednak zdążyłem o to zapytać, Dorota powiedziała:

– Wiedziałam, że to powiesz, lubię cię, jesteś śmieszny w swoim buractwie. Ale nie o tym. Musimy wejść do tego budynku. Czeka tam na ciebie ktoś ważny. Właściwie dwie ważne osoby.

– Czyli kto?

– Twój morderca i osoba, którą dobrze znasz.

Po tych słowach w moim umyśle zaczęły dominować różne uczucia. Poznanie swojego mordercy nie zdarza się każdemu. Słysząc pierwszą część wypowiedzi Doroty, zamarłem, moje ręce zaczęły się trząść, a w żołądku pojawiło się dziwne uczucie... Mój morderca był tutaj, tuż na wyciągnięcie ręki. Chociaż właściwie wszystkie sygnały wysyłane przez mój organizm były zwiastunem czegoś zgoła innego niż wizja rychłego zobaczenia swojego zabójcy. Wtedy właśnie zrozumiałem... Zrozumiałem to, jak potwornie chce mi się srać. Przez mój organizm przetaczała się właśnie Piąta Gówniana Dywizja Pancerna, która z całych sił z sekundy na sekundę zaczęła coraz mocniej dobijać się do wiadomych drzwi. Huragan Biegunka był coraz bliżej, a ja nie miałem jak tego zatrzymać. Tu modlitwy nie były już w stanie pomóc. Musiałem podjąć szybką decyzję: wbiec do budynku, w którym znajdował się mój morderca, ostatecznie niszcząc jakąkolwiek szansę na dobre wejście (niech sobie ten skurwiel nie myśli, że zadarł z frajerem) czy poszukać lepszego miejsca na uwolnienie brązowego tajfunu w budynku obok. Jak się okazało, Dywizja Brunatnej Śmierci nie miała zamiaru czekać na to, aż podejmę decyzję, ułatwiając mi tym samym wybór.

„Teraz, albo nigdy" – pomyślałem i wbiegłem do budynku, nie bacząc na dziwne spojrzenia ludzi. Bez żadnych wyjaśnień krzyknąłem z całych sił:

– KIBEL, KIBEL ZA MOJĄ KORONĘ, DO KURWY!

Goście przebywający w budynku (będącym barem, jak się okazało) wskazali mi drzwi. Nie czekałem na więcej. Wbiegłem we wskazane miejsce, taranując drzwi niczym brygada antyterrorystów wejście do mieszkania ćpuna o trzeciej nad ranem, z nadzieją uwolnienia się od aktualnie największego problemu.

_______
Ten rozdział powstawał w bólach, ale jest także yyy... Następny rozdział za cholera wie ile

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro