21 - Zgoda i wdzięczność

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Muskularni sanitariusze, jacy dotychczas dosłownie deptali dwóm pacjentom po piętach, zatrzymali się równo przed wejściem do gabinetu doktor Ozaki. Ich potężnie stawiane kroki, co rusz przecinające ciszę korytarza, usłanego lekarskimi biurami, ustały nagle. Mężczyźni przystanęli w bezpiecznej odległości od drzwi, nie próbując już pchać się do środka - wbrew wszelkim zakładanym z góry procedurom, które precyzyjnie objaśniały, iż w trudniejszych przypadkach asysta sanitariuszy przy terapii jest konieczna. Ciekawą, nierozwiązaną wciąż kwestią pozostawało więc to, czy głęboko wierzyli, że Kouyou będzie w stanie poradzić sobie nawet z najgorszymi wariatami, czy sami byli teraz przejęci ogromną trwogą przez wizję jej stanowczej postawy, gdyby znów zechciała ich wyprosić, iż woleli nawet nie pojawiać się w jej biurze. Bez słowa pozwolili, by drzwi trzasnęły przed nimi z wymownym hukiem, odcinając ich od jakiejkolwiek możliwości ingerencji.

Przekroczywszy próg gabinetu, Dazai spostrzegł, że panujący tu zapach nieskazitelnej czystości oraz eleganckich perfum, jaki intensywnością przewyższał specyficzną woń szpitalnych pomieszczeń wszystkich razem wziętych, przestał już dotkliwie drażnić jego nozdrza. Widok papierowej, alabastrowej bieli, spowijającej ściany, półki, biurko, fotel, wszelkie szafki i jeszcze drobniejsze szafeczki, z których wystawały równie blade kartki, także stał się mniej rażący. To, jak przywykł do przebywania w tym pomieszczeniu, które - według szpitalnej dokumentacji i przypisanego lekarza - nie powinno być mu znane w tak dużym stopniu, znienacka go z lekka rozbawiło. W ten sposób dała o sobie znać również oczywista korzyść, wynikająca z owego faktu. Albowiem, jeśli Kouyou rozgryzła cały ich podstęp, tak jak podejrzewał, dobro ich planu niewątpliwie będzie wymagało nieczystej zagrywki. Niefortunnie, doktor Ozaki była w tej kwestii najlepszą ofiarą, posiadając tak wielką ilość brudnych sekretów, mogących zaszkodzić jej reputacji - wplątując się w ową grę, to ona wystawiała się na największe niebezpieczeństwo, nie para szaleńców w nim wykorzystywana, dla których termin wstyd powoli przestawał mieć znaczenie oraz którzy zostali również już dawno pozbawieni poszanowania i wszelkich praw - toteż z zadziwiającą łatwością mógł wykorzystać tutaj szantaż z pomocą pewnych epizodów jej dotyczących. O dziwo, nie odczuwał względem takowego postępowania żadnych zahamowań, przeciwnie wręcz - był na to wszystko w pełni gotów, pewien, iż bez komplikacji potrafi się posunąć do czegoś tak paskudnego. I to nie tak, że na co dzień zachowywał się, jak przykładny świętoszek, nie czyniący przeraźliwych rzeczy, ni rozsławiający zła w jakiejkolwiek innej postaci; wiadomym było, że jego osobowość, zmieszana z szaleństwem, dokładnie zdiagnozowaną chorobą psychiczną, nie mogła być niczym dobrym, jednakże w zwyczajnych sytuacjach zwykł z wolna analizować konieczność wykorzystania nie do końca moralnych środków. A na chwilę obecną mógł zrobić wszystko bez zastanowienia, przepełniony przeogromną determinacją.

Owe zjawisko, niezwykle dziwaczne, tłumaczył sobie samolubną chęcią ucieczki, jaka niepostrzeżenie zrodziła się w jego dotychczas zlodowaciałym sercu.

- Czy oficjalnie stała się pani moim lekarzem, Ozaki-sensei? - zaczął aluzyjnie, a jednocześnie już na wstępie z wyczuwalnym cynizmem Osamu. Jego gorzkoczekoladowe oczy błądziły sugestywnie po całym gabinecie, śledząc jego wystrój, jak gdyby oglądały go po raz pierwszy.

Odwróciwszy się na sekundę przez ramię w drodze do biurka, Kouyou spiorunowała go srogim, zabójczym wręcz spojrzeniem spod różanej grzywki, falującej subtelnie przy skocznym chodzie. Na jej ustach, migotliwie lśniących w świetle jaśniejących promieni słońca, wyłaniającego się zza posępnych chmur, rozrysowała się osobliwa krzywizna, łącząca w sobie elementy pospolitego grymasu poirytowania oraz maniackiego uśmiechu, ewidentnie złowróżbnego.

- Twój lekarz nie wydałby ci pozwolenia na przepustkę - odparowała pewnie, dumnie krocząc dalej.

Przebiegłość Dazai'a momentalnie znikła i ustąpiła miejsca nadzwyczajnemu zaskoczeniu, kiedy to znaczenie słów psychiatry, dotarłszy do mężczyzny w pełni, nabrało głębszego sensu. W jednej chwili wszystko, prócz niewzruszonej Kouyou, zdało się zastygnąć, z Chuuyą i Osamu włącznie. Ciemnowłosy w mig pojął, iż tak prędkie wprowadzenie zasad w ich hulance było doprawdy godne teraz jedynie pożałowania. Przeklął w duchu swą niemoc do uprzedniego ocenienia sytuacji.

Jednakowoż stale coś mu w tym układzie nie pasowało. Wprawdzie doktor jeszcze przed ,,realizacją" - o której, należy mieć nadzieję, wciąż myślała, jako o prawdziwym zdarzeniu - planu rzekomego ,,uspokojenia" Nakahary wspominała coś o wyjściu, lecz słowo przepustka nieustannie budziło oczywistą wątpliwość; Ozaki mogła w końcu zastawić na nich nieuchronną pułapkę, a obecnie starać się tylko uśpić czujność.

Mężczyźni z wolna spoczęli na swoich niewygodnych - w porównaniu z komfortowym, obrotowym fotelem lekarki - siedziskach, nie odezwawszy się jednak ni słowem. Odpowiednią opcją było teraz pozwolenie na kontynuowanie wyjaśnień, bez zbytecznego wtrącania się. Wciąż musieli mieć się na baczności, nie mogli okazać, że którykolwiek fragment jej wypowiedzi został już dawno wyprzedzony przez ich plan. Jeszcze przez chwilę zmuszeni byli wcielić się w owe ohydnie obłudne role, niby to grzecznie szczeniaki, zakochane - dosłownie - na zabój.

Długie palce Kouyou kartkowały sterty dokumentów, sunęły pospiesznie między bladymi, zapisanymi smolistym tuszem kartkami, wyraźnie czegoś poszukując. Finalnie wyjęły spomiędzy różnorakich, formalnych papierów pewien świstek, niby przypadkiem zasłaniając jego wyrytą hebanem treść rękawem białego kitla. Pochwyciła długopis i wprawioną, lekarską ręką nakreśliła na nim prędko kilka słów.

- Tak, jak obiecałam - podjęła temat ponownie, a jej różane oczy spoczęły na Osamu. Jej spojrzenie było wręcz wymowne; zdawała się ostentacyjnie poświęcać całą swą uwagę Dazai'owi, lekceważąc zupełnie obecność Chuuyi. - Wyjdziesz na weekend. Przynajmniej na razie tylko na tyle.

Osamu uśmiechnął się półgębkiem i, pochyliwszy się, skrył ów wesolutki wyraz zwycięstwa pod gęstym puchem kasztanowych włosów, okalających jego twarz. W duchu już umierał ze śmiechu, śmiercią powolną, aczkolwiek przyjemną. Kto by też pomyślał, że obiekt przedostatniej fazy ich doszlifowanego planu nadejdzie niespodziewanie z taką prędkością? Ledwie dopracowali wszelakie szczegóły, a te już niemal samoistnie dochodziły do odpowiedniego punktu; los zdecydowanie im sprzyjał.

Chociaż nie, jak na razie prawo do pomyślności przysługiwało tylko i wyłącznie Dazai'owi. Cała uwaga była skupiona na nim, wszystkie napomsknięcia i obietnice wyjścia skierowane zostały w jego stronę. Nakahara zdawał się w ogóle nie zostać w tym wszystkim uwzględniony, a wręcz wymownie, jawnie ignorowany.

A więc Osamu mógł go teraz z niebywałą łatwością wykiwać, bez jakichkolwiek konsekwencji, uciec w pojedynkę, a jego zwyczajnie zostawić i wkrótce posłać w zapomnienie. Wizja perfidnej zdrady, możliwości zerwania z nim owej złożonej, skomplikowanej relacji i jednoczesnego ukazania swojej niepodważalnej wyższości poprzez porzucenie go, kompletnie bezradnego, wśród wariatów, dokładnie tu, gdzie jego miejsce, brzmiała iście kusząco. Jednakże tym razem Dazai nie potrafił bez wahania przystać na takową propozycję, nieważne, jak nęcąca by ona nie była; wypowiedź pełna aprobaty została zatrzymana przez przedziwną gulę w gardle, przepuszczającą jedynie słowa w pełni zgodne z pierwowzorem ich planu. Jakaś nadrealna siła rozkazywała mu nieustannie trzymać się ustalonej koncepcji, w tej kwestii czyniła go absolutnie bezwolnym.

A to niezdefiniowane uczucie tłumaczył sobie niewinnie wciąż trwającym w nim poruszeniem historią rodziny oraz pewną, z lekka odrealnioną obawą o swój własny los, gdyby Chuuya rzeczywiście obdarzył go głęboką nienawiścią.

Poddawszy się bez oporu owym odczuciom, rzekomo wynikającym z tak prostych, zupełnie nieskomplikowanych rzeczy, delikatnie wysunął dłoń w stronę podrygującej ze zdenerwowania nogi Nakahary. Palce zacisnęły się subtelnie na przyjemnym materiale spodni i posunęły lekko wzdłuż wydatnej kości udowej w ostentacyjnym geście pewnego wsparcia, a także w celu przedstawienia Ozaki łączącej ich więzi - pięknej, przez Kouyou z pewnością pożądanej, lecz pod każdym względem ogromnie obłudnej. Już przy tak drobnym dotyku dane mu było odczuć, jak każdy pojedynczy mięsień ciała rudowłosego napina się pod wpływem dyskomfortu, choć mężczyzna nie wykonuje żadnego konkretniejszego ruchu.

Jego niemożność do wzbraniania się, bycie zdanym teraz tylko i wyłącznie na łaskę Dazai'a wydawało się nieco pociągające.

Dazai przemieścił smukłą rękę niemalże na linię jego pachwin - mógł przysiąc, że wyczuł jakiś ruch gdzieś tam, w okolicach krocza - ot, niby to dla zasady, w rzeczywistości upajając się zawstydzeniem, jakie ogarniało rudowłosego przez jego coraz to śmielsze poczynania.

- Chcę wyjść razem z Chuuyą - postawił jasny warunek, odzywając się spokojnym, lecz potężnym, absolutnie nieznoszącym sprzeciwu tonem. Niezłomne spojrzenie wbijał bezczelnie wprost w cyklamenowe oczy lekarki, a jego głos rozbrzmiewał dobitnie w gabinecie, całkowicie zagłuszając nawet furkot lamp luminescencyjnych, jęczących, jak gdyby ostatkami sił przywołujących rażące światło. Wzdłuż pleców Nakahary aż pofrunęły chaotyczne fale dreszczy, tak niezbita była jego wypowiedź. Na krótki moment rudowłosy zapomniał chyba jednak, w jak zastraszającym tempie Dazai potrafi przekształcić niemalże całe swoje usposobienie, jak i aurę wokół swej osoby. Jedna, drobna sekunda dzieliła go od zmiany wyrazu twarzy z przepływającego powagą grymasu na błyskający, głupawy uśmiech, taki niby to uroczy, tylko dlań irytujący. - Nie sądzi pani, że jemu też należy się trochę wolności? W końcu był bardzo dzielny, kiedy go...

- Dazai! - Bezwstydna mowa została ucięta wpół słowa, jakby za sprawą nietępego ostrza. Nakahara wczepił odrętwiałe palce w bandaże, opasające dłoń Osamu, która wciąż położona była wysoko na pełnym udzie. Jego poliki pokryły się soczystą, wręcz krzykliwą czerwienią, niczym pole rozkwitających intensywnie maków w blasku oślepiających promieni słońca.

Niesamowite było to, jak wiarygodnie potrafił się rumienić. Zupełnie, jakby opisywane przez Osamu wydarzenie rzeczywiście miało miejsce.

Spomiędzy warg Dazai'a, rozpostartych w ciepłym uśmiechu, wymknął się krótki chichot.

- Bo widzi pani, Ozaki-sensei... - niespiesznie powędrował oszukańczo rozkochanym spojrzeniem w stronę twarzy Nakahary. Chabrowe oczy również wzniosły się na lico Osamu, a karmazynowe policzki okrył migotliwy cień gęstych rzęs. Lecz przez ich kurtynę prześwitywał najszczerszy wyraz bezdennych, lazurowych ślepi - zażenowanie, irytacja także zeń wynikająca oraz pewne dziwne uczucie, nie mogące zostać jakkolwiek nazwane. - Kocham Chuuyę.

Przesadził. Zdecydowanie, stanowczo przesadził; sam w najdrobniejszym stopniu nie wierzył w swe słowa, więc jak mógł pomyśleć, że ktoś inny by to łyknął?

I dlaczego, wbrew normalnemu stanowi rzeczy, to rzekomo zgoła oczywiste kłamstwo rozbrzmiewało w jego ustach tak...autentycznie?

Tę impresję tłumaczył sobie swymi niebywałymi zdolnościami aktorskimi.

Gabinet ponownie pogrążył się w przytłaczającej ciszy, przerywanej jedynie nieprzyjemnym bzyczeniem jarzeniówek, starających się wykrzesać resztki jaskrawobladego światła. Kouyou przygryzła czubek kulkowego długopisu, przenikliwymi oczami o barwie soczysto podlewanych pąków róż pod oślepiającym, rozległym słońcem śledząc w napięciu każdy najdrobniejszy ruch pacjentów. Chuuya poczerwieniał niekontrolowanie jeszcze bardziej, ukrwieniem twarzy tuszując oznaki jakichkolwiek innych emocji, mogących ich zdradzić. Jego skostniała ręka z wolna rozluźniła się na papierowo białej, na kilka chwil pozbawionej dopływu krwi dłoni Osamu. Wysiliwszy się na wymalowanie jak najłagodniejszego wyrazu na skąpanej w powoli słabnącym szkarłacie twarzy, pochylił się na krześle w stronę kobiety.

- Proszę, Ane-san, to tylko dwa dni - mruknął w pokornym tonie, starając się już tę finalną rolę odegrać znakomicie, nieważne, jak przymilająco miałby się zachować.

Ozaki spojrzała nań z jawnym powątpiewaniem. Długopis zastukotał charakterystycznie, kręcąc się między jej palcami. Cyklamenowe oczy kobiety, zwężone pod zmarszczonymi brwiami, oderwały się na moment od dwójki mężczyzn i poczęły błądzić wśród alabastrowej bieli ścian, a ich wyraz na kilka sekund stał się zupełnie nieobecny.

Czyżby naprawdę się zastanawiała?

Z jej ust wyrwało się gorzkie, ciężkie westchnienie, a dłoń, zaciśnięta ponownie, zadrgała nad kartką, gorączkowo zapisując coś w miejscach wytłuszczonych, hebanowych kropek. Długopis sunął po niej gładko, furkocząc niegłośno o blat biurka.

- Macie szczęście, że nie ma doktora Mori'ego.

Za jej słowami krył się niedosłowny, aczkolwiek ewidentny wyrok ich zwycięstwa. W ułamku mijającej sekundy natrafili bez większych komplikacji na ostatnią prostą do wspaniałej ucieczki; męki życia w izolacji z wolna dobiegały końca.

A to, jakim też sposobem Kouyou zgodziła się na coś tak absurdalnego, bez wiedzy ojca Nakahary, oraz jak upora się następnie z faktem - wtenczas już dokonanym - jego nawiania, ani trochę ich nie obeszło.

Zresztą, doktor Ozaki również się tym nie przejęła, wypełniając ostatnie luki w swym schludnym, czytelnym wypowiedzeniu, a w najbliższej szufladzie biurka trzymając bilet lotniczy, mający być jej własną przepustką wprost do Tajlandii.

Machnąwszy ręką, wyprosiła ich z gabinetu, nakazując jeszcze doczekać soboty. Nieustannie towarzyszyła jej pełna świadomość, że zapewne widzi ich po raz ostatni.

Byli miernymi aktorami, w porównaniu z nią, zaiste.

Drzwi trzasnęły, zamykając się dla dwójki degeneratów ostatecznie - oczywiście, jeśli wszystko pójdzie gładko, według ustalonej strategii - na zawsze; huk rozlegał się jeszcze przez kilka mozolnie przemijających sekund w pomieszczeniu i na korytarzu, jakoby pożegnalnym echem. Nieusłuchani wobec poniektórych zasad sanitariusze stale stali w tym samym miejscu, czekając na powrót pacjentów, by odprowadzić ich z powrotem na oddział zamknięty. Jeden z nich, zobaczywszy mężczyzn, wyłaniających się zza drzwi osławionego gabinetu, już ruszył dziarsko naprzód. Dazai miał w zamiarze żwawo, krokiem wręcz tanecznym podreptać za nim, by jak najszybciej odnaleźć się w szpitalnym pokoju, gdzie bez przeszkód mogłyby zostać omówione szczegóły ich ucieczki - jego zapał względem tego bezprawnego przedsięwzięcia wciąż wzrastał; Osamu sam nie mógł się temu nadziwić - jadnakowoż przystanął za sprawą nagłego żelaznego uścisku na ściśniętej poszarzałym bandażem dłoni. Chuuya zatrzymał się, mocą w naprężonej pięści zmuszając Osamu do tego samego. U pracowników placówki, nieustannie wyczekujących tylko jakiegoś niespodziewanego ruchu ze strony pacjentów, już wywołał niepokój, zbudził wyćwiczoną czujność. Pochyliwszy głowę, zatopił twarz w ogniu rażąco rudych włosów, toteż nie sposób było dostrzec emocje, w jakich ta ginęła.

- Dazai - przemówił złudnie obojętnym, chłodnym tonem, choć jego zęby zgrzytnęły niepokojąco. - Zniż się.

Ciemnowłosy zerknął nań, zaskoczony, lecz spełnił jego prośbę, próbując zarazem dojrzeć lico Nakahary.

W istocie, ukazało mu się ono prędko, skąpane w prawdziwie chaotycznej mieszaninie uczuć, w większości zupełnie niezdefiniowanych, niepojętych. Lecz był w stanie doglądać go tylko przez drobną chwilę, nim rudowłosy zarzucił mu swe chude ramiona na zimny kark. Sanitariusze drgnęli niespokojnie, obserwując ten nagły, zakazany ruch.

Ujrzawszy jednak cały motyw jego działania, odpuścili, znienacka ogarnięci zawstydzeniem i pewnym przestrachem.

Chuuya wzniósł cały swój ciężar ciała na palcach i sięgnął ustami do warg Dazai'a. Pocałował go tak, jakby nikt nie patrzył, jakby muskularni mężczyźni obok byli jedynie zamarłymi posągami, nie mogącymi im przerwać, pomimo takowej chęci; dotykał go z niebywałą śmiałością, odwagą i namiętnością.

A macie w końcu rozdział, bo dzisiaj premiera 3 sezonu, c'nie

❤️

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro