22 - Wspaniała wolność

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Naprawdę uważasz to za rzecz cenną? - Dazai przymknął oczy i prychnął, spoglądając, jak Nakahara grzebie przez moment w swoim depozytowym pudle i wyciąga tylko jeden przedmiot, Osamu przypominający jedynie szczegół postaci z sennych koszmarów. Żadne poprawne określenie tak niegodziwnej, obleśnej części ubioru nie przychodziło mu na myśl. Kapelusz, przygniatający ogniste loki Nakahary, zwyczajnie był dlań czymś, lecz niczym, co zasługiwałoby na normalne, prawidłowe miano. Gdzieś w głębi niby to bezuczuciowej, zastygłej i niewzruszonej duszy Osamu zatliła się iskierka radości; mężczyzna cieszył się, że jednak owa fedora miała w sobie elementy na tyle niebezpieczne, by być nienegocjowalnie pozostawioną w depozycie. Albowiem gdyby Chuuya od samego początku nieustannie nosił na głowie to wymyślne nakrycie, niepowstrzymanym docinkom ze strony Dazai'a nie byłoby końca - a co za tym idzie - prędko wpędziłyby go one do grobu; na myśl o śmierci w tej podłej placówce ogarnął go przestrach, poganiany zaraz kolejną falą zatrwożenia, gdy pojął, że tego typu myślenie jest do niego absolutnie niepodobne.

Rudowłosy fuknął, rozjuszony, a połyskujące rdzawo włosy zafalowały pod szerokim kapeluszem. Przejrzawszy wszystkie rzeczy, jakie na początku swojego pobytu w szpitalu okrzyknął dość wartościowymi, ażeby zostawić je w depozycie, stwierdził, że nic, prócz ulubionego kapelusza oraz ciepłego nakrycia nie będzie mu potrzebne i podsunął pudło w stronę Naomi. I tak jego pakunek nie zawierał zbyt wielu rzeczy iście kosztownych, w rzeczywistości miał tu tylko jakieś dodatkowe ubrania na wszelki wypadek oraz zapas papieru toaletowego. Jego ojciec naprawdę zadbał o wszystko.

- Powiedział ten, co trzyma tutaj zakrwawione bandaże - odpyskował, wzdrygając się zarazem z obrzydzeniem, zapewne na widok zaschniętej krwi, opasającej popruty, szorstki materiał.

W istocie, sunąc dłonią między stertami startych upływającym czasem ubrań i brzdękających przy najdrobniejszym ruchu kluczy - to do auta, którego już od dawna nie miał, a to do skrzynki pocztowej w starym, opuszczonym mieszkaniu, w której dziś zapewne listy były upchnięte już tak ciasno, że nie sposób byłoby nawet do niej dotrzeć - natrafił nagle na zmięte niedbale bandaże, uchowane na dodatek w charakterystycznym sterylnym woreczku. Ich tkanina, wyblakła, poszarzała, wręcz brutalnie zmaltretowana przemijającymi bezlitośnie latami, nasiąknęła kruczoczarną, zaschniętą krwią, jaka miejscami zdawała się ją także wyżerać, kruszyć. Nie dziwota, że przeistoczyła się z karmazynowej cieczy, płynącej w żyłach żywego - przynajmniej fizycznie, pod względem mentalnym wyglądało to zupełnie inaczej - człowieka, w smoliste ciało stałe, leżawszy w zapyziałej, metalowej szafie w dyżurce pielęgniarek tak długi okres czasu.

Wspomnienia Osamu odsłoniły przed nim wypłowiałą wizję tamtego pamiętnego dnia, gdy dokładnie te bandaże, teraz poczerniałe i zgniecione, niezdatne do absolutnie niczego, spoczywały luźno na jego wstrętnie poranionym ciele, powoli zsuwając się z kościstych, zapadniętych ramion, a krew nurtem płynęła wzdłuż nich, niczym rzeka przez doliny, prędko tworząc za nim szkarłatną drożynę. Widok niekończących się, szpitalnych korytarzy rozmazywał mu się przed załzawionymi oczami pod martwo opadłymi powiekami, zlewając się w bladą, wilgotną plamę. Niewyobrażalny ból, potęgowany gorączkowymi uciskami niezidentyfikowanych dłoni na zewsząd krwawiących obficie rękach, był wręcz obezwładniający, dosłownie paraliżujący. Całe ciało Dazai'a wtenczas stało się kompletnie odrętwiałe. Mężczyzna stracił nawet czucie w cherlawych nogach, powłóczał nimi niedbale za sobą, będąc ciągniętym przez sanitariuszy przez przeogromny hol. Przecięte żyły - nie, poważnie pocharatane tętnice pluły jasnoczerwoną krwią, pożerającą jego białą koszulkę, w zgodzie z rytmem jego donośnie kołatającego serca.

Właściwie, nie miał pojęcia, dlaczego zaraz po przejściu operacji oraz kilku bolesnych zszywanek, jeszcze otumaniony skrajną ilością środków nasennych, odurzających i uspokajających, poprosił, aby owe zmokłe od posoki bandaże, zdjęte już z jego okaleczonych ramion, znalazły na miejscu rzeczy cennych i pilnie strzeżonych przez personel. Może był wtenczas jeszcze zbyt wielkim oszołomem, by trzeźwo, logicznie myśleć, albo też zwyczajnie poczuł się obnażony z niezwykle istotnej warstwy. Myśl, że mógłby się pokazać światu bez niej, jakoby nagi, objęła go trwogą do tego stopnia, iż uznał opatrunki za jedyną uchwytną rzecz, będącą w stanie pomóc mu uporać się z tym przestrachem. Chciał jeszcze je mieć, gdziekolwiek. Wtenczas były dlań również jedyną rzeczą, jaką w szpitalu posiadał, toteż tylko one kojarzyły mu się z domem, w którym zwykły stertami leżeć w najdziwaczniejszych, najmniej spodziewanych miejscach; uznał je za coś niezrozumiale cennego, wartego obecnie jego znużonej, leniwej uwagi, jaką musiał na czymś skupić, leżąc na wielkiej sali pooperacyjnej, by nie spoglądać stale na odsłoniętą skórę, dokładnie oświetloną bladym blaskiem świetlówek, przy którym świeże, szkarłatno-hebanowe rany połyskiwały jasno, kusząc pełne cierpienia spojrzenie.

I, wedle jego życzenia, wbrew zwyczajowym zasadom, z góry zakładanym przez sanepid, oraz na przekór zwykłym regułom higieny, zmięte, splamione bandaże odnalazły się w jego szczelnie zamkniętym pudle w masywnej szafie, wśród przeróżnych, jawnie kosztownych rzeczy.

Jego karta depozytowa z pewnością musiała wyglądać dość ciekawie; miał ochotę zanieść się śmiechem na tę myśl.

Tak, czy inaczej, zamierzał je teraz ze sobą zabrać, ot, sentyment dał o sobie znać.

Sięgnął również po płaszcz, złożony niedbale pod zmiętą folią, tworzącą wokół niego pooraną, pajęczą sieć. Z wolna wyłożył go spod śliskiego materiału i aż go zmroziło, gdy posunął dłonią wzdłuż zbielałych rękawów odzienia. Świadomość dotyku prześlizgnęła się przez palce, płynąc wzdłuż pobudzonych nerwów, aż do umysłu, ożywiając kolejne urywki wspomnień szarej codzienności - z perspektywy czasu mogącej zostać uznaną za kolorową, w porównaniu z szarzyzną życia w placówce psychiatrycznej - kiedy to jeszcze nie został naznaczony oficjalną diagnozą, wskazującą na jego bezsprzeczne szaleństwo, zdawał się ni trochę nie zagrażać sobie, czy innym. Wtenczas zwykł nie rozstawać się ze swym trenczem, nosił go wszędzie, gdziekolwiek wychodził, często nawet niezależnie od pory roku, a przez ostatnie lata, spędzone głównie na snuciu się poszarzałymi, szpitalnymi korytarzami w tę i z powrotem, w ogóle go nie widział.

Osamu niespiesznie rozwinął płaszcz, jego poły dotarły nieomalże do ziemi. Na rękawach wymalowało się kilka karmazynowo-poczerniałych plam - nie dziwota, w końcu sam doskonale przypominał sobie te długie chwile, gdy, mając go na sobie, z niewypowiedzianą, absolutnie niepojętą radością przeszywał swą skórę jakimkolwiek naostrzonym narzędziem, nacinał drgające naczynia krwionośne i znosił zawroty głowy, powolne wyczerpywanie ostałej jeszcze mocy organizmu, podczas kiedy mentalna siła woli już dawno gdzieś umknęła. Choć jego beżowa barwa z lekka zbladła, tym samym nadając krwistordzawym śladom wyrazistość, materiał trenczu stale był tak samo miękki i przyjemny, wręcz atłasowy.

Dazai wsunął dłoń do kieszeni, a jego palce spotkały się z masą poplątanych, rozrzuconych chaotycznie na całej jej objętości papierów. Dokładnie tak, jak przypuszczał - nikt z personelu nie raczył skontrolować kieszeni i oddzielnie poukładać rzeczy zeń wyjętych. Teraz pełne były zmatowaciałych, pozbawionych już blasku monet, kilku zmiętych okrutnie banknotów i przeróżnych zgniecionych, podartych lub nawet podpalonych, subtelnie zwęglonych paragonów i papierów urzędowych. Zdewastowane dokumenty i inne nieznaczące świstki postanowił zostawić - niech mają po nim tę głupią, bezsensowną pamiątkę - albowiem nie było w nich nic, co mogłoby okazać się niezbędne w rozpoczęciu ich nowego życia na niedozwolonej wolności. Wyrzucił to wszystko, jak śmieci, w pięściach gniotąc jeszcze z siłą oderwany fragment kartki, której krótka treść klarownie wskazywała na to, że niegdyś była częścią pewnego dokumentu, głoszącego o jego prawdopodobnej niepoczytalności. Zabrał jedynie trochę pieniędzy, poupychanych w kieszeniach, a nawet rękawach.

Naomi wyciągnęła papiery, przymocowane do twardej tablicy, spod stołu, przy jakim wszystkie pielęgniarki zwykły pić codziennie kawę, plotkując przy okazji o karygodnym zachowaniu pacjentów, i podsunęła je w stronę mężczyzn.

- Podpiszcie się tu jeszcze, Dazai-san, Nakahara-san - poprosiła, wskazawszy wykropkowane pola na śnieżnobiałych kartkach.

Uczynili to bez wahania, kreśląc niedbale swoje nazwiska w wyznaczonym miejscu. Jakiekolwiek błahe dokumenty przestaną mieć tutaj większe znaczenie, ba!, staną się wręcz zupełnie nieważne, gdy mężczyźni nie wrócą za dwa dni, jak według rzekomych ustaleń, a uciekną w siną dal, gdzie szpitalne papiery już ich nie dosięgną. Wtedy już na ogół cała dokumentacja choroby stanie się tylko nieprzyjemnym wspomnieniem, przestanie być wyjątkowo natarczywym prześladowcą.

Już kierowali swe rozgorączkowane, pospieszne kroki zniecierpliwionych nóg, pragnących stąpać po naturalnym podłożu, a nie chłodnej posadzce, jaką wysłane były niemalże wszystkie pomieszczenia szpitalnego budynku, w stronę wyjścia z dyżurki. Dazai przystanął przy przeszklonych drzwiach i, odwróciwszy się raz jeszcze, uśmiechnął się ciepło w stronę pielęgniarki.

Tym razem szczerze.

- Dzięki, Naomi-chan.

Za jego słowami w istocie kryły się tuziny rzeczywistych podziękowań, za wszystko, co przez ostatnie lata dlań uczyniła. Nie wiedziała tego jednak, nie mogła wiedzieć i potraktować tego należycie poważnie. Być może domyśli się kiedyś - lecz wtedy będzie już stanowczo za późno.

Znajomi sanitariusze mieli prowadzić ich do końca terenu placówki. Przy podróży nie szczędzili również podejrzliwych spojrzeń, jawnie ciekawskich i niepojmujących w pełni następującego stanu rzeczy. Sprawa znienacka zaczęła ich wielce interesować, choć zaledwie kilka dni temu, wbrew odgórnym zasadom, zdecydowali się dobrowolnie pozostać przed drzwiami gabinetu i ni trochę nie nasłuchiwać. Inne pielęgniarki, mijane między pokojami, także śledziły ich sceptycznym wzrokiem, migoczącym pod powątpiewająco ściągniętymi brwiami, a oczy roszalałych pacjentów odprowadzały ich hen daleko, wyczuwalne nawet, zniknąwszy już za zakrętami korytarzy.

Wszyscy wiedzieli, że coś jest nie tak ale mieli pojęcia, co dokładnie.

Takowe przeświadczenie towarzyszyło Osamu dopóki, dopóty na drodze nie spotkał Yosano. Spodziewał się oziębłego, beznamiętnego spojrzenia, widoku wąskich, kocich źrenic, błyskających nieskrywaną niechęcią i poczuciem zdrady - w końcu właśnie brutalnie, bez żadnego uprzedzenia pozbawiona została możności do własnoręcznego zamordowania Osamu, o którym mówił ich niedawny układ. Jednak zobaczył wokół nich jedynie skoczne ogniki, iskrzące się filuternie w tęczówkach o kolorze fuksji.

Uśmiechała się zawadiacko, bez cienia codziennego szału, oznak naturalnej dla niej manii. Zupełnie, jakby w tej chwili była w pełni poczytalna oraz świadoma tego, co zamierza podejrzana dwójka mężczyzn.

- Powodzenia. - Jej słowa dotarły do niego z nieznacznym opóźnieniem, wyszeptane w chwili, gdy się mijali, lecz ton głosu oraz to, w jaki sposób kobieta mrugnęła, zalotnie i sugestywnie, nie pozostawiało złudzeń - wiedziała więcej, niż wiedzieć powinna.

Ale Dazai uśmiechnął się tylko pod nosem, albowiem zdawał sobie sprawę, że cała ta sytuacja wkrótce będzie mu się wydawać zbyt odległa, ażeby być istotna. Zresztą, w wariatkowie właśnie tak wyglądała prywatność, nawet w sprawie rzekomo skrycie tajnej - była wręcz archaizmem.

Dla nich jednakowoż także i ta zasada przestała być irytująca - obecnie wiązała się jedynie z obojętnością. Właściwie, z każdym kolejnym szybkim krokiem, jaki sukcesywnie oddalał ich od szpitalnej klitki, którą zwykli zamieszkiwać, wszystko wkoło napawało ich tylko zwyczajną beznamiętnością. Umysł wraz z nogami pragnął jak najszybciej uciec z tego miejsca, to jest - odruchowo wyrzucić bezczelnie wszelakie wspomnienia z owym miejscem związane, pozbyć się ich i zapełnić tę lukę zwykłą apatią.

Masywne, przeszklone drzwi uwidaczniały nęcące fragmenty obrazu świata zewnętrznego - szlabanów, jakoby nieosiągalnej, niemożliwej do przebycia bramy, krótkiego odcinka seledynowo-złotego lasu oraz rozpoczynającej się ruchliwej dzielnicy miasta. Większość pacjentów, gdy tędy przechodziła i przez doprawdy krótką chwilę mogła cieszyć obłąkane oczy tymże widokiem, uzmysławiała sobie, że w najbliższym czasie wizja rzeczywistego poczucia powiewu wiatru, hulającego wśród szmaragdowych liści, usłyszenia klaksonów barwnych samochodów na ulicach oraz spojrzenia na te nieszczęsne szlabany z ich drugiej strony, jest tylko złudnym marzeniem, niemożliwym jeszcze od spełnienia. Dazai sam również wiele razy w ten sposób myślał o otoczeniu, rozciągającym się za głównym wejściem do budynku.

A znienacka dzieliło go kilkanaście kroków od doznania wszystkich tych rzeczy.

Narzucił na siebie swój bladożołty płaszcz i poczuł się...znajomo, a jednocześnie niezwykle dziwnie. Materiał osadził się na jego ramionach, opatulając dokładnie całe jego ciało, tym samym dając ciepło - nie tylko fizyczne - takie, którego nie doświadczył przez długi czas, nie!, takie, którego nie doświadczył nigdy przedtem, albowiem w czasach względnej normalności noszenie trenczu wydawało mu się w pełni naturalne i nie widział w tym nic nadzwyczajnego. A teraz, po latach rozłąki, to zwykłe odzienie i sposób, w jaki na nim leżało, stało się niesamowite. Cały organizm mężczyzny zdawał się niekontrolowanie, absurdalnie reagować.

Drzwi stanęły otworem, furkocząc charakterystycznie. Wraz z podmuchem zimnego powietrza, wokół odrętwiałych palców Osamu zacisnęła się też drobna dłoń, skryta w rękawiczce.

Momentalnie ogarnął ich jesienny ziąb. Chłód wdarł się brutalnie pod odstające kołnierze, dreszcze wspięły się po plecach, mrożąc mięśnie i nerwy. Oddychanie stało się znienacka sztuką niezwykle trudną, rozpostarte płuca nie były przygotowane na taką zimnicę. Obaj, pomimo różnicy czasu przebywania w izolacji, z dala od prawdziwie świeżego powietrza, zdążyli już odzwyczaić się od rzeczywistych temperatur wilgotnej pory roku.

Sztywnymi nogami deptali po bruku, klucząc między samochodami, choć znajdując się niby to na ostatniej prostej do wspaniałej wolności. W miarę ich kroków drzewa zdawały się być coraz wyższe, a bujne korony rozciągały się nad ich głowami, poruszane chaotycznym wiatrem. Widok był zgoła inny, niż podczas spoglądania na tę całą przyrodę z niewielkich, zakratowanych okien; teraz, będąc tak blisko, w zasięgu ręki, wręcz zapierał dech w piersiach. Cóż za żałość, że spostrzegli to dopiero w takiej sytuacji.

Drzwi drobnej furtki przy wyjeździe zazgrzytały, otwierając się szeroko, zapraszająco, jakoby wrota do innego wymiaru. Dazai i Chuuya pokonali ostatni odcinek, odprowadzani jeszcze spojrzeniami sanitariuszy oraz stróża w budce przy bramie, w ciągu mijającej sekundy wyrywając się finalnie ze szponów szpitalnej niewoli.

Albowiem oto chwilę później znaleźli się poza terenem placówki.

Tutaj właśnie rozpoczynał się zupełnie inny świat. Znaleźli się w innej rzeczywistości, jaka przez czas ich nieobecności zapewne nieco się zmieniła, stała się obca. Przez moment stali w bezruchu, spoglądając w nieskończoną dal, oszołomieni i przytłoczeni jej wielkością, chcąc, czy nie chcąc, nazbyt przyzwyczajeni do życia w bezpiecznej klatce. Chuuya aż zachwiał się skostniałych nogach z ogarniającej go plątaniny nadmiernych emocji, i oparł się plecami o klatkę piersiową Osamu, by nie upaść na błotnistą ściółkę.

Jego bławatkowe oczy wyłoniły się spod ronda kapelusza i spojrzały na Dazai'a z uwagą.

- Wiesz, gdzie możemy pójść? - silił się na jak najbardziej zobojętniały ton, przeklinając w duchu swą bezradność, na którą nie miał jakiegokolwiek wpływu, i to, że pod kolejnym względem musiał być na łasce ciemnowłosego.

Ku jego zaskoczeniu, Dazai kiwnął pewnie głową, nic zdradzając więcej szczegółów. Zacieśnił wychłodzone palce wokół urękawiczonej dłoni i powoli postąpił kilka kroków, ciągnąc Nakaharę za sobą. Ruszyli w głąb tego świata, z pewnością dziwniejszego i bardziej niezrozumiałego niż całe wariatkowo, które właśnie opuścili. Wielka przestrzeń rozpościerała się przed nimi nęcąco, a oni czuli się na niej, jak raczkujące dzieciaki, popychane podmuchem swawolnego wiatru.

Dobra, to gdzie jest 2 odcinek 3 sezonu

❤️

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro