26 - Stymulanty

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Sama wizja tutejszych nocy, jak to zazwyczaj bywa w każdej upodlonej, rządzącej się własnymi prawami, czy raczej zawładniętej bezprawiem dzielnicy, była mroczna, zatrważająca i przesiąkła niebywałym okrucieństwem, a rzeczywistość jeszcze ją przewyższała. W porównaniu z dniem, cichym i posępnym, skrytym pod zszarzałą zasłoną półzmierzchu, drętwym i martwym, podczas którego na ulicach nikt nie mógł zobaczyć najdrobniejszego cienia ludzkiej sylwetki, noc aż błyszczała - jednakże niedosłownie, albowiem w istocie spowita była jeszcze głębszą pomroką, doprawdy wielce intensywną, jakiej najpewniej nie można było zobaczyć w innym miejscu na ziemi. Aleje ożywały wtenczas w najgorszy możliwy sposób, stając się pokazową areną do rozwiązywania nieprzyjemnych spraw gangów ulicznych, składających się z niezbyt mądrych, używających tylko pięści małolatów, które cierpiały na wieczny niedobór adrenaliny, oraz zdecydowanie bardziej wyrachowanych potyczek niebezpiecznych mafii, jakich morderstwa łączyły się z najgorszymi metodami tortur i zadawania jak najpotężniejszego cierpienia. Pierwsze krzyki, których źródło już po kilku następnych sekundach milkło na wieki, później nigdy nie mogąc zostać odnalezione, przeszywały chłodne, nocne powietrze, od czasu do czasu przerywając na krótki moment sen ostałych się tu mieszkańców, spaczonych przez to środowisko, przyzwyczajonych do tutejszego odrzucenia wszelakich zasad i zapachu krwi, zawisłego nad tą okolicą na wieki, lub też stale nieprzywykłych, lecz zbyt przerażonych, by cokolwiek zrobić.

Niegdyś owe otoczenie było zupełnie odmienne, kiedy jeszcze nie zabrało go to wszechobecne teraz barbarzyństwo, gdy doszczętnie nie zdziczało. Dazai pamiętał, jak w środku nocy, której mrok rozświetlały jeszcze utrzymane latarnie uliczne, kiedy nie mógł zmrużyć oka, otwierał na oścież okno w swym opatulonym przyjemnym blaskiem księżyca pokoju, jakiego światło obecnie także zniknęło, nie zaglądając do tej części portowego miasta nazbyt często, wpuszczając do środka zimny, nocny wiatr, szaleńczo rozwiewający mu włosy, i siadał na parapecie bez strachu, czy to przed tym, że spadnie, najwyżej łamiąc sobie nieco kości, czy przed tym, że nagle członkowie jakiejś wyjątkowo żądnej krwi niewinnych ludzi mafii zestrzelą go niespodziewanie, ot, dla własnej rozrywki. Jego blade nogi bez najmniejszej skazy, ewentualnie pokryte kilkoma ledwo widocznymi siniakami, nabytymi podczas czysto beztroskich zabaw, dyndały w dole żywo i energicznie, a Osamu swymi ciekawskimi, czekoladowymi oczętami wpatrywał się w nie z przejęciem, wyobrażając sobie, jak niepostrzeżenie zsuwa się z parapetu, jak spada przez kilka szybkich sekund, jak finalnie jego wyprostowane kończyny spotykają się nagle z twardym podłożem, a kości gruchoczą żałośliwie w bólu, lecz w końcu nigdy tego nie robiąc - cóż, przynajmniej jeszcze nie w tym wieku, będąc tak małym dzieckiem. W czasie, kiedy w tak dziwny sposób się odprężał, miał również okazję nasłuchiwać przedziwnym dźwięków, dochodzących zza ściany, z sypialni jego mamy. Jako niewiele jeszcze pojmujący ze świata dorosłych brzdąc nie potrafił znaleźć powiązania pomiędzy przyjazdami ojca a występowaniem tych odgłosów. W pełni zrozumiał je dopiero znacznie później, wyrosnąwszy na z lekka zarozumiałego, acz inteligentnego nastolatka, i wtedy też, gdy tylko ojciec - którego, swoją drogą, nigdy nie miał okazji poznać zbyt dobrze, bowiem ten przybywał tu tylko, by zatruwać mu sen przez kilka niemiłosiernie długich nocy - pojawiał się na horyzoncie, gdy tylko jego kabriolet parkował tuż przed domem i Dazai widział go przez czyste, połyskujące od odbijających się promieni nader rozjaśnionego słońca okno, wychylając głowę przez pachnące, świeżo wyprane, śnieżnobiałe zasłony, wiedział, iż całą następną noc przesiedzi z słuchawkami na uszach, puszczając na maksymalnej głośności najbardziej hałaśliwe i energiczne piosenki. A jeśli ekstatyczne odgłosy staną się tak donośne, że nie będzie szło ich wytrzymać, uderzy pięścią w ścianę, tym samym raniąc sobie knykcie, a potem wysokczy przez okno, ot, by ściągnąć na siebie ich uwagę oraz zmusić do zaprzestania swych nieprzyzwoitych poczynań, a także by samemu sobie dostarczyć przyjemności, jakiej wtenczas jeszcze zbyt dokładnie nie pojmował. Ojciec, wyczuwszy kłopoty i poczucie odpowiedzialności, pospiesznie odjedzie, tłumacząc się naprędce niezwykle znaczącym spotkaniem biznesowym, a matka, przynajmniej starając się udawać, że żywot jej syna ją choć nieco obchodzi, pomoże mu wstać z trawy, zbeszta go potwornie za to, że przez niego kochany tatulek ponownie zapomniał zostawić jej pieniędzy, aż w końcu zauważy, jak sina i opuchnięta jest jego ręką, i niechętnie, łaskawie zawiezie do najbliższego, niewielkiego szpitala. Aż w końcu ciągłe wyskakiwanie z okna przestanie mu wystarczać i zacznie podcinać sobie żyły, wieszać się na klamkach, wystających belkach, a nawet na pięknie rozkwitłym drzewie w ogrodzie, jakie nie wytrzyma jego ciężaru i jakiego gałęzie runą brutalnie wraz z nim - a to wszystko pod pretekstem desperackiego zwrócenia na siebie uwagi, choć w istocie następnie sama rozkosz, czerpana z bliskiego ocierania się o śmierć, była jego głównym motywem. Zatracał się coraz bardziej w tej swojej niestworzonej przypadłości, zrodzonej ze zwykłej irytacji na swoich rodziców, a przemieniającej się w realne zagrożenie życia. Egzystował z nią przez długie lata, przy każdej sposobności próbując popełnić samobójstwo, niemalże każdej swej emocji dając upust poprzez wyrządzanie sobie krzywdy, zaczynał cierpieć, czy raczej rozkoszować się autoagresją, nie dopuszczając jednak do siebie myśli, iż naprawdę jest chory, wmawiając sobie, że to tylko zdrowe szaleństwo, nic więcej. Dlatego począł obracać wszystko w żart, robić z siebie błazna, rozwiązując masę emocjonalnych problemów poprzez kolejne hulanki w powietrzu za oknem, stawanie na krześle, by szyją dosięgnąć liny, zwisającej z sufitu, a nawet umyślne wpadanie pod pędzące samochody, w rzeczywistości je bagatelizując, a robił to, by przekonać wszystkich wkoło, iż jest jedynie nieszkodliwym dla nikogo, nawet siebie samego wariatem, chcącym jedynie czerpać nieco rozrywki ze swojego własnego nudnego życia. Wtenczas ta wspaniała dzielnica zaczęła delikatnie podupadać, a wraz z czasem jej świetności przeminęły również ciepłe - nie, wręcz gorące, rozpalone, inaczej nie można było ich nazwać - stosunki między jego rodzicami. Ojciec przestał się z nimi kontaktować, a matka uznała, iż to jego zachowania zaniepokoiły go do tego stopnia, że nie wyobrażał sobie już dłużej przebywać z nim pod jednym dachem (co było stwierdzeniem dość zabawnym, zważywszy na to, iż Osamu ze swym rodzicielem, który na tak wyniosłe miano ni trochę nie zasługiwał, niemalże nigdy nie rozmawiał, nie wiedział o nim zupełnie nic, poza tym, że jego głos był niezwykle piskliwy, gdy wykrzykiwał imię matki, dochodząc) - stąd też najpewniej wzięła się jej nieczułość i dystans wobec niego. Prawda jednak była taka, że przy ojcu zaczęła kręcić się inna kobieta, i nie byłoby to absolutnie niczym złym, problematycznym dla matki, gdyby nie fakt, iż to nowe naiwne dziewczę potrzebowało jego stuprocentowej uwagi, a jej utrzymanie wymagało niemałej fortuny, i że ta okolica powoli marniała, przejmowana przez coraz bardziej szemrane grupy ludzi, a dom niszczał, delikatny, stojący bez żadnego remontu przez dobre kilkanaście lat, teraz nie do końca stabilny, toteż zamiast się pofatygować i zakupić kolejny śliczny domek, jak dla prawdziwej utrzymanki, zwyczajnie zwiał, nie chcąc już mieć z nią do czynienia. Kobieta, bez możliwości samodzielnego wyjazdu, z rozwydrzonym nastolatkiem pod opieką, musiała poradzić sobie kompletnie sama. W tym środowisku pozostali już tylko niebezpieczni jegomoście, często członkowie mafii i gangów, toteż z nimi pozostało jej się zadawać i w ich bliskich znajomościach odnaleźć korzyści. Znikała każdej nocy, wychodziła w jej mrok, bez strachu podążała tymi niebezpiecznymi już wówczas ulicami, wiedząc, iż z jej pozycją, być może niezbyt chwalebną, acz w tym półświatku dość znaczącą, nic jej nie grozi, i wracała zawsze dopiero późnym porankiem. Dazai doskonale wiedział, cóż takiego robiła podczas swej nieobecności w domu, choć nigdy wprost mu tego nie wyjawiła; zapewne zrobiłaby to, ponadto ogromnie ostentacyjnie, jadowicie wypominając mu, do jakiego upadku doprowadził ją swoim istnieniem, gdyby tylko miała jakiekolwiek siły po powrocie, a potem nie zbywała go, wiecznie niewyspana, wycieńczona, czy pijana. Dodatkowo jego imaginacja ożywała intensywnie, gdy oglądał ją w tak opłakanym stanie, wymęczoną całonocną, nieprzerwaną pracą, poobijaną i z kolejną sukienką doszczętnie porozrywaną, ledwie wiszącą wątle na zapadłych, drobnych, bladych ramionach, pokrytych także zbyt dużą ilością brutalnych śladów w odcieniach najsoczystszej, rażącej czerwieni, i mimowolnie wyobrażał ją sobie obrzydliwie w najgorszych sytuacjach i pozycjach, jakie mogły spotkać ją po zmroku i jakie były czynnikiem, wpływającym na jej późniejszy wygląd, przez co wydawał się wiedzieć o jej plugawej profesji o wiele za dużo.

Dziś również prezentowała się doprawdy koszmarnie, na przestrzeni upływających w zawrotnym tempie lat, podczas których zdążył już wybyć z tego miejsca, nie widywał jej i powoli fotunnie przestawał o niej, egzystującej gdzieś w najbardziej zapchlonej, zapomnianej już dawno przez wszystkich dzielnicy Jokohamy, pamiętać, absolutnie nic się w tej kwestii nie zmieniło. Usłyszawszy chwiejne, nierówne, z pewnością lekko pijane kroki, zbliżające się do pogrążonej w niezachwianym jeszcze najdrobniejszym przebłyskiem jasności mroku kuchni, w której ich wyczekiwał, siedząc niedbale w zapadłym krześle, z nogą założoną na nogę, niczym rodzic, w napięciu wypatrujący powrotu swojego dziecka z imprezy o porze zdecydowanie niezgodnej z ustaloną uprzednio godziną, by złajać je potwornie - choć w ich przypadku role były odwrócone - wzniósł na oślep dłoń do włącznika światła i trącił go palcem. Przełącznik stuknął cicho i zaraz rozruszał niewielką lampę przy suficie, zalewającą jaskrawą światłością, drażniącą i odpychającą nieprzywykły wzrok, całe pomieszczenie. Między czterema ścianami rozniosło się siarczyste, melodyjne bluźnierstwo, a kilka sekund potem już nieco przyzwyczajone spojrzenie Osamu mogło ujrzeć ją, zataczającą się i ledwo utrzymującą się na prostych nogach. Powieki miała przymrużone i z początku mężczyzna nie potrafił stwierdzić, czy to przez oślepiającą lampę, czy zwyczajny dystans i nieprzychylność, z jakimi nań patrzyła; po chwili jednakże spostrzegł, iż wokół jej gorzkoczekoladowych, dokładnie takich samych jak jego, nawet z identycznym, dogłębnie znudzonym błyskiem oczu rozlał się intensywny, ciemny purpur, jawny ślad dość potężnego uderzenia, przez który ślepia zmieniły się w dwie wąskie kreski, połyskujące niewyraźnie w sztucznej jasności. Z jej nosa, subtelnie przekrzywionego, lała się wielkim, niezakłóconym strumieniem wciąż świeża krew, spływającą mozolnie na pełne, wiśniowe usta.

Dazai odepchnął się ociężale od krzesła i powstał do pionu, a siedzisko zaskrzeczało przy tym żałośnie. Leniwym krokiem przebył krótką drogę, zaraz stając tuż naprzeciw swej matki, w tej chwili przypominającej mu aż nazbyt tę dawną, wiecznie mu obcą postać, powracającą o poranku do domu, przechodzącą przez korytarz chodem koślawym i krzywym, mającą twarz coraz bardziej wymizerniałą wraz z każdą kolejną upływającą nocą. Spoglądał na jej zmaltretowane okropnie lico, na jakim nie wymalowywał się jednak jakikolwiek grymas bólu, zupełnie jakby kobieta była całkowicie przyzwyczajona do tak błahych dla niej obrażeń, a w jego kawowych oczach czaiła się tylko wyłączna obojętność.

- To przez dragi, czy te twoje rozwiązłe zabawy nagle zaczęły cię aż tak podniecać? - zapytał, świdrując wzrokiem ciemną krew, powoli zaczynającą ulatywać z jej nosa z nieco mniejszym ciśnieniem, bez krzty rzeczywistego zainteresowania, a będąc czysto złośliwym nawet - czy raczej zwłaszcza - w takowej sytuacji. - A może tamci znowu przesadzili z jakimiś sadomasochizmami?

Odpowiedziała mu śmiechem, z lekka chrapliwym i słabym, zawierającym w sobie wyraz jej nadludzkiego wycieńczenia, acz dość przekonującym. Oparła się stabilniej o zaniedbaną framugę drzwi, by nie upaść tu tak bezceremonialnie przez zmęczenie, czy - jak jej syn podejrzewał, być może i słusznie - działanie silnych narkotyków, i odpowiedziała ciszej, niż z początku zamierzała:

- Może to i to i to, już nie pamiętam...

Końcówka jej wypowiedzi ledwo doń dotarła, wymówiona łamliwym głosem, który zaraz runął doszczętnie, tak jak jej cherlawe, wykończone ciało. Spięte mięśnie dłoni nie wytrzymały i puściły wyszczerbioną framugę drzwi, a nogi nie były w stanie samodzielnie utrzymać w obecnej chwili nawet tak niewielkiego ciężaru jej wychudzonego ciała, toteż cherlawe kolana zmiękły i ugięły się niekontrolowanie. Z impetem upadłaby na twardą posadzkę, ponadto łamiąc sobie wątłe, niemocne kości, zapewne nie odczuwając przy tym żadnego bólu, będąc zbyt odurzoną wszechogarniającym ją znużeniem, obarczającym jej ciało, jak i rozmywającym jasność jej umysłu, gdyby Dazai odruchowo nie wyciągnął w jej stronę ramion, a ona nie wpadłaby w nie miękko. W ułamku sekundy stała się delikatnie złudnie niższa od niego, trwając w bezruchu z podkurczonymi w dole, wykończonymi nogami, zanurzając twarz w materiale jego wypełzających spod rozpiętej koszuli, wciąż jeszcze niezawiązanych schludnie i pomiętych uprzednio przez drobne, kolosalnie rozgorączkowane dłonie bandaży. Palce Osamu przesunęły się wzdłuż wydatnych, nieco za bardzo wystających, jakoby mających zaraz przebić się przez żylastą, papierowo bladą skórę żeber, oraz przez długi kręgosłup, przylegający tuż do naskórka, i wielce kościste łopatki, gdy ramiona objęły ją sztywno, by nie przewróciła się na swych chwiejnych, wątłych kończynach. Westchnął ciężko z goryczą, wyczuwszy na nagim skrawku swojego alabastrowo białego obojczyka, przez który rozciągała się szpetna, blada blizna po ciętej ranie, jaką niegdyś sam sobie zadał, ponadto z niewypowiedzianą rozkoszą, podmuch uspokojonego, równomiernego oddechu, towarzyszącego rozluźnieniu całego spiętego ciała kobiety.

- Doprawdy, mamo, ty też po seksie tak łatwo zasypiasz? - zakpił ponownie, na nagłe wspomnienie wymęczonego miłosnym uniesieniem, osiągnięciem pierwszego, potężnego orgazmu Nakahary, oddającego się swemu wycieńczeniu rozkoszą bez oporu, w taki sam sposób, w jaki wcześniej zatapiał się bezwolnie w ich żarliwym kontakcie, uśmiechając się lubieżnie pod nosem.

Wydała z siebie tylko ochrypły, nieco słaby i drętwy śmiech, stłumiony przez przylegającą do jej oblicza koszulę. Patyczkowatymi rękami niezgrabnie sięgnęła do rozchełstanego kołnierza jego koszuli, by pochwycić go z mocą i podnieść się powoli do przynajmniej względnego pionu.

- Zaraz będzie w porządku. Powinno być... - wymamrotała mizernie, wznosząc na syna swe czekoladowe, zlane purpurem oczy.

Kościste palce zacisnęła na jego smukłych ramionach, by po chwili odepchnąć się od niego osowiale. Potykając się o swe własne, długie nogi, odziane ponadto w niekomfortowe, wysokie szpilki, zatoczyła się znów niestabilnie, ostatkami sił łapiąc się desperacko krawędzi brudnego blatu, ciągnącego się pod rządem zapyziałych, obskurnych kuchennych szafek. Słaniając się potwornie, ze światem, wirującym jej chaotycznie przed oczami, zdołała jeszcze ociężale wznieść odrętwiałą dłoń do jednej z półek. Jej palce przedzierały się brutalnie przez jej zawartość, szperając w niej wręcz na oślep, sprawiając, iż na podłogę raz po raz padały niewielkie opakowania papierosów oraz szeleszczące charakterystycznie saszetki, pełne różnobarwnych proszków i pigułek. Jej ruchy nabrały rozgorączkowanego tempa, aż finalnie zatrzymały się, gdy kobieta odnalazła to, czego tak zawzięcie poszukiwała; z wprawą dzierżyła w dłoni drobną strzykawkę, ciasno wypełnioną niezidentyfikowaną dla Osamu substancją, jednakże, znając swoją matkę - chociaż nie, bardziej po prostu z krótkiego doświadczenia wiedząc, co ją tak ogromnie pociąga i co w obecnej sytuacji mogłoby jej pomóc uporać się z silnym, porażającym wręcz zmęczeniem - był w stanie śmiało stwierdzić, iż był to pewien stymulant.

Opieszale wdrapała się cała na blat i usadowiła się na nim, zgarbiona nienaturalnie, jakby nie obawiając się ni trochę, iż pobrudzi sobie sukienkę, czy raczej majtki, kryjące się za jej porozrywanym bezlitośnie i agresywnie materiałem. Wyciągnęła przed siebie chorobliwie bladą, miejscami soczyście siną rękę, mrużąc swe podbite, tonące w kolorowej harmonii sinych odcieni różnych barw oczy jeszcze bardziej, by dojrzeć gdzieś pod skórą pulsującą rytmicznie żyłkę. Igła, cienka, w odbitym świetle lampy luminescencyjnej wręcz ledwo widoczna, gwałtownie wbijana drugą dłonią, z lekka drżącą, wślizgiwała się pod przyzwyczajoną do jej częstych wkłuć skórę, nieczułą aż na jej obecność, i stale nie potrafiła znaleźć odpowiedniego naczynia krwionośnego, do jakiego mogłaby wcisnąć natychmiastowo pobudzającą zawartość strzykawki. Smukłe palce, zaciskające się na niej gorączkowo, doprowadzające delikatne knykcie do nabrania alabastrowo białej barwy, trzęsły się subtelnie i nieprzerwanie zanurzały chudziutkie ostrze w jej ciele; wkrótce cały obszar wokół pięknie podrygującej, wydatnej, lazurowej żyły był usłany drobnymi znakami igły.

- No kurwa, nie mogę trafić! - zaklęła siarczyście, a z nerwów jej ręką poczęła dygotać jeszcze silniej.

Uniosła nieco wyżej dłoń i z szaleńczym impetem, bliska zatraty resztek cierpliwości, wjechała chudą igłą pod skórę aż po samą jej nasadę, natrafiając perfekcyjnie na wypatrzoną żyłę. Momentalnie wtłoczyła w swój organizm całą zawartość strzykawki, oddychając przy tym płytko. Następnie zupełnie niefrasobliwym gestem odrzuciła ją, pustą, tym samym niemającą już dla niej absolutnie żadnej wartości, do reszty bezużyteczną, gdzieś na podłogę, jak to zawsze zwykła robić z roziskrzonymi niedopałkami, obecnie także okrywającymi zbrukane kafelki. Spomiędzy jej pełnych, rozciętych nieco krwawo warg wypełzł przeciągły jęk, odznaczający się aż perwersyjną rozkoszą, a ciało wyprostowało się w jednej chwili, niczym napięta do granic możliwości struna. Gładkimi, postawionymi w jednej, równej linii, nieodgiętymi już plecami oparła się o szafkę za sobą, przytrzymawszy się blatu znienacka silnymi, nieskostniałymi dłońmi. Sukcesywnie otwierała szerzej napuchnięte, przekrwione oczy, gdy mrok źrenic z wolna spowijał całkowicie głęboki brąz lśniącej tęczówki. Ciemne ślepia błyskały przy tym intensywnie, w mig pozbawione oznak wycieńczenia i jakiegokolwiek znużenia, żywe i energiczne, jakoby już pobudzone przez natychmiastowe działanie narkotyku.

Spojrzenie Dazai'a, rzucane spod przymrużonych rzęs, jakich cień przepływał zjawiskowo przez jego kształtne, mleczne policzki, pluło w jej stronę tylko i wyłącznie zatrważającym obrzydzeniem, rażącym zniesmaczeniem, przeszywając jej postać na wskroś. Pomimo nachodzącego, będącego już blisko odurzenia, tym razem wynikającego z aktywności chemicznej substancji, dostającej się gwałtownie do jej układu krążenia, jego matka była jeszcze w stanie doskonale dojrzeć tę odrazę w oczach tak podobnych do jej własnych. Jej głowa opadła nieco na cherlawym karku, wcześniej wzniesiona w nagłym, upojnym przypływie narkotykowej ekstazy, a skołtunione koszmarnie, splątane między odstającymi kosmykami włosy rozproszyły się na powierzchni zatrzaśniętej szafki. Na jej zapadłej, trupio bladej, acz trochę mniej omotanej potężną, przytłaczającą martwotą i drętwotą twarzy wyrysował się mozolnie subtelny uśmiech, nieco krzywy, wypaczony, pełen aż irytującej pobłażliwości.

- No już, nie patrz tak na mnie, synku - poprosiła bez najmniejszej zjadliwości, jakoby w pełni świadoma swego okropnego stanu, którego jego oczy nie mogły zdzierżyć, śmiejąc się przy tym niepoprawnie ze swej bezradności. - Przecież muszę się jakoś znieczulić, w końcu praca u jednej z najbardziej wpływowych mafii tutaj nie jest łatwa... W sumie to jest chujowa...

- Och, awansowałaś? - wzniósł brwi i otworzył szerzej oczy w wyrazie teatralnego zdumienia, a rzeczywistej kąśliwości, drwiny, której nauczył się używać w stosunku do niej już niemal automatycznie. - Czy to w waszym świecie oznacza, że się bardziej stoczyłaś? Teraz obsługujesz już tylko jedną mafię?

Jej aparycja w ułamku sekundy przeistoczyła się z nieco rozluźnionej i złagodzonej, zapewne za sprawą otumaniającej substancji, przenikającej dogłębnie do jej organizmu, w realnie zirytowaną. Zerknęła na mężczyznę spode łba, oczami błyskającymi wszechogarniającym jadem, a rozcięte, poczerwieniałe wargi wygięła tym razem w mrożącym krew w pulsujących żyłach grymasie.

- Tak, jedną - potwierdziła tonem oschłym i chłodnym pod każdym względem, aczkolwiek niezwykle stonowanym. - Nie to, co za czasów, kiedy jeszcze miałam ciebie do wykarmienia, gówniarzu - dodała zjadliwie, znienacka jakoby chętna na wymianę najgorszych złośliwości. - Teraz jedna mi wystarczy, muszę zarobić tylko na...

- Na co? - wciął się, czując już, jak jej głos powoli się zawiesza i cichnie, wiedząc, iż bez nacisku i tak nie dokończy swej wypowiedzi, wiecznie kryjąc przed sobą swe realia. - Żyjesz w zapchlonej ruderze zupełnie samotnie, a jedyny facet, który mógł sprawić, by twoje życie było odrobinę lepsze, zostawił cię. Twoje szmacenie się miało jeszcze jakiś sens, kiedy tu byłem. Mogłaś szlachetnie tłumaczyć się tym, że musisz utrzymać dziecko. Ale teraz? - Jego wzrok niebezpiecznie znacząco podążył drożyną, usłaną niedopałkami oraz foliowymi saszetkami z wiadomymi substancjami. - Naprawdę, powinnaś już zdechnąć.

Jej pochmurna, pokryta purpurowo-karmazynowymi siniakami oraz szkarłatną, nieco rozmazaną, zaschłą krwią twarz złagodniała na nowo, wkroczył na nią wyraz tak potężnego, wszechogarniającego rozluźnienia, jakoby wszelakie mięśnie jej twarzy nagle zdrętwiały. Właściwie, cała jej postawa pozbawiona została znienacka żywotności, choć dopiero co ją odzyskała za pomocą cudownego narkotyku; plecy zgarbiły się, tworząc idealnie wręcz zaokrąglony łuk, głowa przechyliła się nienaturalnie ociężale na chudym karku, a ciemne, poskręcane włosy opadły na niemrawe lico. Odepchnąwszy się od blatu zaciśniętymi, aż pobielałymi przy knykciach dłońmi, zsunęła się ospale powrotnie w dół. Jej długie, cienkie szpilki z charakterystycznym stukotem zetknęły się ze zbrązowiałymi kafelkami. Nie chwiała się już tak bardzo, jak wcześniej, nieudolnie starając się ustać na wycieńczonych kończynach o własnych siłach. Powolnie, z pełną premedytacją pragnąc wydłużyć ten moment niepoprawnego napięcia i niepewności, czy też zwyczajnie nie będąc w stanie poruszać się szybciej, nie ukazując żadnej głębszej, bardziej wyrazistej emocji, podeszła do niego, sukcesywnie coraz bardziej przytłaczając Dazai'a swym wzrostem, będąc przynajmniej o głowę od niego wyższa. Przysłoniła mu nawet światło, sączące się leniwie z bzykającej nieprzerwanie i znamiennie lampy luminescencyjnej, rzucając nań mroczny cień swej krągłej, wysokiej sylwetki. Pomroka okryła także częściowo jej policzki, gdy, stojąc tuż przy nim, brodą niemalże mogąc dotknąć jego czoła, pochyliła głowę, wbijając spojrzenie zastygłych, kawowych oczu w jego równie niewzruszone oblicze. Jednakowoż w porównaniu z chłodną, nie, najzimniejszą i najbardziej wychładzającą beznamiętnością, obojętnością, oschłością, apatią i wszelkim innym bezwładem, osadzonym jawnie w jej rozszerzonych kolosalnie źrenicach, była absolutnie niczym. Ten marazm stawał się nader hipnotyzujący, przyciągał wzrok nieoderwalnie, po pewnym czasie wpatrywania się weń z pełnią uwagi aż traciło się kontakt z rzeczywistością, znieczulało się na wszelakie bodźce zewnętrzne. Dazai na sekundę uległ owym intensywnie połyskującym nieskazitelną, nienaruszoną martwotą oczętom, na drobną chwilę uśpił swą czujność, zapominając o tym, z kim tak naprawdę ma do czynienia - ze swą własną matką, mogącą równie dobrze być jego najznakomitszym wrogiem, najbardziej szalonym, o ruchach wiecznie nieodgadnionych i nieprzewidywalnych, której nic nie mogło pozbawić tytułu jego nieprzyjaciela, kiedy była nim już za czasów jego raczkowania. Popełnił błąd doprawdy ogromny, tak bezceremonialnie gubiąc nagle wyczucie, i odzyskując świadomość, winną pozostać przy nim na wieki, w każdej chwili, dopiero, kiedy już druga dłoń w ciągu ostatniej doby wylądowała siarczyście na jego twarzy. Ręka, choć pozornie cherlawa i wątła, zwłaszcza po kilkugodzinnym wykonywaniu żwawych ruchów w wiadomych miejscach, na których kobiety jej pokroju głównie się skupiały podczas pracy, z plaskiem odznaczyła się na obliczu Osamu. Delikatną, wcześniej aż alabastrowo białą skórę oblała soczysta, karmazynowa barwa, a głowa odrzucona została w bok wraz z potarganymi, kasztanowymi włosami.

Minęło kilka krótkich sekund, nim kobieta opuściła rękę, wzniesioną we wzburzeniu, jakiego zdecydowała się nie okazywać w nieruchomej ekspresji, a tylko i wyłącznie w niespodziewanych, agresywnych czynach. Złowróżbna cisza zagęściła się między nimi, przeszywana tylko wyczerpującym, ciężkim pod wpływem złości oddechem. Osamu nie spoglądał na swoją rodzicielkę, nie zmieniając również wyrazu swojej przesiąkłej równym otępieniem twarzy, nie musząc ukrywać zdziwienia i zaskoczenia, nie musząc go przed nią znów udawać. Odczuwał jednak na swym obliczu jej świdrujące spojrzenie, powoli sunące wzdłuż zaczerwienienia, pozostawionego przez jej własną spiętą dłoń, doszukujące się oznak ludzkich uczuć. Dazai odczuł nienamacalnie, gdy ów wzrok tak nieuchwytnie muskał jego lico, jak jej zapadłe w oczodołach ślepia, znużone i jakoby obumarłe, na nowo poczęły nabierać lśniących barw - i nie szło tu o to, że siniaki wokół powiek stały się bardziej soczystsze - i rozbłysły ponownie zniewalająco żywo. Znów jawiły się w nich ludzkie emocje, nadające rozszerzonej na tle gorzkoczekoladowych tęczówek źrenicy więcej rozjaśnionego, rześkiego blasku, mniej druzgocącej pomroki.

Lekkim ruchem uniosła znów rękę, tym razem subtelnie, z aż przesadną delikatnością. Jej długie, smukłe palce zetknęły się z jego policzkiem i Osamu wzdrygnął się aż, w pierwszej chwili myśląc, iż znów go uderzy, tym razem wykręcając mu głowę kompletnie w drugą stronę, skręci mu kark i pozostawi tak sparaliżowanego na wieki w tej obmierzłej kuchni. Nie przywykł do absolutnie żadnej czułości, zwłaszcza ze strony kobiety, która przez całe jego życie, te ponad dwadzieścia lat jego egzystencji musiała wnikliwie zastanawiać się, czy go w ogóle kocha, ba!, czy darzy go głębszym uczuciem, niż smętną obojętnością i czy to na pewno jej syn, a nie tylko zwykłe narzędzie, jakie posłużyło do zapewnienia jej złudnie lepszej przyszłości, miotając się między dwoma zgoła odmiennymi stwierdzeniami, będąc jednak bliżej wiary w to drugie, bardziej realistyczne, a zarazem doprawdy ponure. Dazai odwrócił głowę powrotnie w jej stronę gwałtownie, by móc się jeszcze osłonić w razie, gdyby tylko ponownie próbowała sprytnie go przechytrzyć i tym razem od razu wbić mu nóż między żebra, albo - co gorsza - igłę innej strzykawki, zapewne zakażoną, pełną bakterii, po spotkaniu z którą prędzej by umarł, niż odleciał pod wpływem narkotyku, wciśniętego na siłę pod jego skórę, i wtem ujrzał ten uśmiech, rozciągający jej usta, a wraz z nimi otwarte, stale nieco krwawiące rany. Kąciki jej pełnych, oblanych rubinem warg wzniosły się, obrazując czystą łagodność, neutralną, niepodejrzaną, oraz wszechogarniające, miłe ciepło, niemające w sobie żadnych ukrytych okrutnych intencji. Ów uśmiech nie zawierał w sobie absolutnie nic niepokojącego, reprezentował sobą wszystkie cechy, jakie powinien mieć w sobie ten najzwyczajniejszy, nie teatralny, nie sztuczny, nie fałszywy, nie złowieszczy wyraz - i właśnie to wzbudziło w ciemnowłosym jeszcze potężniejszą trwogę. Jego matka nie miała w zwyczaju tak jawnie wyrażać uczuć w tak prosty, przystępny sposób; była jak on, tajemnicza, z zachowaniami zwykle nie do odczytania, uśmiechająca się tak prawdziwie i tak łatwo tylko na szczególnie radosne okazje, czyli, właściwie, nigdy, już od dziecka, również tak, jak i on, żyjąc w mroku i posępności. Dlatego teraz, kiedy to znienacka po tylu latach mieszkania z nią pod jednym dachem, obserwowania jej każdego dnia i nabierania od niej dużej części swych obecnych cech zobaczył u niej ekspresję niby tak jasną, klarowną, łatwą i nieskomplikowaną, aż ludzką, poczuł się jeszcze bardziej zagubiony niż wtedy, gdy zmuszony był rozszyfrowywać niekiedy motywy jej czynów, co z czasem zdążył już opanować do perfekcji. Tkwił w kompletnej niewiedzy, nie mogąc doszukać się wskazówek, co mogło doprowadzić ją do takiego stanu, czy to w otoczeniu, obskurnej kuchni, niezawierającej w sobie nic nadzwyczajnego, wprawiającego w najsłodszy błogostan, czy to w jej, o zgrozo!, aż sympatycznych oczach. Jej dłoń poruszyła się wzdłuż jego nieskazitelnie zarysowanej kości policzkowej, opuszki palców muskały jego skórę z niezwykłym spokojem, czułością, tak niebywale odbiegającą od tego, jak zachowywała się wobec niego dotychczas. Owe poczynania były dlań tak zadziwiające, wręcz paraliżujące jego ciało i umysł, że Osamu przez te kilka chwil nie myślał o tym, jak brudne zapewne są jej ręce. Tkwił jedynie w zupełnym bezruchu, w duchu głęboko drwiąc ze swojej zatrwożonej, bezwolnej postawy, po raz pierwszy czując się tak osaczony, przytłoczony obecnością swojej matki, jaka zwykła być niegdyś dla niego odległa.

- Wciąż jesteś piękny, Osamu - wyznała niespodziewanie głosem kompletnie niepasującym do całej jej wizji, jaką mężczyzna zdążył w swym umyśle na przestrzeni tych wyjątkowo nieprzyjemnych lat ich koegzystencji ukształtować, ciepłym, aż miłym dla ucha. Jej słowa jednakże ledwie doń dotarły, wśród chaosu i zagubienia, wywołanego jej nagłą zmianą usposobienia, będąc jeszcze bardziej bezsensowne. Jej smukłe palce zanurzyły się z niebywałą finezją w jego puszystych, kasztanowych włosach, wsuwając kilka kosmyków za ucho, choć Osamu wcale nie miał w zwyczaju się tak czesać. Wykonała ten ruch z przeogromną troską, wręcz...matczyną - lecz tak mogło mu się na chwilę obecną tylko wydawać, albowiem w istocie ciemnowłosy nie znał, nigdy nie zaznał takiego rodzaju, ba!, żadnego rodzaju opiekuńczości. - Zawsze byłeś. Dlatego żal mi było, kiedy robiłeś sobie krzywdę i się tak oszpecałeś, Osamu...

Dazai nie wiedział, czemuż to niespodziewanie miała się między nimi wywiązać tak pozornie nonsensowna rozmowa, która nijak miała się do ich uprzedniej wymiany zdań. Nie potrafił także stwierdzić, czy jego rodzicielka z premedytacją rozpoczęła ten złudnie nieistotny temat, kryjąc w nim aż oczywiste złośliwości, a jej ekspresja była tylko pewnym nieczystym zagraniem, mającym go zdezorientować. Z nią wszystko było możliwe. Fortunnie Osamu nie dał się z tak niesłychaną łatwością zwieść i bez trudu odnalazł w jej wypowiedzi szczegóły, niby skryte, a w rzeczywistości jawne i jasne - być może także zaplanowanie - zwłaszcza dla niego, jej syna, jaki z pewnością słyszał od niej więcej nieprzyjemności, niż ktokolwiek inny. Przyznała klarownie - nie podobała jej się jego swoista brzydota, wynikająca z ciągłego wyrządzania sobie krzywdy, jednakowoż nie przejęła się ni trochę jego zdrowiem, tym, jak wnętrze jego organizmu w ogóle znosiło owe próby samobójcze, co zapewne zrobiłaby normalnie, poprawnie kochająca matka. Ta tę kwestię miała głęboko w poważaniu; właściwie, całą tę jego błazenadę by lekceważyła, gdyby nie opinia jego ojca, od której miał zależeć dobrobyt ich obojga - i teraz właśnie swym anormalnym sposobem, najpierw pozornie łagodniejąc, obecnie plując weń niby niezauważalnym jadem, starała mu się to wyeksplikować, by zabrzmiało złudnie lepiej, niż było naprawdę.

Lecz Dazai nie był głupcem i wiedział, wiedział od samego początku, będąc jeszcze nawet nienarodzonym, a dorastając w jej ciele, połączony z nią pępowiną, najbardziej realną więzią, jaka mogła na tym świecie istnieć, czuł, jakie spaczenie kreuje się wokół niego.

- Żal to ci było pieniędzy ojca. Tylko na tym ci zależało - wypomniał jej bezczelnie, złość, nachodzącą go niepowstrzymanie wraz z wspomnieniami, rozsadzającymi mu dotkliwie głowę, kryjąc pod maską wielce obłudnego spokoju. - Nie moja wina, że cię porzucił i nic nie zostawił - wzruszył ramionami beztrosko, zapragnąwszy jak najdobitniej podkreślić swój kompletny brak empatii wobec tej sprawy. - Najwyraźniej uznał, że tutaj nie pomogą nawet operacje plastyczne i nie będzie z ciebie miał żadnego pożytku.

Tym razem przyjęła te bezsprzecznie uwłaczające jej kąśliwości, skierowane w jej stronę wraz z zakłamanymi uśmieszkami, utrzymywanymi na twarzy mężczyzny tak długo, że aż kąciki ust drżały pod wpływem ich fałszu, z niesłychanym, naturalnym, niewymuszonym spokojem, jakoby wiedziała od początku, iż jej światłe dziecko bezproblemowo pojmie istotną brutalność tego, co miała mu do przekazania w formie nieco bardziej barwnej i oszukańczej. Odwzajemniła jego uśmiech, czyniąc go na nowo przebiegłym i zjadliwym, acz mniej nieszczerym od tego uprzedniego, życzliwego i ciepłego, tak do niej niepodobnego - albowiem i życzliwości, i ciepła trudno było się w jej wnętrzu doszukać. Taki wyraz jej oblicza, właściwie, nie wzbudzał w Osamu już tego zbędnego, nieodgadnionego niepokoju, wręcz przeciwnie - w pewien sposób aż go uspokajał, przypominając, iż ma styczność z tą samą osobą, która była jego matką i przez doprawdy długie lata nie okazywała mu żadnej czułości, ni nawet serdeczności, osobą, do jakiej zachowania przywykł do tego stopnia, że nie potrafił sobie go inaczej wyobrazić, i jakiej cech z biegiem czasu sam zaczął nabierać, a nie kimś znienacka zupełnie odmiennym, kimś, z kim nigdy wcześniej nie obcował.

- Grabisz sobie, mój drogi - upomniała go, lecz były to tylko pozerskie, niewiele znaczące słowa, podkreślone rozchichotaną, nieistotną ironią. - Wiesz, urodę to ty masz akurat po mnie. I masz szczęście, gdybyś był taki, jak ten twój tatulek, to już dawno bym cię zajebała - parsknęła krótkim chrapliwym śmiechem, przesuwając wymownie rękę wzdłuż linii jego kształtnie zarysowanej szczęki, aż do podbródka, następnie puszczając go niechętnie. Odwróciła się na pięcie i wyćwiczonym, ponętnym krokiem powróciła do rzędu szafek, zaraz sięgając znów w ich stronę nieco bardziej ożywionymi dłońmi, łaknąc jeszcze więcej tej narkotycznej energii. - Poza tym, jak widzisz, jestem w świetnej formie - ramionami wskazała na swoje ciało, smukłe biodra i pełne uda, opięte przez materiał kusej sukienki, mające na celu automatycznie kusić i wabić z pełną premedytacją, przyciągać pożądliwe spojrzenia mężczyzn, bowiem właśnie na tym polegała jej niezbyt chlubna profesja. - Miałby ze mnie pożytek, jak cholera.

W żaden sposób nie zaprzeczyła jego przekonaniom, wręcz przeciwnie - jeszcze bardziej go w nich utwierdziła, nie zmieniając jego poglądu na jej odwieczne załamanie. Dazai nie odpowiedział na jej wstrętne, prymitywne odzywki, nie zamierzał już więcej zagłębiać się w tematy tak powierzchowne i w obecnym jego życiu, mogącym się równie dobrze zaraz zakończyć, niewiele znaczące; między ich dwójką nastała niewymowna cisza, przerwana tylko szelestem foliowych saszetek i pudełek z najrozmaitszymi lekami, przekładanych znów za pomocą dłoni, poszukujących jeszcze mocniejszych środków. Opakowania raz po raz padały na podłogę, drobne, szklane buteleczki gnieniegdzie rozstrzaskiwały się o twarde, zbrukane kafelki, wysypując mnóstwo różnobarwnych pigułek o zapewne przeróżnych właściwościach, lecz kobieta ni trochę nie zwracała na to uwagi. Przeczesywała swe tylko pozornie tajne skrytki, aż finalnie wydobyła jakieś niewielkie opakowanie i na otwartą rękę wycisnęła zeń kilka tabletek o barwie soczystego fioletu, od razy połykając je bez jakiegokolwiek popijania, zupełnie jak Osamu, gdy przyjmował psychotropy w placówce psychiatrycznej - ten widok i to wspomnienie wraz z nim go nawiedzające przywołało za sobą także ich gorzki smak i słodką, odurzającą aktywność w orgaznizmie. Znienacka uderzyło weń namacalne odczucie, iż dawno ich brał, uprzednio przyjmując potężną dawkę każdego dnia, i także nie zabrał ich ze szpitala na rzekomą przepustkę, chytrze przekonując cały personel, że ma ich w domu aż nadto, co, właściwe, byłoby niewątpliwą prawdą, gdyby jeszcze swe mieszkanie posiadał. Teraz musiał przyznać nawet przed samym sobą, wcześniej traktując leki jako nie do końca przyjemną konieczność, która być może mogłaby go powoli zatruć, że bez nich czuł się chory. Wiedział doskonale, iż nie było to spowodowane jedynie nagłą zmianą otoczenia po kilku latach leniwego spoczywania w jednym szarym miejscu, dość niespodziewanego powrotu do środowiska, jakie dlań nierozerwalnie kojarzyło się z potwornym okrucieństwem, zatrważającą niegodziwością, i które wbudzało multum skrajnych emocji, negatywnych, najbardziej zbliżonych do intensywnego niepokoju. Jego wykończony, rozszalały umysł z czasem zdołał przyzwyczaić się do tej niewidzialnej, nienamacalnej osłony, wynikającej z ich konkretnego działania, rzekomo tłumiącego jego obłęd, a nagłe odstawienie poskutkowało jawnymi, fiycznymi dolegliwościami. Bodźce zewnętrzne, niewyciszone niczym nasennym, czy uspokajającym, docierały doń przynajmniej ze zdwojoną siłą, zbyt wyraźne, jaskrawe, a wytężone niekontrolowanie zmysły prędko się męczyły odbieraniem tak potężnych sygnałów, przyprawiających go o niemiłosierny ból głowy. Czuł się jak w transie, osaczony przez niby to zwyczajne, na co dzień zupełnie nieistotne, obecnie uderzające weń intensywnymi falami, głośne, wręcz ogłuszające i powalające bezsilnie na ziemię zjawiska, które, nie mogąc dostać się do jego wnętrza wszystkie na raz, przedłużały się nieznośnie, niczym w zwolnionym tempie, stając się jeszcze okrutniejszymi. Znienacka był w stanie usłyszeć każdy pojedynczy szelest, oddzielny, niemieszający się z kolejnym ciągiem podobnych odgłosów, odczuć i przeanalizować go każdym drobnym, podrygującym nerwem. Jego matka beztrosko wykładała różnorakie opakowania i saszetki, te przydatne dla niej na chwilę obecną układając na blacie, a te o niepotrzebnym działaniu niemalże zupełnie ignorując i zrzucając na zabrudzoną podłogę, każdym swym ruchem swoiście drażniąc go całego, a jednocześnie wzbudzając w nim anoramalne, nielogiczne, lecz nieodparte łaknienie, ponadto nieustannie napędzane ściśle wiążącymi się z tym wspomnieniami oraz owym okropnym poczuciem powolnej utraty kontroli nad własnym odrętwiałym ciałem, jakoby niespodziewanie dotkniętym dotychczas nieukazującymi się, fizycznymi skutkami odstawienia silnych psychotropów. Wcześniej nie zdawał sobie sprawy, jak potężnie ich działanie zawładnęło jego umysłem, myśląc, iż tylko chwilowo go wycisza, otumania, i dopiero teraz, zostając doprowadzonym do granic wytrzymałości, spostrzegł, jakże wielkie znaczenie ma na funkcjonowanie jego organizmu, dopiero, kiedy jego ręce poczynały drżeć niekontrolowanie z mocą, gdy został pozbawiony prawidłowej aktywności wszelkich zmysłów, odczuł boleśnie ich doszczętny brak.

- A tak właściwie - dobiegł go znów kobiecy, melodyjny głos, przedzierający się jednak doń, jak gdyby przez niebywale gęstą mgłę, leniwie, cicho i mizernie - to tobie na czym zawsze zależało, Osamu?

Musiała już sprytnie wyczuć jego koszmarne oszołomienie, albowiem jej pytanie zdawało się być w pełni retoryczne; nie oczekiwała jakiejkolwiek odpowiedzi, a jedynie zerknęła nań kątem oka, uśmiechając się przy tym złośliwie. Musiała także zrozumieć, iż jego nagła zmiana zachowania, ten odrętwiały bezwład ma powiązanie z jej niezwykle bogatą kolekcją substancji psychotropowych, ponieważ nagle usunęła się z drogi, dając mu wgląd na wszystkie rozłożone starannie pudełka. Chwyciła jedną z drobnych, szklanych buteleczek i z premedytacją potrząsnęła nią, a pigułki obiły się ze stukotem o ścianki opakowania, w jego głowie rozbrzmiewając nieznośnie donośnie.

- Chcesz trochę, synku?

Ciało wyprzedziło zdrowy rozsądek i zareagowało momentalnie. Zwiotczałe nogi niekontrolowanie poniosły go w jej stronę, a podrygujące w nerwach dłonie sięgnęły do opakowania, jakie trzymała. Bez oporu pozwoliła, by jej je wyrwał, spoglądając na rozgrywającą się przed nią scenę z wielkim uśmiechem, jakoby była to dla niej czysta rozrywka w najwspanialszej postaci. Oparła się pośladkami o blat i patrzyła tylko wymownie, jak jej dziecko wyrzuca na swą dłoń niezliczoną ilość kolorowych tabletek, po czym niedbałym ruchem wciska je do ust i bezopornie, bezproblemowo połyka, dokładnie tak samo, jak zwykła każdego dnia robić ona sama.

Dazai odetchnął głęboko, gdy pigułki z trudem przeciskały się przez jego gardziel bez wody, mogącej ułatwić im przebycie tej drogi. Od razu poczuł się lepiej, jego umysł poczynał z wolna wyciszać się, finalnie mając przejść w stan całkowitego uśpienia, a Osamu został niespiesznie  rozkosznie pozbawiony jakichkolwiek resztek świadomości i przytomności.

Zgoła nieadekwatny do całokształtu sytuacji uśmieszek kobiety stał się nieco mniej teatralny i jawnie rozchichotany, a rozbłysł znienacka subtelną posępnością. Spomiędzy jej pełnych, spierzchniętych, zbrukanych zaschłą, jeszcze niedawno wypływającą dość obficie krwią warg wyrwał się cichy, krótki śmiech, niezawierający w sobie ni krzty wesołości.

- Wiedziałam - odezwała się głosem wielce ponurym, w żaden sposób niepokrywającym się z dopiero co urwanym chichotem; brzmiała, jakby ogłosiła właśnie najbardziej żałosne, a jednocześnie najbardziej melancholijne odkrycie. - Wiedziałam. Zawsze chodziło tylko o to twoje pieprzone samobójstwo. - Jej ton stał się oschły, wręcz okrutny i jadowity. - Ten Chichuachua też cię nigdy nie obchodził, co? Uciekłeś z nim jedynie po to, żeby się w końcu zapierdolić.

Osamu spuścił cherlawo głowę na chudym karku, wbijając nagle zatrwożone spojrzenie w stale wyciągniętą płasko dłoń, na jakiej jeszcze przed sekundą spoczywały nienaruszone tabletki, obecnie z delikatnym oporem torujące sobie drogę do jego żołądka. Dopiero teraz, uspokoiwszy już swe zdziczałe nerwy świadomością, iż przyjął dawkę leków, które ostatnimi czasy były nierozłączną częścią jego wariackiego, marnego żywota, a zostały znienacka tak gwałtownie odstawione, w pełni rzeczywistości pojął, co tak naprawdę uczynił. Źrenice rozszerzyły się niewyobrażalnie na widok drgającej jeszcze mocniej ręki, jakoby pragnąc ją pochłonąć swym mrokiem, a wraz z nią wyrzucić z jego pamięci także doskonale wyraziste, nieodległe wspomnienie zażycia tak dużej, potężnej, zdecydowanie zbyt potężnej dawki leków.

- N-Nie... - Jego mierny protest załamał się zaraz, gdy wszelka mowa ugrzęzła dotkliwie w otchłani ściśniętego gardła. Nie był w stanie niczego dodać, już po krótkiej chwili gwałtownie odczuwając skutki swej jawnej bezmyślności. Począł słaniać się okropnie, chwiać na dygoczących, niemogących jakkolwiek utrzymać jego ospałego ciężaru nogach. Mozolnie runął na zabrudzoną podłogę, ostatkami sił podpierając się jeszcze na wątłych, ociężałych ramionach. Dyszał okropnie, doszczętnie zlany gorącym potem, z rozmytymi mroczkami, hulającymi mu przed gorzkoczekoladowymi oczami.

- No i po co ci to było? - zapytała jego rodzicielka z nieskrywaną irytacją, patrząc ze wstrętem na jego osłabione ciało, pozbawione jakichkolwiek sił, krzywiąc się szeptnie na jego widok.

Brak odpowiedzi ze strony mężczyzny był nader oczywisty. Dazai jedynie charczał pod nosem, aż finalnie i na to zabrakło mu mocy, a jego łokcie niespodziewanie zmiękły, doprowadzając go do całkowitego upadku oraz zatraty przytomności. Z hukiem i ostatnim boleściwym jękiem runął cały na kafelki, uderzając weń gwałtownie i z impetem, a jego wycieńczone powieki opadły mozolnie, jeszcze przez kilka sekund broniąc się przez zupełnym zamknięciem. Finalnie obraz, który wychwytywały jego oczy, rozmył się całkowicie, a Osamu zmuszony był się poddać ogarniającej go pomroce, bezradny i bezwolny wobec owej otumaniającej siły.

Kobieta westchnęła jedynie tak ciężko i głęboko, że aż jej chude ramiona zafalowały, a ramiączka skąpego stroju błyskawicznie spadły. Nie pofatygowała się już, by je poprawić, ni trochę nie dbając o to, że na wierzch wysunął się materiał jej koronkowego biustonosza.

- Co za utrapienie...

Przycupnęła przy nieruchomym, ociężałym, jakoby niemalże już martwym ciele swojego syna, by dłonią zgarnąć z ziemi opakowanie papierosów i zapalniczkę, jakie wcześniej nieszczęśliwie upadły na podłogę wraz z innymi narkotycznymi substancjami. Zapaliła, zaciągając się mocno beztrosko i patrząc na swoje dziecko z pobłażaniem.

- Głupiś, Osamu...

Jak tam wakacje, mordeczki?

❤️

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro