II. Fałszerze życia

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Wykupiwszy na dworcu bilet, Safrana zdążyła jeszcze posłać tacie całusa. Z jego bladej twarzy wyczytała, iż nie był szczególnie zadowolony z jej decyzji, a już na pewno nie zamierzał odzywać się do swego starszego brata. To Artus zaszczepił w jego ukochanej córce ten niedorzeczny pomysł, jakby pragnął jej zepsucia. I z czegóż teraz oni utrzymają dom? Skąd wezmą pieniądze na spłatę długów karcianych? Safy i jej talentów nie będzie już na podorędziu.

Zabrzmiał gwizdek i w towarzystwie chmury pyłu pociąg wjechał na peron. Spojrzawszy na ojca po raz ostatni, panna skłoniła się nieznacznie, po czym z niewielką walizką w dłoni wsiadła do jednej z karet podczepionych pod dymiącą machinę. Szczęśliwie w wagonie nie było tłoku. Siedziały tam jedynie trzy posągowe damy, dumnie rozprawiające o swych doświadczeniach z ostatnich wydarzeń towarzyskich. Skórzane fotele ofiarowały podróżnym wygodę, a mimo to Safa nie odczuwała spokoju duszy. W powietrzu unosiła się jakaś dziwna obcość, inność. Zastanawiała się, czy to z winy dusznego, zatęchłego przedziału, czy też jej własnej. Zdążyła polubić dzieci pani Arelli, a jeszcze większy ból w sercu sprawiało jej pozostawienie rodziny ledwie wiążącej koniec z końcem.

Chciałaby choć raz w życiu usłyszeć od swego ojca proste słowa „będzie dobrze, córeczko". Wiedziała, że nie ranił jej, bo tego pragnął. Działo się tak, gdyż sam pławił się w melancholii. Wbrew temu, miała też wewnętrzną pewność, że gdyby groziło jej niebezpieczeństwo, ojciec byłby pierwszy w kolejce, by ją ratować. Bez względu na wszystko kochała go, a jakaś jej część wcale nie chciała go opuszczać.

Ocknęła się tuż przed stacją końcową, którą miała być właśnie stolica. Nadmorska Bołowienna była zadbanym, kilkusetletnim miastem. Od wielu wieków zachwycało tą samą ciepłą aurą romantyzmu. Dziesiątki kamienic na przedmieściach zachwycały misternymi zdobieniami, a przecinało je tysiące uroczych uliczek. Zabytkowe lampy i zegary doskonale pasowały do pogodnego nastrój rynku, po którym co dzień kłusowały konie, ciągnąc karoce. Nad wybrzeżem ciepłego morza górowała tonąca w złocie rokoka opera, otoczona luksusowym ogrodem spacerowym, gdzie często odbywały się spotkania towarzyskie, koncerty i przedstawienia plenerowe. Zewsząd słychać było szum rzeki, po której chętnie pływano gondolami oraz uliczną muzykę — prawdziwy miód dla uszu! Największe wrażenie jednak stanowiły dzielnice bogaczy. Większość arystokratów kazała tu wybudować swoje wystawne posiadłości. Przebywali tutaj często, trwoniąc majątek w królewskim kasynie lub bawiąc na salonowych przyjęciach, na których bywali też malarze, poeci i wszyscy inni artyści szlacheckiego pochodzenia.

Safrana przechadzała się tymi uliczkami, całą sobą chłonąc ich niezwykły czar, wykraczający ponad jej rozumienie świata. Co chwilę przystawała, przeglądając się w szybach galanteryjnych wystaw lub próbując zapamiętać dokładny kształt rzeźb zdobiących bramy domów. Jej rodzinne miasto we wspomnieniach zdawało się teraz raczej cmentarzem umarłych marzeń oraz nadziei, zupełnie niewartym wspominania.

Zatrzymała się przed mostem nad szerokim kanałem. Spod jej stóp wyłaniały się wąskie łodzie, przewożące towary rozładowane ze statków. Tymi bardziej zdobnymi podróżowały zakochane pary, udające się do pałacowych ogrodów.

— Czy mogłaby się panienka przesunąć? Zasłania nam panienka świa... — odezwał się jakiś jegomość z pędzlem w ręku, lecz urwał zaraz, gdy ujrzał jej śliczną twarz. Piękne czerwone usta kontrastowały doskonale z opadającymi na czoło, złotymi niczym letnia pszenica włosami.

Nie był tam sam. Znad szerokiego płótna wyjrzał drugi, równie przystojny młodzieniec o aparycji dandysa, w bordowym surducie i z idealnie zawiązanym fularem. Zapewne byli jednymi z wielu tutejszych artystów, próbujących uwiecznić piękno miasta. Trudno się temu dziwić. Gdyby Safa mogła przywieźć ze sobą fortepian, zapewne także próbowałaby zamknąć piękno tego miejsca w sztuce.

— Proszę sobie nie przeszkadzać, już odchodzę — odparła uprzejmie, skłaniając głowę przed gentlemanami. Uniosła lekko granatową spódnicę, by zejść po schodach, lecz w połowie drogi zatrzymał ją pełen godności męski głos.

— Panienka wybaczyć tę niegrzeczność — wtrącił się dandys, prężąc pierś. — Mój kuzyn właśnie malował promienie odbijające się od ramy mostu przed panią. Nie chciał panny urazić. — Mówił, lecz jego oczy znieruchomiały. Złotowłosa panna zdawała się być nimfą zesłaną tu przez samego Apolla. Czy to znak? Muza, która zstąpiła na ziemię dla biednych rzemieślników, pragnących stać się wirtuozami?

— Jak panienka ma na imię? — spytał oczarowany blaskiem bijącym z jej pięknych piwnych oczu. — Tak urocza istota musi mieć odpowiedni tytuł — nalegał gentleman w fularze, gdy jego towarzysz wrócił do malowania.

— Safrana — Speszyła się lekko, a chcąc to ukryć, założyła lśniący kosmyk za ucho.

Pardon, Safona? — upewniał się mężczyzna, układając już w głowie cały poemat o jej urodzie.

— Safrana — powtórzyła głośniej. — Do Safony mi daleko. Wierszy nie piszę, w obecności zbyt wielu kobiet także się nie odnajduję.

Zawstydziła się swą śmiałością. Nie powinna mówić o sobie w taki sposób. To nieeleganckie, zwłaszcza w stosunku do lepiej sytuowanych mężczyzn, a z takimi z pewnością miała do czynienia.

— To zupełnie przeciwnie do mnie — odparł i zdało się jej, że mrugnął jednym ze swych szczerych, orzechowych oczu.

— Wierzę, panie. — Skłoniła się godnie, po czym spojrzała raz jeszcze na błękitne wody kanału. Gdy chciała już odejść, zawołał za nią:

— W srebrze, złocie i w zieleni, pani urok świat odmieni.

Odwróciła się, lecz nie zwolniła kroku. Na jej drobną twarz wstąpił rumieniec wraz z nieśmiałym uśmiechem. Zmierzała dalej w stronę urzędniczych kancelarii.

— Coś tam namalował? — zainteresował się monsieur poète, utraciwszy ją z oczu. Na weducie znajdowała się teraz postać młodej kobiety, a gdy przyjrzał się bliżej, dostrzegł w niej rysy panny Safrany. Mimo skromnego ubioru zdawała się pełna życia i tak nieuchwytna jak rosa. — Doskonała praca, Raoul — stwierdził szczerze. W tej chwili zamarzył sobie, że ta nadobna nimfa i jemu kiedyś zapozuje, lecz do innego rodzaju sztuki. 

U bram kancelarii przywitał ją sługa w ciemnozielonej liberii, pouczony przez swego pana o każdym szczególe wyglądu jego bratanicy, aby tylko nie pomylił jej z byle ulicznicą, jak to już kiedyś bywało.

— Tędy, panienko. — Młodzian wskazał jej osobiście drogę przez korytarze, a zapukawszy do odpowiednich drzwi, otworzył je z doskonale wyuczoną manierą. Z miejsca uderzył Safę widok ciężkich, złotych zasłon, trzymających wartę przy sięgających sufitu oknach, przez które na szczęście przechodziło bardzo dużo światła. Panował tam względny porządek, o ile można o czymś takim mówić w przypadku rządowego biura. Stryj Artus ślęczał skupiony nad dokumentami, odcięty zupełnie od całego świata.

Odstawiwszy walizkę na bok, stanęła przed jego biurkiem, by nie przeszkadzać w pracy. Po chwili stryj podniósł wreszcie wzrok i zaraz wyszedł ją powitać z otwartymi ramionami.

— Dziecko, nareszcie! — Ucałował jej obie dłonie, szczerze uradowany widokiem ukochanej bratanicy.

— Przybyłam, stryju, lecz wciąż nie mam pewności, czy słusznie — oznajmiła, błądząc gdzieś wzrokiem.

— Słusznie, słusznie — odparł krewny, nie zwracając uwagi na jej wahanie. — Na tego łamagę swojego ojca nie patrz, ja mu przemówię do rozsądku. Więzić cię nie może. A o pieniądze się nie martw — zbił, jego zdaniem, wszystkie wątpliwości. W końcu tyle lat już przeżył na tym świecie, że dobrze wiedział, czego można się obawiać, a co bywa tylko głupim podszeptem młodości. Tym razem mógłby sobie rękę uciąć, że strach dziewczyny wiązał się z tym drugim.

Gdy jednak spojrzał na nią raz jeszcze, zobaczył prawdziwy obraz troski. Twarz jej zbladła. Wyglądała na przerażoną. Przejmujesz się rodziną — pomyślał Artus, gdy i jemu udzieliło się jej zaniepokojenie. Jej ojca wcale nie było mu szkoda, lecz matki i ledwie odrosłego od ziemi brata już bardziej. Nie zasłużyli na ten los. Safrana, ona także nie powinna płaszczyć się przed napuszonymi ludźmi, którzy mieli ledwo pięć monet w kieszeni więcej od niej. Powinna po prostu żyć.

— Stryju... — zaczęła, wstrzymując łzy.

— Cii, dziecko. Będąc tu, jeszcze więcej im pomożesz niż tam. Myślisz, że Arelli by ci kiedyś zapłaciła tyle, żeby starczyło na życie? Znam tę kobietę za dobrze. Ona by ci marudziła tak długo, aż byś sama zaczęła błagać, żeby jej jeszcze dopłacać za swoją pracę. Wspomnisz kiedyś moje słowa. — Widząc, że wcale tym nie pomagał, postanowił odwrócić jej uwagę, wskazując na mebel stojący z drugiej strony gabinetu. — Tam jest biurko Ludgara, mojego przyjaciela. Prawie nigdy przy nim nie siada, bo ciągle biega z papierami. Próbuje udawać, że jest tu do czegoś potrzebny.

— Stryj z pewnością przesadza — rzekła z grzeczności.

— Ależ nie! — ożywił się kancelista. — Ludgar każdy dokument przynajmniej po siedem razy przepisuje, bo tyle razy się myli albo mu atrament połowę zalewa.

Zorientowawszy się, że nie dopełnił odpowiednio obowiązków gospodarza, dopiero teraz polecił bratanicy przysiąść na sofie pod oknem, sam zaś zajął miejsce w swym fotelu, gdzie było mu zdecydowanie najwygodniej.

— Proszę pana — służący wpadł do biura niczym burza, chcąc zapowiedzieć interesantkę — pani Fo...

— Żegnam. — Artus natychmiast spoczął, nie dając chłopakowi nawet dokończyć nazwiska. Nie miał czasu ani ochoty na kłótnie ze znudzonymi wdowami, poszukującymi wrażeń.

Młodzieniec posłusznie skinął głową, po czym z trzaskiem zamknął drzwi. Nigdy się nie nauczy — westchnął urzędnik, kręcąc głową.

— Kim jest ta pani? — zainteresowała się Safa, gdy znów pozostali tylko we dwoje.

— Najbardziej pazerną wiedźmą, jaką w życiu spotkałem — wysyczał wuj przez zaciśnięte zęby. — Nie zaprzątaj sobie nią głowy.

Gdyby tylko mógł, kazałby ją zaciągnąć na statek i wyprawić za ocean. Przeklęta pani Forsach! Ileż można nachodzić ludzi? Biednych, zapracowanych urzędników państwowych, którzy pragną tylko świętego spokoju. Właśnie, świętego! Świętego też by nie uszanowała. Tamta kobieta zupełnie nie znała znaczenia tego pojęcia.

— Moja droga, podaj mi odezwę sądową z góry tamtego stosu pod tabakierą — polecił.

Panna bezzwłocznie podeszła do góry dokumentów, przybrudzonych nieco od tytoniu. Wzięła do ręki odezwę, a spod niej wysunęło się kilka innych arkuszy. Gdy spadły na podłogę, zauważyła, że były jednakowymi kopiami rozporządzeń wydawanych przez ministrów, jednak na żadnej z nich nie było podpisu. Zapewne potrzeba było do tego młodej i bardziej wprawnej ręki, być może chirurga spod ciemnej gwiazdy.

Teraz już rozumiała, skąd ten rzekomo pokaźny majątek stryja i dlaczego tak ochoczo wspierał jej rodzinę. Sprzedaż podrobionych pism na czarnym rynku musiała być wysoce dochodowym przedsięwzięciem. Zdała sobie sprawę, że i ona brała tym udział — w końcu opłacała poprawki swych sukien u krawców brudnymi pieniędzmi. Stała się przestępcą wbrew swej woli. Ona, która brzydziła się kłamstwem, teraz stała się częścią jawnego fałszerstwa. Och, Panie, dopomóż!

— Od kiedy...? — urwała. Te słowa ugrzęzły jej w gardle. — Od jak dawna się tym zajmujesz?

— Niedługo — zapewniał stryj, choć po jego wysokim tonie można było odgadnąć, że nieco naginał prawdę. Safa przypomniała sobie, że nie później niż pół roku temu stryj przywiózł jej ojcu całą skrzynkę wybornych cygar zza morza. Zatem musiał się tym zajmować przynajmniej od wtedy.

— Nikomu nie szkodzą. Tylko je powielamy do archiwum i na wypadek, gdyby Ludgar je poniszczył. Nie mają żadnej wartości — próbował się usprawiedliwiać, mimo że sam w te bajki nie wierzył.

Chcąc zmyć ten grzech, z szuflady wyciągnął zdobny karnecik, po czym złożył go z czcią w jej dłoniach.

— Safranko kochana, to dla ciebie. Drobny prezent — oświadczył z dumą.

Oczom jej ukazał się bilet na bal u księcia, którego nazwiska nie była w stanie rozczytać, ani też powodu, dla którego zechciał się tak wykosztować.

— Jakże... też jest sfałszowany, prawda? — zapytała już bez złudzeń. W piersi jej coś drgnęło, mimo to liczyła, że tak naprawdę się myliła.

— Jak całe nasze życie — odparł stryj jak gdyby nigdy nic, gasząc tym jej ostatni płomyk nadziei. — Jedno wielkie kłamstwo. Trzeba wiedzieć, jak z niego uczynić prawdę.

Safa poczuła, jakby dano jej do ręki owoc z drzewa poznania dobra i zła, z którym nie bardzo wiedziała, co począć. Owoc zerwany, grzech popełniony — teraz należało zdecydować, czy brnąć w niego jeszcze głębiej.

To oczywiste, że nie otrzymałaby go inaczej niż przez oszustwo. Pieniądze to nie wszystko, jeżeli w grę chodzi bal u księcia. Stryj Artus i za tysiąc lat nie byłby w stanie wyprosić tej łaski u księżnej, choćby był jej najlepszym przyjacielem albo kochankiem. Jedyną drogą było... nie! Nie chciała nawet o tym myśleć. To niedorzeczne, niegodne! 

— Chodźmy, moja droga. Odprowadzę cię do domu — rzekł, widząc, jak bratanica upada pod naporem złych myśli.

Czuła, że znalazła się tam, gdzie jej nie być nie powinno. Uczyniła krok w przepaść, złamała swoje przeznaczenie. Wolała być w domu i nie mieć o niczym pojęcia. Powinna teraz wskazywać synowi pani dobrodziejki pominięte szesnastki w trzecim takcie uwertury do Eliaty. Tam było jej miejsce: wśród kurzu, brudu i ubóstwa, i tak po aż do końca. Nie miała prawa sięgać po owoce rosnące wyżej, niż dotykały jej ręce nędznicy. W dodatku dowiedziała się, że była współwinna oszustw, których pewnie nie sposób zliczyć. Gdzież jest prawo? Gdzież władza? Dlaczegóż nikt się wcześniej nie zorientował?

Najstraszniejszym było uczucie, że to nie jest i nie będzie jej prawdziwe życie. I wcale nie była lepsza od stryja. Kusząca myśl — udawać kogoś więcej niż poddaną dobrej woli tego, komu akurat posługiwała. To nie może wiecznie trwać. Prędzej czy później poczuje na sobie zemstę losu, a wtedy bolało będzie tysiąc razy mocniej. Tymczasem jedynie przyszło jej dusić się ciężkim powietrzem stolicy, zatrutym wyrzutami sumienia. Nie da się sfałszować całego życia.


~*~

Cóż, nie jestem jakoś bardzo zadowolona z tego rozdziału, ale liczę, że mi wybaczycie potknięcia i tę lekką chaotyczność. 

Oprócz nowych wątków pojawiło się też kilka nowych twarzy, które z pewnością powrócą jeszcze nie raz i nie dwa. Mam nadzieję, że przygoda z tą książką będzie nie tylko dla mnie, ale przede wszystkim dla Was okazją do ucieczki do świata na granicy realności.

W trakcie pisania zorientowałam się, że tytuł rozdziału „Dziewczyna z weduty" bardziej jednak będzie pasował do kolejnej części, stąd zaszła tu zmiana na „Fałszerze życia".

Do zobaczenia w kolejnych rozdziałach!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro