Lekcja 13

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Ależ ze mnie debil.

To była moja główna myśl, gdy niemalże wypluwając płuca próbowałem się nie zabić, latając po pokoju i w pośpiechu pakując torbę.

Kompletnie mi z głupiego łba ta wycieczka wyleciała. Przez nawał egzaminów, ponawpychanych przez nauczycieli przed nasz wyjazd i zbliżającą się przerwę świąteczną miałem naprawdę produktywnie spędzone ostatnie cztery doby. A teraz? Zostało mi kilkanaście minut do odjazdu cholernego autokaru. Warto jednak zauważyć, że byłem na czczo od rana i w totalnej dupie jeśli chodzi o pakowanie, a przecież jeszcze potrzebowałem czasu, by tam dotrzeć. Konkretnie jakiś piętnaście minut jeśli dobrze pójdzie i uda mi się podjechać autobusem. Oczywiście znając mojego farta, wcale nie pójdzie dobrze i moje mikroskopijne szanse wyrobienia się na czas spadną do wartości ujemnej.

Dokładnie takie obliczenia przewijały się przez moją głowę, gdy w pośpiechu upychałem zapasową bluzę w plecaku, równocześnie starając się wepchnąć stopę w nogawkę pierwszych lepszych porzuconych na podłodze spodni. Gdy tylko dokończyłem obie czynności, popędziłem do holu, zasuwając po drodze rozporek i wciskając telefon do kieszeni. Już myślałem, że założę glany, kurtkę i wybiegnę z domu, ale mój brzuch głośno zaprotestował. Nie mogłem go tak po prostu zignorować.

- Żarcie - mruknąłem pod nosem, zostawiając buty na podłodze i pędząc do kuchni w takim tempie, że musiałem odepchnąć się od ściany, by wyrobić zakręt. Dopadłem do lodówki, modląc się w duchu, by cokolwiek tam było. Nie było czasu na gotowanie.

No i zgadnijcie. W lodówce oprócz marnych resztek wczorajszego obiadu nie było nic. Nic, absolutnie nic nadającego się do zjedzenia w warunkach wycieczki do muzeum.

Zawiedziony, wiedząc, że po prostu będę musiał odbyć przymusowy post, wróciłem do holu, wepchnąłem buciory na nogi, chwyciłem kurtkę, plecak i wybiegłem na mroźne poranne powietrze, ignorując sprzeciw mojego niezadowolonego z tego obrotu spraw żołądka.

Mój telefon zaczął dzwonić. Zapewne znajomi z klasy pytali, gdzie jestem. Uznałem jednak, że szybsze dotarcie na miejsce będzie ważniejsze niż odbieranie, więc próbując zasunąć kurtkę w biegu, bo chłód gryzł mnie w odsłoniętą skórę szyi, dalej pędziłem drogą w stronę szkoły. Dopiero teraz pomyślałem, że może warto było wziąć szalik.

Autobusu oczywiście nie udało mi się złapać, więc czekał mnie bieg aż do budynku liceum. Wściekłe wibracje komórki ponaglały mnie i dodatkowo stresowały, a gdy wreszcie odebrałem po uporaniu się z kurtką, dostałem opierdol nie od właściciela dzwoniącego numeru, ale osobiście od nauczycielki. I to nawet nie takiej, która mnie uczyła! Odsuwając urządzenie parę centymetrów od ucha, by jej podniesiony głos nie rozwalił mi bębenków, starałem się wydukać przeprosiny, a równocześnie nie wypluć sobie płuc, które zaczynały mnie już piec od agresywnie wdychanego mroźnego powietrza. Nigdy nie byłem typem sprintera.

Gdy wreszcie wpadłem na parking przed szkołą, od razu popędziłem do autokaru, świadom, że wszyscy czekają już tylko na mnie.

Moja wychowawczyni nie skomentowała tego spóźnienia, jednak druga nauczycielka nie mogła sobie odpuścić kolejnego opierdolu pod moim adresem. Była nowa w szkole, ale chyba rozumiem, dlaczego nikt nie miał jaj, by jej podskoczyć. Czego ona w ogóle uczyła? Zajmowała się drugą klasą, która jechała razem z nami, ale nigdy nie miałem z nią zajęć. Może i dobrze.

Cóż. Tak czy siak, teraz byłem zbyt skupiony na chwytaniu oddechu, by dotarły do mnie jej słowa.

Ruszyłem na poszukiwanie wolnego miejsca, zastanawiając się, czy rzeczywiście cały ten wyjazd był wart takich cierpień.

Znajdowałem się już w połowie autokaru, gdy pojazd gwałtownie ruszył. Szarpnął mną i poniekąd zmusił do zajęcia najbliższego miejsca. Usiadłem, udając, że było to zaplanowane i wcale prawie się nie wydzwoniłem. Ciemnowłosa dziewczyna, obok której ,,niechcący" zająłem miejsce, uniosła wysoko brwi.

- Mogę siedzieć z tobą? - spytałem nerwowo, obejmując mocno plecak i wkładając zdecydowanie zbyt dużo wysiłku w to, by absolutnie żaden element mojej osoby nie dotknął siedzącej obok Kumi.

- Jeśli musisz - odpowiedziała obojętnie moja koleżanka z klasy, odwracając wzrok.

Było mi głupio, że tak to wyszło. Kumi zdecydowanie należała do introwertyczek i pewnie celowo usiadła sama. A ja jej się tu wchrzaniłem z buciorami.

Wstałem, by schować plecak i kurtkę na górną półkę, po czym ponownie zająłem swoje miejsce. A ponieważ między mną i dziewczyną obok zapadła niezręczna cisza, postanowiłem uciec w świat mediów społecznościowych.

I może wszystko byłoby dobrze, gdyby nie oczywiste potrzeby mojego wciąż nieusatysfakcjonowanego żołądka.

Przekląłem głośno w myślach. Burczenie było na tyle głośne, że ciemne brwi siedzącej obok Japonki znów powędrowały do góry. To był chyba jedyny sposób, w jaki dziewczyna wyrażała swoje emocje, bo wyraz jej twarzy praktycznie zawsze pozostawał niezmienny.

Spodziewałem się, a właściwie było mi głupio i miałem ogromną nadzieję, że dziewczyna po prostu to zignoruje. Lecz ona mnie zaskoczyła, sięgając bladą dłonią do swojej torebki.

Tym razem to moje brwi poszybowały do nieba, a usta otworzyły się w zapewne idiotycznym wyrazie zdumienia, gdy pod mój nos zostało podsunięte świeżutkie onigiri.

- Obiad będzie dopiero za parę godzin - skwitowała Kumi, kładąc ryżową kanapkę na jednej z moich dłoni. - Idioto.

Mój zdumiony wzrok chyba ją speszył, bo odwróciła głowę do okna i wsunęła do uszu wcześniej zdjęte słuchawki.

Dotychczas nigdy nie zwróciłem na nią uwagi. Była cicha i nie rzucała się w oczy. Zawsze uczesana tak samo: w dwa długie warkocze, zawsze z takim samym wyrazem twarzy, zawsze z tą samą obojętnością w głosie. Była jednolita, niezmienna, a przez to - dotychczas w moim odczuciu mało interesująca. Teraz jednak mnie zaskoczyła i wzbudziła lekką sympatię

Jeszcze nigdy dziewczyna mnie czymś takim nie obdarowała. A wyglądało, jakby zostało zrobione ręcznie. Ciekawe, czy przez nią?

- Dziękuję - wydukałem, otwierając trójkątny plastikowy pojemniczek i upewniwszy się, że nauczycielka już siedzi i nie dostrzeże mojego łamania zasad, wgryzłem się w ryż. Byłem tak głodny, że nie liczyło się nic innego.

I wtedy to poczułem. Coś... zupełnie dla mnie obcego, lecz z jakiegoś powodu już wtedy wiedziałem, że zdecydowanie złego. Serce i żołądek, chyba równocześnie, podeszły mi do gardła.

- Kumi, z czym ono jest? - wydusiłem słabo, czując, że blednę.

- Łososiem i krewetkami - odparła jak zwykle obojętnie, ale panika przebijająca się przez mój głos chyba zwróciła jej uwagę. - Nie lubisz? Hej, wszystko w porządku?

- Nie wiem... - odłożyłem onigiri na jej kolana. Nie wiedziałem, co mam zrobić, próbowałem wstać, lecz nogi się pode mną ugięły, a w głowie zawirowało. - Słabo mi, chyba... - starałem się zachować spokój, ale nie wiedziałem, co się dzieje. Gdy sekundę później obraz zaczął mi się zamazywać, a gardło zaczęło boleśnie zaciskać, poczułem, że zaczynam panikować. Nie mogłem chwycić oddechu. Nie mogłem... oddychać.

- Boże, jesteś uczulony?! - wydusiła dziewczyna, ale nie byłem w stanie jej odpowiedzieć. Starałem się nie spaść z siedzenia, nie zwymiotować a równocześnie złapać choć odrobinę tlenu. Serce mi galopowało, puls w uszach był tak głośny, że ledwo usłyszałem, jak spanikowana Kumi krzyczy do nauczycielki, oraz coś do mnie mówi, ale nawet nie potrafiłem zrozumieć jej słów. Widok biegnącej w moją stronę wychowawczyni drugiej klasy, która wcześniej mnie opierdalała był ostatnią rzeczą, którą zauważyłem zanim całkowicie pociemniało mi przed oczami i chyba zwaliłem się na podłogę.

***


Mój oddech brzmiał dziwnie. Jakoś tak... obco.

Pierś miałem ciężką i czułem, że wzięcie głębszego wdechu sprawia mi trudność. Równocześnie jednak nie brakowało mi tlenu. Dziwne uczucie.

Uniosłem lekko spuchnięte powieki, starając się zorientować w przestrzeni. Nade mną był niski sufit. Fragmenty medycznej aparatury, masa rurek, ekran, jakieś zbiorniki i wieszaki. Na mojej twarzy była maska. Respirator? Nie, nie, to ta, tlenoterapia? Chyba tak. I te elektrody, przyklejone do piersi, opaska na ramieniu, urządzonko zaciśnięte na palcu... jak to się nazywało, pulsoksymetr? Chyba tak. Boże, ale właściwie... o co chodziło? Czy ja nie miałem do tego muzeum z klasą jechać...?

A nie, chwila.

- Dlaczego, do cholery, gdy coś ci się dzieje, zawsze to akurat ja na ciebie trafiam?

Puls gwałtownie mi podskoczył, co zapewne było wyraźnie widoczne na ekranie obok szpitalnego łóżka.

- Sasori?! - wydusiłem, a student medycyny wszedł w zasięg mojego wzroku.

Może to nie na tym powinienem się skupiać, ale... cholera.

Te okulary w metalowej oprawie, rzucające refleks na jeden z jego policzków. Ta koszula, z kołnierzykiem odsłaniającym fragment mostka i bladą skórę szyi. Luźno skrzyżowane na piersi ręce, rude kosmyki opadające na czoło, wyraz twarzy, którego nawet nie potrafiłem zidentyfikować. A przede wszystkim... ten kitel.

Jak można było wyglądać tak dobrze. To powinno być zabronione lub po prostu awykonalne.

- Aż tak się mnie boisz, że ci tętno do dziewięćdziesięciu siedmiu skoczyło? - Na usta wpełzł mu złośliwy uśmieszek. Normalnie ten wyraz twarzy działał na mnie jak płachta na byka, lecz teraz złość jakoś nie przychodziła. Wciąż nie mogłem ogarnąć, jak on to robił, że z praktycznie każdym naszym spotkaniem wyglądał lepiej. Chyba trochę urosły mu włosy? Wydawały się jeszcze bardziej puszyste. - Czy może cieszysz się na mój widok...?

Prychnąłem na jego słowa.

- Dlaczego tu jesteś?

- Jest taki przedmiot na medycynie - zaczął, robiąc krok w stronę mojego łóżka i każde kolejne słowo okraszając coraz większą ilością ironii - o wdzięcznej nazwie anestezjologia i intensywna terapia. No i wyobraź sobie, że zajęcia odbywają się na oddziale intensywnej terapii. A więc, wchodzę sobie na salę a tu leży jakiś znajomy blond łeb, zaśliniając maseczkę tlenową. Taka historia.

O chuj. Oddział intensywnej terapii nie brzmiał dobrze.

Rozejrzałem się po długiej sali, z ustawionymi w rzędzie łóżkami i masą aparatur. Część łóżek było zajętych, część wolnych. Najbliższy inny pacjent leżał kilka metrów dalej, a starsza pielęgniarka właśnie sprawdzała coś na otaczających go urządzeniach.

- Co z moją klasą? I wycieczką? - spytałem, a odpowiedział mi kobiecy odgłos zaskoczenia od strony wejścia do sali.

- Czyli to prawda, że przyjechałeś na SOR łamiącym połowę przepisów ruchu drogowego autokarem. - Konan zamknęła za sobą drzwi, zbliżając się do mojego łóżka. Ona również miała kietl, narzucony na szary sweterek. Krótkie, liljowobłękitne włosy podpięła białą spinką. - Ta blond nauczycielka podobno pół szpitala poustawiała, byś tylko dostał natychmiastową pomoc. Słyszał o tobie już chyba każdy pracownik służby zdrowia w obrębie tej placówki.

- Hej, Konan - przywitałem się, siląc na uśmiech. Maska na moich ustach zniekształcała dźwięk.

- Hej, Deidara - odpowiedziała, podsuwając sobie plastikowy stołeczek i siadając obok mojego łóżka. - Musisz mówić głośniej, jeśli chcesz, by ktoś słyszał, co tam mamroczesz pod tą maseczką. Jak się nasza główna atrakcja dnia dzisiejszego czuje?

- Chyba nienajgorzej - przyznałem, starając się mówić głośniej. Nie było to aż tak łatwe. - Klatka piersiowa mnie boli. Co się w ogóle wydarzyło?

- To ty nie wiesz? - zdziwiła się kobieta, a Sasori prychnął.

- Twoja ignorancja jest doprawdy nieskończona. Zdajesz sobie w ogóle sprawę, że ta nauczycielka uratowała ci życie?

- Miałeś wstrząs anafilaktyczny, Deidara - poinformowała mnie Konan, dużo spokojniejszym tonem niż ten, którego używał Akasuna. - Pierś cię boli, bo byłeś reanimowany w tym autokarze. Może za jakiś czas zrobi się siniec.

Otworzyłem szeroko oczy.

Wiedziałem, że wtedy było ze mną źle, dusiłem się i w ogóle ale... masaż serca? Musiałem... być na skraju śmierci.

- Naprawdę nie wiedziałeś o tym, że jesteś alergikiem?

Nie wiedziałem. Naprawdę, nie miałem pojęcia. Co go, do cholery, wywołało? Pokręciłem głową, wciąż niedowierzając.

- To te krewetki z onigiri? - spytałem, jakby sam siebie.

- Tak - potwierdziła Azjatka. - Zdecydowanie nie powinieneś jeść skorupiaków. Niesamowite, że masz dziewiętnaście lat i dopiero teraz to wyszło na jaw. Miałeś ogromne szczęście.

- Debil zawsze ma szczęście - burknął Akasuna.

- Nigdy nie jadłem skorupiaków bo ich nie lubiłem. A przynajmniej tak zawsze mi się wydawało.

To naprawdę musiał być pierwszy raz, gdy bardziej lub mniej świadomie spróbowałem tych owoców morza. Zresztą, u mnie w rodzinie nikt za nimi nie przepadał, więc nawet nie zauważyłem, że przypadkowo były całkowicie wykluczone z mojej diety.

- No, to najwyraźniej tak zostanie - uznał rudowłosy. - Plus będziesz nosił przy sobie adrenalinę w razie powtórki z rozrywki, bo nie zawsze obok znajdziesz kogoś takiego, jak tamta wiedźma. Chociaż może to akurat w pewien sposób dobrze.

- Spotkałeś ją osobiście? - spytała Konan swojego kolegi z roku, chyba szczerze zaciekawiona.

- Niestety. - Mężczyzna opuścił lekko głowę. Zawahał się, ale w końcu kontynuował: - Opierdoliła każdego w zasięgu swojego wzroku, ale trzeba przyznać, że wiedziała o czym mówi i o co prosi. Czy może odpowiedniejszym słowem byłoby wymaga. No, zresztą miała przy sobie adrenalinę i większość podstawowych leków. - Poprawił rudą czuprynę, która przez wcześniejszy ruch opadła mu na oczy. - Jestem przekonany, że kiedyś była medykiem. Nie mam pojęcia, dlaczego wylądowała w liceum.

- Wow, czyżbym wyczuwała szacunek w głosie Sasoriego Akasuny? Nieprawdopodobne - rzuciła siedząca obok mnie studentka.

- Zwykłe stwierdzenie faktu - odburknął mężczyzna. - Dobra, dzieciaku. My jesteśmy tak zwani studenty-debile i cię puścić nie możemy, ale skoro dobrze się czujesz, powiem o tym lekarzowi dyżurnemu, który cię przyjmował. Dostaniesz receptę, szybkie przeszkolenie i wypad do domu.

Konan kiwnęła głową

- Pomimo, że tak szybko dostałeś adrenalinę, ciężko było przywrócić ci prawidłowy oddech. Oddychasz normalnie już od paru godzin, ale się nie budziłeś, dlatego cię tu przeniesiono. Skoro teraz jesteś przytomny...

- Nic ci już nie było. Zwyczajnie się nad tobą zlitowali i dali pospać - skwitował Akasuna. - Ile nocek pod rząd olewałeś sen, co, dzieciaku?

Odwróciłem wzrok, co było dla nich chyba wystarczającą odpowiedzią.

- Musisz zacząć bardziej o siebie dbać, Deidara - westchnęła studentka. - Chyba, że potrzebujesz czegoś jeszcze bardziej ekstremalnego niż ten wstrząs by udowodnić ci, że najwyższa pora nabrać pewnej świadomości w zdrowotnych kwestiach.

Zacisnąłem wargi. Może i mieli rację... Okej, nie. Oni po prostu mieli rację. Chociaż sama reakcja alergiczna nie była wywołana moim ,,olewaniem zdrowotnych kwestii", to rzeczywiście musiałem zacząć zwracać uwagę na to, co jem. Oraz więcej wypoczywać, by w razie czego mieć siłę, by no, jakoś poradzić sobie z kryzysową sytuacją.

Zresztą, naprawdę mi to nie zaszkodzi. Ostatnio rzeczywiście czułem się beznadziejnie. Trochę... zwracania uwagi na to, w jakim stanie jest moje ciało nie wyjdzie mi na złe.

- Opowiecie mi... o tym wstrząsie? - spytałem.

- Spokojnie, dostaniesz cały wykład i ktoś cię nauczy, jak wykonać zastrzyk - zapewniła studentka. - Pewnie Sasori.

- O nie, tu się mylisz.

- Ty go nauczysz - powtórzyła z większym naciskiem, patrząc Akasunie prosto w oczy i wstając ze swojego miejsca. - Bo ja mam jeszcze jedną sprawę do załatwienia. - Zwróciła się do mnie. - Cześć, Deidara. Uważaj na siebie.

- Cześć - pożegnałem się, posyłając jej lekki uśmiech, pewnie średnio widoczny przez maseczkę.

Pielęgniarka wcześniej kręcąca się przy innych pacjentach obróciła się w naszą stronę.

- Panie Sasori, odłącz mu już tlen. Jeśli saturacja nie spadnie, to można chłopaka powoli szykować do ,,wypuszczenia na wolność". - Zachichotała ze swojego żartu i zniknęła zaraz za niebieskowłosą.

Obecność Konan rozładowywała napięcie, a teraz, gdy opuściła salę i znów zostałem niemalże sam z... chyba już byłym korepetytorem, atmosfera zgęstniała. Rudowłosy student przeniósł spojrzenie kasztanowych oczu na mnie i zwyczajnie trwaliśmy tak przez chwilę, w ciszy.

- Masz niewiarygodne szczęście. Niewiarygodne, rozumiesz? - oznajmił w końcu, kręcąc głową z niedowierzaniem i zbliżając się do mnie powolnym krokiem.

Coś w jego głosie sprawiło, że poczułem się dziwnie. Jakoś tak... słabo. Jakby dopiero te słowa, wypowiedziane tym tonem i to właśnie przez niego uświadomiły mi, w jak bardzo niebezpiecznym położeniu się wtedy znalazłem.

Cały strach, wcześniej zepchnięty na dalszy plan teraz powrócił.

- Tak - wydusiłem, obserwując, jak mężczyzna nachyla się w moim kierunku.

Naprawdę... mogłem wtedy umrzeć.

Moje gardło znów się zacisnęło, ale tym razem w inny sposób. Poczułem wilgoć pod powiekami i wstyd na policzkach. Całe nagromadzone we mnie napięcie nagle postanowiło znaleźć ujście w postaci łez, a ja nie mogłem powstrzymać przeklinania, że wybrało akurat tę chwilę. Walczyłem z całych sił, by się nie rozpłakać.

- Ja pierdole - wydusiłem cicho, zasłaniając twarz rękami. - Ja pierdole...

Zakryłem oczy dłońmi, jakby to miało sprawić, że świat również nie będzie mnie widział. Ominąłem przy tym maseczkę i odgiąłem na bok palec z pulsoksymetrem. Wstyd mi było, że Sasori na mnie teraz patrzy. Akurat teraz. Bo wiedziałem, że to robił; niemalże czułem jego kasztanowobrązowy wzrok na swojej skórze.

To nie oczy, a delikatny dotyk na wierzchu moich dłoni poinformował mnie o tym, że Akasuna sięgnął w moją stronę. Nie spodziewałem się tego kompletnie. Zwłaszcza, że jego chłodne, długie palce były tak... sam nie wiedziałem, jak to opisać.

Powoli zabrałem ręce z twarzy, a student asekurował mnie w tej czynności. Z pozoru było to tak zwykłe, tak nic nieznaczące. A jednak... cholera. Czułem, że za tym kryło się... coś więcej. Coś, czego nie potrafiłem opisać ani zdefiniować, ale to tam było, kryło się za tymi zwykłymi gestami. Było tak ulotne, tak subtelne, tak... fascynujące.

Czy... czy tylko ja to czułem?  Nie. Niemożliwe.

Jego nachylona nade mną twarz miała obojętny wyraz, więc szukałem czegoś w kasztanowych tęczówkach. I gdy już myślałem, że znalazłem, Sasori zamknął na chwilę oczy, ukrywając swoje uczucia za baldachimem rzęs.

- Przeszkadzasz mi w pracy - powiedział, puszczając moje nadgarstki. Gdy znów na mnie spojrzał, emocje z jego zwierciadeł duszy znów zostały schowane głęboko za zasłoną perfekcyjności i cynizmu. Leżałem, przez chwilę nie mogąc wziąć oddechu, a on zdjął mi maseczkę z twarzy. Wciąż delikatnie. Muskając policzek, który zaczął niemalże mrowić w tym miejscu.

- Dzię... dziękuję - powiedziałem, chwytając powietrze. Wypowiedziane przeze mnie słowo zawisło na chwilę między nami. Zabrzmiało, jakbym mówił o czymś więcej niż odłączeniu od narzędzia do podawania tlenu, przez co poczułem lekkie zawstydzenie. Sasori odwrócił się do koncentratora, wyłączając maszynę i nie komentując moich słów.

I może dobrze. Miałem nadzieję, że nie dostrzegł, jak bliski łez byłem jeszcze kilka sekund temu. Chociaż... jeszcze gorzej byłoby, gdyby zauważył, czego szukam, gdy patrzę mu w oczy.

Ale... czy naprawdę mogłem na to liczyć? Maszyna obok przez cały czas pokazywała, dosłownie, co czuje moje serce i jak bardzo bliskość byłego nauczyciela odbierała mi oddech. Chyba pozostawała mi modlitwa i nadzieja głupiego, że zignorował te dane.

- Wiesz, nie ma nic złego w tym, by dać upust emocjom. - oznajmił nagle Akasuna, poprawiając okulary, które przy wyłączaniu maszyny leciutko zjechały mu z nosa.

Moje policzki oblały się rumieńcem.

- Ja... - zacząłem, ale przerwał mi bardziej stanowczym tonem.

- Deidara - Zamknął oczy, jakby sekundę się wahając, zanim kontynuował, z dziwnie ściśniętym głosem. - Miałeś zablokowane drogi oddechowe. Parę sekund dłużej i moglibyśmy teraz nie rozmawiać.

Skinąłem głową. Moja dolna warga chyba znów zaczynała drżeć.

Przytłaczała mnie ta myśl.

- Ale przeżyłeś. Rozmawiamy. - Student odwrócił się do mnie plecami, dosłownie sekundę przed tym, jak pierwsza łza uciekła mi spod powieki. Nie byłem pewien, czy celowo daje mi tę przestrzeń, ale byłem wdzięczny. - Musisz podźwignąć tę myśl i żyć dalej.

Skinąłem głową, chociaż wiedziałem, że tego nie widzi. Kolejne gorące krople paliły mnie w policzki.

- Muszę coś załatwić, więc zostawię cię samego - oznajmił miękko Sasori, ruszając w stronę drzwi. - W razie czegoś znasz mój numer.

Podziękowałbym mu, gdybym był w stanie wydusić z siebie chociażby słowo. Jedyne co jednak mogłem zrobić, to odwrócić się tak, by nikt nie widział mojej chwili słabości i pozwolić, by krople wsiąkały w poduszkę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro