Lekcja 4

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Życie bywa doprawdy paskudne. Problemy, z którymi musimy się uporać; gówniane wydarzenia odbierające chęć do dalszej egzystencji; ludzie, którzy zasługują na jakże szlachetne miano ,,skończonych kretynów"... Cóż, nikt nie mówił, że na tym świecie będzie łatwo i przyjemnie.

Ale te przykrości wydają nam się najgorsze, gdy trafiamy na nie przez własną głupotę. Oj tak, nie jest to wcale przyjemne. Dlatego chyba nic dziwnego, że mój humor wyjebało poza skalę beznadziejności.

Jedyną rzeczą, która nie była moją winą, był lejący z nieba deszcz. Zajebiście mocny deszcz, przypominający wodę z wiadra, którą Bóg gdzieś hen daleko w niebie wylał wprost na mój głupi łeb. Cała reszta, czyli fakt, że znajdowałem się na jakiejś chuj wie jakiej ulicy, w tę gównianą pogodę, schlany do tego stopnia, że gdyby nie pomoc znaków drogowych i murów budynków, z pewnością już wielokrotnie zaliczyłbym bliskie spotkanie z mokrym chodnikiem... cóż, była to moja wina. Fakt, że aktualnie patrzyłem na zmywane przez ulewę własne treści żołądkowe także leciał na mój rachunek...

Szczerze? Kurwa, w ogóle nie powinienem był ruszać dupska z domu. A co dopiero leźć na melanż z tymi bezmózgami ze starego gimnazjum, pijącymi i palącymi byle gówno.

Co mnie podkusiło? Sam nie wiem. Chujowy nastrój, tęsknota za wydurnianiem się w towarzystwie Hidana? Perspektywa jebanych jutrzejszych korepetycji, na których wspomnienie miałem ochotę natychmiast rzucić się pod koła jadących obok samochodów? Nie wiem. Jednak przyjęcie tego zaproszenia to był jeden z najgorszych pomysłów w całym moim życiu.

Otarłem resztki wymiocin z ust, po czym ruszyłem w dalszą drogę. Chodnik kołysał się pod moimi stopami, ale wytrwale parłem naprzód, zdesperowany jak nigdy wcześniej. Musiałem znaleźć przystanek autobusowy, lub jakikolwiek inny punkt, który pozwoliłby mi zorientować się, gdzie do cholery jestem. Boże, gdybym chociaż już wrócił z tą bandą idiotów, a nie wybiegł z tej żałosnej klitki zwanej klubem samemu, pod wpływem emocji! Może byli tak samo schlani jak ja, ale przynajmniej nie byłbym tutaj sam... chociaż nie, dobrze, że spierdoliłem. Nie mogłem pozwolić, by te zjeby robiły sobie ze mnie podśmiechujki i podważały moją, przecież niezaprzeczalną, męskość! Za kogo oni niby się uważali, hę? Banda szczyli stojących w ewolucji niżej od żuków gnojaków.

Głowa i nasiąknięte wodą kudły ciążyły mi jak nigdy. Spuściłem wzrok, wprost na do połowy zanurzone w kałuży glany. Buty całkowicie przesiąkły wodą, co naprawdę obrazowało skalę ulewy. Fakt, że ubrania lepiły mi się do ciała i ciążyły jak zbroja, nie zwykła bluza i jeansy, a przemoknięte miałem nawet bokserki, jeszcze nie był aż tak dziwny. Ale nawet moje dotychczas niezniszczalne glany nie podołały temu potopowi. Może dlatego, że średnio byłem w stanie omijać kałuże?

Usłyszałem klakson i autentycznie podskoczyłem w miejscu. Przeraźliwie jasne światła poraziły moje oczy, gdy zbyt szybko uniosłem wzrok. Zakręciło mi się w głowie. Wyciągnąłem rękę przed siebie, szczęśliwie trafiając na jakąś stabilną powierzchnię, której uczepiłem się jak tonący koła ratunkowego. Odzyskawszy równowagę ogarnąłem, że właściwie niepotrzebnie tak się przestraszyłem, bo nic się, do cholery, nie stało.

Dobrze jednak, że uniosłem wtedy wzrok. Zauważyłem bowiem widniejący w oddali, na drugim końcu ulicy, za parkingiem i wejściem do kilku budynków... przystanek autobusowy.

W moje serce wlała się szczera nadzieja i szczęście. Boże, wreszcie mogłem chociaż ogarnąć, w którą stronę człapać, by dowlec się do domu! To było niczym światło w tunelu, wyciągnięta z niebios dłoń, którą musiałem chwycić.

Odepchnąłem się od śmietnika i zmusiłem nogi do dalszego człapania w stronę mojej nowej nadziei. Byłem nią tak niezdrowo podjarany, że kompletnie nie zauważyłem, że jestem zbyt blisko jezdni. Dopiero, gdy autobus, niczym jakiś czołg przewlókł się ulicą zaledwie metr ode mnie, przerażony odskoczyłem w tył, z sercem w gardle.

Jakiś jadący za środkiem komunikacji miejskiej chujek w BMW wjechał w podłużną kałużę wzdłuż jezdni. Ponownie cofnąłem się do tyłu by uniknąć fali brudnej wody, która wystrzeliła spod jego kół. Przynajmniej taki był plan, by się cofnąć. W rzeczywistości świat zakręcił mi się przed oczami i klapnąłem pośladkami wprost w jedną z kałuż na chodniku. Tsunami spod opon oczywiście mnie dosięgnęło, zalewając od pasa w dół zimną, brudną cieczą.

Poczułem, jak pod powiekami gromadzą mi się łzy. Nie płakałem dlatego, że zostałem ochlapany, czy coś. Po prostu byłem diabelnie głodny, zmarznięty, mokry, zmęczony i wściekły na samego siebie. Źle się czułem, wciąż chciało mi się rzygać, chociaż już nawet nie miałem czym. A ponad tym wszystkim był strach, że naprawdę nie uda mi się wrócić do domu.

Nie miałem siły by wstać. Po prostu siedziałem w tamtej kałuży, na jebanym chodniku, czując jak kolejne krople uderzają w moje ramiona, a wcześniej odgarnięta na bok grzywka pod ciężarem wody i grawitacji znów opada na twarz.

I nagle ktoś potrząsnął moim ramieniem.

Zachwiałem się. Nie miałem siły, by nawet unieść głowę i zobaczyć, co to za gnój chce mnie okraść. I tak nic przy sobie nie miałem, było mi wszystko jedno...

- Ja pierdolę. Deidara, to naprawdę ty.

Nie kojarzyłem tego głosu. Niczego już nie kojarzyłem. Mój mózg zlał się w jedno z szumem deszczu i hałasem ulicy. Byłem niczym więcej jak kolejną kroplą, która wraz z siostrami tworzyła kałuże na chodniku.

- Ty głupi gówniarzu. Najebałeś się czymś czy co? Słyszysz mnie w ogóle?

Chyba nie słyszałem. A może słyszałem? Nie byłem pewien. Chciałem po prostu spać. I jeść. Och tak, jeść. Czekoladę najlepiej. Gorącą, z malinami, rozpływającą się na języku...

- Deidara!

Ładnie mówił moje imię, ten jebany złodziej. Ale co to za zwyczaj, by tak nachalnie łapać nieznajomych za plecy i nogi? Nie pozwalał sobie przypadkiem na zbyt wiele? Nawet się nie znaliśmy...

Poczułem, że unoszę się w powietrzu. Cudownie, chyba wreszcie udało mi się zasnąć. A może nie? Może po prostu latałem? Ten ucisk na plecach... chwila. Czy ja... miałem skrzydła? Tak! Naprawdę miałem skrzydła! Mogłem wzbić się w niebo! Mogłem polecieć do domu!

Przeraźliwe zimno, które wcześniej czułem, teraz zaczęło ustępować przyjemnemu ciepłu. Przycichł szum deszczu i warkot silników. To normalne, przecież wznosiłem się w stronę chmur. Przeleciałem nad nimi i już na mnie nie padało. Wiatr delikatnie mnie unosił, gdy tak szybowałem po rozgwieżdżonym niebie.

Nagle dotyk na łopatkach zniknął. Moje skrzydła się rozpłynęły, a ja poczułem, że zaczynam spadać. Chyba krzyknąłem, wiercąc się i próbując złapać oparcie dla ciała. Na szczęście moja dłoń trafiła na czyjąś rękę. Kurczowo się jej uchwyciłem, czując, że to jedyne, co mnie trzyma na tym świcie. Palce tego drugiego człowieka także objęły moje ciało i dopiero wtedy poczułem się bezpiecznie. Zanim całkowicie zlałem się razem z resztą świata w jedną, nieprzeniknioną ciemność, miałem wrażenie, że na moich ustach widnieje uśmiech.
 
 
 

***
 
 
 


Pobudka w obcym łóżku, z masakrystycznym bólem łba i świadomością, że impreza z wczorajszego wieczoru nie była najlepszym pomysłem, nie brzmi jak dobry początek dnia. Brzmi w chuj stereotypowo. Żałośnie. Paskudnie, niczym mdły syrop na kaszel.

Próbowałem się podnieść z łóżka, ale nie miałem na to siły. Światło wpadające do pokoju także wydawało mi się zbyt jasne, więc nie otwierałem oczu. Zmrużyłem je tylko, starając się uciec przed promieniami.

- Sasori, mały gnojek chyba się obudził.

Właściciel nieznanego mi głosu chyba dotychczas siedział na krześle niedaleko łóżka, bo usłyszałem jego skrzypnięcie.

Ciche kroki. Udawałem, że dalej śpię, gdy czyjaś dłoń dotknęła mojego czoła. Ten ktoś musiał się nade mną nachylić, bo poczułem drzewno-cytrusowy zapach. Co to było? Cedr? Pomarańcza?

- Jeśli myślisz, że kogokolwiek nabierzesz, to radziłbym ci sobie to darować - warknął, równocześnie naciskając dwoma palcami mój splot słoneczny.

Przerażony gwałtownością tego ruchu i faktem, że na chwilę straciłem oddech, poderwałem się do siadu. Uniosłem powieki... i natychmiast tego pożałowałem. Tuż przed moimi oczami znajdywała się bowiem rozwścieczona twarz rudego wcielenia piekieł, srogiego hetmana ciemności we własnej osobie.

- Ty... - Sasori wycedził przez zęby, chwytając mój kołnierz i ciągnąc w swoją stronę. Chyba szukał słowa o wystarczająco upodlającym brzmieniu, by mnie nim obrzucić. Język werbalny jednak najwyraźniej nie był w stanie wyrazić pogardy, jaką Akasuna do mnie żywił, bo mężczyzna zacisnął wargi i tylko dalej mordował mnie wzrokiem.

A ja przekląłem swój los. Śmierć na deszczu była lepsza, niż ta poniesiona z rąk psychopatycznego studenta. W dodatku tak wkurwionego.

- Jakim skończonym kretynem trzeba być... - zaczął wreszcie, mocniej zaciskając dłonie na kołnierzyku noszonej przeze mnie koszulki. - Jaką tępą pałą, kaleką życiową i ostatnim jełopem trzeba być by doprowadzić się do takiego stanu i wyjść samemu na ulicę?

Jego wściekłość była dla mnie jak cios w twarz. I to nie liść, tylko mocny sierpowy.

- Wiesz, co ty w ogóle zrobiłeś? - Dalej warczał rudzielec. - Wiesz, jakie tam świństwa jeszcze były, oprócz tej pierdolonej marihuany? A ty jeszcze wlałeś w siebie tyle wódy, że tylko cudem nie skończyłeś na płukaniu żołądka, czaisz? Tylko cudem! Gdybym cię nie znalazł, to albo ktoś z dziką satysfakcją zarobiłby na twoich nerkach, albo byś wykitował w jakikolwiek inny sposób. Jak można być tak skrajnie nieodpowiedzialnym?!

- Sasori... - Nieznajomy mężczyzna, który rzeczywiście siedział obok łóżka teraz położył swoją wielką dłoń na plecach rudowłosego studenta. - Uspokój się, on i tak pewnie ledwo czai, co do niego mówisz.

- Zamknij się, Kisame - warknął Akasuna. - Ktoś musi mu uświadomić, że sobie doszczętnie spierdoli życie, jeśli nie...

- Sasori, nie w ten sposób. Puść go.

Spokojny, kobiecy głos poniósł się po pomieszczeniu. Nie wiedziałem jego właścicielki, ale ku mojemu najszczerszemu zdziwieniu, rudzielec rzeczywiście nieco rozluźnił dłonie na moim kołnierzu. Całe szczęście, bo uciskający moją szyję materiał odrobinę blokował mi dopływ powietrza do płuc.

Wciąż w głębokim szoku, ledwo kontaktując, patrzyłem, jak student powoli puszcza moje ubranie i schodzi z łóżka, na którym właśnie siedział. Zdezorientowany, tylko patrzyłem na jego twarz, która jeszcze chwilę temu płonęła z gniewu. Teraz jej wyraz był bliżej nieokreślony. Nie miałem zresztą czasu zbytnio się mu przyjrzeć, bo mężczyzna odwrócił się i jak gdyby nigdy nic wyszedł z pokoju. Kobieta, która wcześniej go uspokoiła poszła za nim, bo jak się okazało, patrzyła na całą tę sytuację stojąc przy drzwiach. Zniknęła zbyt szybko bym zdążył zapamiętać coś poza kwiatem zdobiącym jej pofarbowane na błękit włosy.

Zbyt dużo bodźców. Opadłem na łóżko i wlepiłem spojrzenie w sufit. Był biały i nijaki, idealny, bo nie dostarczał mi żadnych nowych informacji. Mój mózg pracował na zwolnionych obrotach i potrzebowałem przetworzyć to, co właśnie się wydarzyło.

- Ale Sasori dostał kurwicy... - mruknął nieznany mi mężczyzna, który ponownie zajął miejsce na krześle. Wygrzebałem z pamięci, że Akasuna zwrócił się do niego ,,Kisame".

- Szczerze, to nigdy go takim nie widziałem - gadał dalej, chyba bardziej do siebie, niż do mnie. - Nie wiem, kim jesteś, ale to, że byłeś w stanie wyprowadzić rudego z równowagi stawia cię ponad wszystkimi innymi istotami ludzkimi.

Niespecjalnie mnie to cieszyło. Jedyne, co robił, to się na mnie wydzierał... może naprawdę powinienem zmienić korepetytora. Nawet jeśli lekcje z nim mi dużo dają, to nie wiem, czy możemy dalej współpracować, jeśli panują między nami takie relacje...

- Powiedzieliśmy twoim rodzicom, że jesteś u rudego, wiesz, młody?

Właśnie. Rodzice.

- Czy...

- Nie, nie zostali powiadomieni o twoich wczorajszych przygodach. - W głosie Kisame usłyszałem nutę złośliwego śmiechu. - Myślę, że rudy chciał mieć na ciebie haka, a ty bardzo ładnie mu się podłożyłeś.

No to rewelacyjnie.

Zamknąłem oczy. Świat delikatnie się kołysał, a ja poczułem ponowną falę zmęczenia.

W sumie... nic teraz na to nie poradzę.

- Idź jeszcze spać, młody.

Chociaż raz powiedział coś naprawdę sensownego.

Poszedłem za jego radą.

Najchętniej w ogóle bym się nie budził.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro