Lekcja 7

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Ścisnąłem portfel i telefon w dłoniach, szybko kierując się w stronę auta. Klub o tej godzinie był zamknięty i minęło sporo czasu, zanim dodzwoniłem się do właściciela. Mężczyzna musiał zejść z mieszkania nad lokalem i mi otworzyć, a to zajęło kolejne minuty. Już nauczyłem się, jak niecierpliwy potrafi być Akasuna, więc nie chcąc go bardziej prowokować, jak najszybciej zająłem miejsce po stronie pasażera. Jego brwi i tak już zdążyły się zmarszczyć z niezadowolenia, a długie palce nerwowo uderzać o kierownicę.

- Dłużej się nie dało? - spytał sarkastycznie, odpalając silnik.

- Przepraszam - wydukałem. Normalnie bym odpowiedział bardziej złośliwie, lecz ostatnio wystarczająco sobie u niego nagrabiłem.

Student nawet na mnie nie spojrzał, tylko opuścił parking i skupił się na jeździe.

Zapadła między nami jakaś dziwna, niezbyt komfortowa cisza. Sam nie wiedziałem, dlaczego mi ona aż tak bardzo nie odpowiada, ale postanowiłem ją przerwać.

- Ty... jaką specjalizację wybrałeś?

- Nic ci do tego. - Jego chłodna odpowiedź brutalnie zabiła jeszcze nie w pełni rozwiniętą rozmowę.

Wydąłem nieco wargi z niezadowolenia. Teraz, gdy nie chciał mi tego powiedzieć, zrobiłem się tylko bardziej ciekawy.

Byłem pewien, że znów zapadnie milczenie, ale o dziwo Akasuna się odezwał.

- Znów zwracasz się do mnie na ,,ty". Co ja ci o tym mówiłem?

Przewróciłem oczami.

- Przepraszam! Po prostu... nie wyglądasz na aż tyle starszego ode mnie i ciężko mi się przyzwyczaić.

Była to prawda, chociaż nie byłem pewien, czy taka szczera odpowiedź była rozsądna. Chociaż Sasoriego otaczała aura powagi i profesjonalizmu, jego twarz miała delikatne rysy. Niski wzrost i duże oczy sprawiały, że naprawdę wydawał się ode mnie starszy maksymalnie dwa lata.

Czy powinienem był jednak o tym mówić? Wbiłem wzrok w przednią szybę, spięty i gotowy na efekt tych odważnych słów. A mogło być nim na przykład wykopanie mnie z auta.

Akasuna wydał jednak z siebie dziwny dźwięk, jakby parsknięcie i westnienie w jednym.

- Niech ci będzie - rzucił.

- Co?

- Niech ci będzie! - powtórzył, jakby zirytowany. - Nie mam siły ciągle cię poprawiać, więc jak już musisz, to mów mi na ,,ty".

Nie wiedząc, jak zareagować na taką porcję łaski z jego strony, po prostu wbiłem niedowierzający wzrok w okno. Znów zapadło milczenie, ale tym razem jakoś mi nie przeszkadzało. Zresztą, nie trwało długo. Może jakieś dwie minuty później jego biały Seat Ibiza zatrzymał się przed moim domem.

Spojrzałem na Sasoriego, by zobaczyć, że on także na mnie patrzy. Rudowłosy jednak od razu odwrócił wzrok, jakbym go czymś sparzył.

- O co chodzi? - spytałem, marszcząc brwi i odpinając pas.

- Jeszcze jedna rzecz. - Zacisnął dłonie na kierownicy. - Ponieważ zajęcia w końcu się nie odbyły, spotkamy się w przeciągu najbliższych dwóch dni poza twoim domem by je nadrobić.

Trochę mnie to zaskoczyło, ale w sumie miało sens. Ktoś taki, jak Sasori nie odpuściłby nawet jednych zajęć.

- Okej... ale kiedy?

- Dostałem twój numer od twojej mamy. Napiszę wieczorem, do tego czasu pomyśl, kiedy możesz się spotkać.

Skinąłem głową.

- Dobra. No to... do zobaczenia? - spojrzałem na niego, rownocześnie wysiadając z auta.

Sasori skinął głową. Zamknąłem drzwi i myślałem, że od razu odjedzie, jednak on o dziwo, opuścił szybę i wreszcie raczył na mnie spojrzeć przez czas dłuższy, niż dwie sekundy.

- Deidara! - zawołał, z nieco złośliwym uśmieszkiem na ustach. - Do twarzy ci tak. Wyglądasz bardzo męsko.

Po czym odjechał, zostawiając mnie, skonfundowanego, na podjeździe.

Nie miałem bladego pojęcia, o co mu chodzi, dopóki nie wróciłem do domu i nie spojrzałem w znajdujące się na ścianie lustro.

Zakłopotany do granic możliwości chwyciłem się za głowę, po czym natychmiast wypiąłem z włosów spinkę, którą Konan upięła blond pasma. Spojrzałem na ozdobiony dużym, białym sztucznym kwiatem przedmiot, jakby co najmniej wyrządził mi krzywdę.

Nie mogłem uwierzyć, że paradowałem z kwiatkiem we włosach cały ten czas!

Powstrzymując się od ciśnięcia spinki na podłogę (jednak nie była moja) pomaszerowałem do pokoju, zirytowany, że nie dostrzegłem jej wcześniej.
 
 
 

***
 
 
 

- Co zrobiłeś?! - wydyszał Hidan, po czym zaniósł się salwą maniakalnego śmiechu. Po dźwiękach mogłem śmiało założyć, że opluł sobie telefon i zaczął się uderzać po udzie, jak zawsze, gdy miał napad dobrego humoru.

- To wcale nie jest aż takie zabawne, wiesz? - mruknąłem pod nosem, ale on chyba nawet nie usłyszał, zajęty próbą wyplucia płuc.

- Boże... co... co ty zrobiłeś - wydusił jeszcze tylko, zanim znów uraczył mnie swoim rechotem.

- Kurwa, Hidan... - przewróciłem oczami. - Opowiadam ci o tym nie po to, by dostarczyć ci rozrywki, tylko byś mi doradził, co ja mam niby jutro zrobić? Spotykam się z nim w kawiarnii, a po tym, co się stało...

- Boże, zobaczył cię golutkiego jak herubinek i od razu zaprasza na randkę! - Ten pajac był tak pijany własnym poczuciem humoru, że chyba nic innego do niego nie docierało.

- Przestań się chichrać, albo się rozłączę - zagroziłem. A jako, że mój ukochany przyjaciel uznał to za powód do jeszcze bardziej patologicznego śmiechu, tak jak powiedziałem, tak też zrobiłem.

Rzuciłem telefon na łóżko, a sam położyłem się na blacie biurka, przy którym zasiadałem. Oparłem czoło od akurat leżący na nim zeszyt od matmy i zamknąłem oczy.

Na razie moje zachowanie przy Akasunie wyszło w miarę naturalnie... ale chyba tylko dlatego, że usilnie wypierałem pewne upadlające mnie fakty ze świadomości. Dopóki to robiłem, było okej. Dopiero gdy przypominałem sobie, jak musi teraz postrzegać mnie Sasori, miałem ochotę unieść łeb z biurka tylko po to, by potem porządnie nim w nie trzasnąć.

To wszystko wywołało w moim umyśle jedną refleksję:

Zdecydowanie powinienem przestać pić.

A potem prychnąłem pod nosem.

Nie no, cudów nie ma.

Ale może rzeczywiście powinienem od teraz zrezygnować z aż takiej ilości procentów. No i może nie pić samemu. W końcu jak tracenie godności, to tylko w towarzystwie, które może potem ci powiedzieć, co takiego wyczyniałeś.

Brzmiało niezbyt realnie, ale wspomnienie tamtego wstydu sprawiło, że naprawdę byłem gotów wprowadzić plan w życie.

Fakt faktem, jego dużo spokojniejsza reakcja mnie zaskoczyła. Potraktował mnie... niemalże miło. Próbował zrekompensować swój wcześniejszy wybuch? Być może, ale przeogromnie mnie dziwiło że nie tylko jeszcze żyję, ale i to mam się dobrze psychicznie. Bynajmniej nie narzekałem.

Gdzieś z głębi domostwa doleciało mnie pikanie pralki. Nie chciało mi się jednak iść, by coś z tym zrobić.

- Deidara, chociaż raz ruszyłbyś tyłek i mi pomógł! - Rozległo się jakąś minutę później.

Przewróciłem oczami.

- Idę! - odkrzyknąłem do rodzicielki, po czym zwlokłem jednak dupsko z krzesła i ruszyłem w stronę łazienki.

A gdy już wstałem, zdałem sobie sprawę, że rzeczywiście w tym moim pokoju jest niezły syf. Chyba nic dziwnego, że Akasuna się wściekł. Może warto byłoby tu jednak kiedyś ogarnąć, bo pewne części podłogi nie widziały odkurzacza od przynajmniej kilku miesięcy.

Gdy już skończyłem mordowanie się z praniem, wróciłem do pokoju i jeszcze raz zmierzyłem wzrokiem otaczające mnie pobojowisko. A potem, nie wierząc, że naprawdę to robię, poszedłem do kuchni po worek na śmieci. Włączyłem playlistę i zacząłem zgarniać z podłogi wszystko, czego nie chciało mi się zgarnąć od kilku miesięcy.
 
 
 

***

 
 
 
- Deidara, dlaczego rzucasz ciuchy na podłogę w łazience? Przecież od tego jest kosz na brudną-

Uniosłem łeb do góry, spoglądając na moją rodzicielkę. Kobieta stała jak wryta w drzwiach, rozglądając się po pomieszczeniu z niedowierzaniem. Następnie przeniosła spojrzenie ciemnych oczu na mnie, rozpłaszczonego na podłodze, bo akurat wyciagałem rzeczy spod szafki. Swoją drogą, wśród kurzu znalazłem długopis, którego szukałem od przynajmniej roku.

- Nie mieszczą się w koszu - odparłem rzeczowo, otrzepując dłonie z kłębów starego naskórka i odchodów roztoczy.

Kobieta chyba wreszcie wyszła z pierwszego szoku, bo oparła się o framugę, kręcąc głową.

- Mój syn sprząta sam z siebie. Nie do wiary...

Przewróciłem oczami.

- Oj bez przesady - mruknąłem, ale wiedziałem, że mama ma rację.

Mój pokój był sprzątany... rzadko. I to tylko wtedy, gdy zostałem do tego zmuszony, a ktoś nade mną stał z metaforycznym biczem w ręce i zmuszał do wykonania tych nudnych czynności. Nie przypominałem sobie, bym kiedykolwiek sam z siebie się do tego zabrał, jednak nie musiała być aż tak tym zaskoczona.

- Może byś mi pomogła? - spytałem niewinnym głosikiem.

- Mogę ci co najwyżej odkurzacz przynieść. Pewnie nawet nie wiesz, gdzie on jest. - Odwróciła się i wyszła, uśmiechnięta od ucha do ucha.

- Bardzo zabawne! - zawołałem za nią, wracając do wcześniej wykonywanej czynności. Tym razem wyciągnąłem kauczukową piłkę. Kurde, nawet nie wiedziałem, że taką mam! Rzuciłem nią o podłogę, ale odbijała się beznadziejnie. Obdarzyłem ją zawiedzionym spojrzeniem i wrzuciłem do worka wypełnionego śmieciami.

- Masz. - Moja rodzicielka wtargnęła do pokoju, niosąc wcześniej wspomnianą machinę. - Jak już to robisz, to umyj też podłogę. Mop masz w łazience, w szafce. Naprawdę nie wierzę, że to się dzieje, syna mi podmienili...

- Mamo.

- Dobra, dobra. Sprzątaj, ja wracam do pracy.

Pokiwałem głową w rytm akurat lecącego Don't stop me now i wróciłem do przywracania mojego pokoju do stanu używalności.

Gdzieś jednak na tyle mojej głowy cały czas widziałem pewnego rudego osobnika, z którym jutro miałem stanąć twarzą w twarz.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro