Rozdział 4

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

    ,,Los gra z Bogiem, ja gram z losem,
     Ktoś z nas musi w końcu przegrać.
     To nie będę ja, porażka przejdzie bokiem,
     Wygram twoje serce i cię odzyskam.
     Bóg już przegrał, teraz ja,
     Dla ciebie zastawie wszystkie perły,
     Los już nigdy nie będzie ze mną chciał grać.
     Wygrałam, bokiem idą wszystkie wstręty.
     Znowu załamał mi się głos,
     Sama pośród wielkiej sali.
     Wszyscy tańczą, a me serce idzie na stos.
     Koniec, mają to, co dostać chcieli.
     Jeden całuje się, drugi tuli z inną,
     A ty pytasz mnie po, co żyć.
     Ale to tobie oddam serce, aby nie być winną,
     Bo kocham tylko teraz z tobą być.
     Oni tańczyli, ale ja myślałam o tobie,
     Byłam sama, ale to z tobą chciałam rozmawiać.
     To nic, że przez to gubie się w zdania połowie,
     Chce swym uśmiechem, radość ci sprawiać"

    ***
    
     Kilka godzin wcześniej, noc, rezydencja Sharmów.
    
     — Nie chce już żyć... Bóg jest okrutny — szeptała Paro, leżąc na łóżku i wpatrując się w sufit.

     — Nie chce! Boże nie każ mi żyć na ziemi. Skoro nic dla ciebie nie znaczę, to weź mnie stąd. — Słone łzy lały się po jej policzku. Nie ma nikogo, ani nic. Do tego jej stan zdrowia z każdą chwilą się pogarsza. Okrutny ojciec, surowy brat i zastraszana szwagierka. Do tego fakt, że jest za stara na małżeństwo. Wszystko spadło na barki Paro. Tylko, że większość tych rzeczy pozostaje niewidoczna dla prostego ludzkiego oka.

     — Gdyby ci na mnie zależało, to byłabym zdrowa, miała matkę. A na pewno nie zakochała się w przypadkowej poetce. Boże, dlaczego? — pytała Paro, kiedy coraz więcej łez spadało z jej oczu.

     — Bóg mógł pokarać moje ciało,
     Ale zamiast tego wybrał duszę.
     Nie wiem, które z aniołów tak chciało,
     Ale przez to sam pozostać muszę. — Paro recytowała stary wiersz Mistrza Mirzy.

     — Weź mnie stąd Boże!!! Ja chce umrzeć. Nie mam nic! — Jej donośny płacz zbudził mieszkańców domu, ale wszyscy już dawno do tego przywykli.

     — Krzycz, krzycz, moje dziecko. — Paro usłyszała nagle dziwny głos w głowie. Jakoby jej podświadomość pomieszane z głosem sumienia. — Inaczej twój ból nigdy nie uleci. A kiedy będziesz krzyczeć, życie stanie się łatwiejsze.

     Paro nie wiedziała czyj to głos. Ale jednego była pewna. Bolało ją serce. Nie mogła się zabić, chociaż chciała umrzeć. Nie mogła, bo co pomyśleliby ludzie? Dopiero wtedy przyniosła by swemu ojcu prawdziwą ujmę na honorze. Chociaż wiele razy chciała to zrobić. Chciała przedawkować leki, przepisane przez jednego z medyków. Sam lekarz mówił, że większa ilość może doprowadzić do natychmiastowej śmierci. Kroki były więc proste. Wstać. Wziąć pudełko. Otworzyć je. Zamknąć oczy. Pomyśleć o tym, czy boli. A potem zażyć tabletki popijając wodą. Ale czy to był już odpowiedni czas?

    ***
     Rozmowa z Mistrzem Mirzą, wydawała się Nishy, naprawdę piękna. Mężczyzna w pogawędkach prywatnych stawał się naprawdę delikatny, jak i samotny. To od razu można było wyczuć po jego spokojnych i pełnych emocji zdaniach. Czegoś mu brakowało. I tego Nisha była zupełnie pewna. Nie przypominał takiego szczęśliwego, radosnego poety, którego Nisha poznała na spotkaniu dla poetów. Był jakoby zamknięty w sobie, ale równocześnie i miał piękną duszę.

     Ale teraz nie stary poeta był w głowie Nishy. Tylko ta wspaniała, młoda dziewczyna, która od kilku dni wywraca jej życie do góry nogami. Ten przyszły narzeczony, zdenerwowana Megha, czy lekko przestraszona Shanti, to nic nie miało już znaczenia. Teraz liczyła się jedynie Paro i fakt, że być może kiedyś przeczyta ona wiersze Nishy.

     Nasza młoda poetka, usłyszała kiedyś, że można zakochać się w czyiś oczach. I teraz wcale w to nie wątpiła. Słyszała też, że niektórzy bardziej szanują miłość jako uczucie, niż drugiego człowieka. Ale z tym jeszcze nie mogła się zgodzić.

     Jednakże dzisiejszy poranek, ciągnął się Nishy w nieskończoność. Wstała dość wcześnie, przed przybyciem pierwszych sług. Nie mogła doczekać się, aż wreszcie będzie miała możliwość przyjść do Paro. Wierzyła, że chwilę te spełni w wspaniałej atmosferze, oddając dziewczynie kilka ze swoich wierszy. Jeden z nich napisała dzisiejszej nocy. Nie mogła spać, więc musiała coś robić. Wiersze były dla niej czymś naprawdę pięknym. I musiały wystarczyć...

     Uśmiechnięta oraz szczęśliwa Nisha, tym razem biegała po domu jak oszalała. Czuła się naprawdę wspaniale. Nie mogła doczekać się, aż w końcu zobaczy się z Paro i będzie mogła podzielić się z nią swoimi wierszami. Była naprawdę szczęśliwa. W końcu nadszedł jej czas.

     — Muszę z tobą porozmawiać — powiedział Yash, łapiąc córkę pomiędzy korytarzem, a kuchnią. — Chodź ze mną na chwilę do gabinetu.

     Zdziwiona Nisha wykonała polecenie ojca i wraz z nim przeszła do osobnego pomieszczenia. Pokój miał charakterystyczny zapach starych dokumentów i poniszczonych książek, ale w tym momencie to w ogóle nie przeszkadzało.

     — O co chodzi? — zapytała Nisha, uśmiechając się.

     — Ashok przesłał dla ciebie prezent. — Yash stanął naprzeciw córki i wyciągnął z kieszeni niewielką bransoletkę na nogę. — Jest ona wykonana specjalnie dla ciebie, na wyjątkowe zamówienie. Sam widziałem, jak tamtego wieczoru Ashok patrzył w twoją stronę. Szybko spodziewałem się prezentu.

     — Zaprawdę? — Nisha z niechęcią wzięła z rąk ojca, klasyczną, zwykłą ozdobę. — Ten chłopak miał tak posępny wzrok, że nie wiadomo na kogo patrzył. Branie pod uwagę jedynie mnie, jest dość ciekawym błędem.

     — Weź tę bransoletkę i po prostu zniknij mi z oczu — odpowiedział Yash. — Tylko nie idź znowu na spotkanie dla poetów. Przed tym mocno cię przestrzegam i będę przestrzegać.

     Nisha uśmiechnęła się w stronę ojca i szybko wyszła z jego gabinetu. Za pierwszym zakrętem cisnęła bransoletką w kąt jednego z korytarzy. Ozdoba spadła za kwiatek, więc na szczęście trudno będzie ją ponownie odnaleźć. Następnie Nisha ucieszona, jak dziecko po dostaniu prezentu, ruszyła w stronę drzwi przeznaczonych dla służby. Szybko wyszła nimi, a kiedy trafiła na ulice, naciągnęła szal na głowę. Nie chciała z tak błahego powodu, zostać odnaleziona. Westchnęła więc głęboko, mając nadzieję, że matka jest zajęta i ruszyła w stronę rezydencji państwa Sharmów.

     Piękny dom ojca Paro mieścił się zaraz przy drodze, ale jednocześnie wydawał się schowany. Przysłaniało go kilka rosłych drzew, posadzonych tu zapewne sporo lat temu. Jednakże bardzo szybko oczy Nishy odnalazły skryte i ozdobione freskami główne drzwi. Grzecznie zapukała, a kiedy nikt nie odpowiedział, weszła do środka. Trzeba przyznać, że trochę się bała, ale szybko podeszła do niej jedna ze służących. Przynajmniej na taką wyglądała. Miała szare jak noc sari i smutne oczy. To ona zaprowadziła Nishe do pokoju Paro. Jednakże służka nie miała chyba zbyt dobrego wyczucia czasu.

     — To tutaj — powiedziała służka, otwierając przed Nishą piękne białe drzwi. Następnie skłoniła się nisko i powróciła do wykonywanych przez siebie zajęć.
    
     — Kto tam? — zapytała Paro, spoglądając w stronę stojącej w drzwiach dziewczyny.

     — Nisha.

     Paro spojrzała w jej stronę i uśmiechnęła się.

     — Chodź, wejdź — odpowiedziała, a Nisha zamknęła za sobą drzwi i spokojnie weszła do środka.

     — Co Cię tu sprowadza? — zapytała, stojąca przy oknie dziewczyna.

     — Ja... Mam dla ciebie wiersze — odpowiedziała Nisha i powolnym krokiem podeszła do Paro.
    
     — Daj je. — Paro spojrzała na Mohabbatejkę. Nisha natychmiast dała dziewczynie kilka kartek z napisanymi poematami i uśmiechnęła się.

     — Zobaczymy jaka jest twoja dusza. — Paro błądziła wzrokiem po tekście.
    
     Nisha spojrzała na nią i uśmiechnęła się. Jej serce było już spełnione.

     — Co się stało? Dlaczego tak patrzysz. To tylko wiersze. — Paro westchnęła głęboko.

     — Nie... Ja po prostu... Jesteś taka piękna. — Nisha czuła się zmieszana. — Czy powiedziałam coś nie tak? Uśmiechasz się.

     — To nazywa się nieśmiałością Nisho. Widziałam naprawdę wielu poetów na spotkaniach — powiedziała Paro. — Ale dzisiaj to prawdziwa poetka zagościła w moim domu.

     — Nie mów tak.

     — Chcesz coś zjeść? — zapytała Paro.

     — Nie.

     — Chcesz coś do picia?

     — Nie.

     — Chcesz wziąć leki?
    
     — Nie.

     — Masz coś do powiedzenia po za tym nie? — spytała Paro.

     — Bardzo cię kocham — odpowiedziała Nisha.

     Paro spojrzała na nią.

     — Ja ciebie też — odrzekła.

     — Mam ochotę cię przytulić — dodała Nisha.

     — Ja też.

     Nisha wpadła w ramiona Paro, jak gdyby ktoś nagle wyłączył jej zdrowe myślenie. Poczuła cały świat. Jakby naprawdę cały świat miała w swoich obięciach. Ten uśmiech, te wiersze, ten ból, ojciec, Ashok, to już nie miało znaczenia. Teraz liczył się jedynie ten piękny uścisk.

     Chwila ta trwała dość długo. A one... Tkwiły w tym pięknym uścisku jak nimfy. Pozostawione same sobie. Na zawsze. I oby to złudzenie trwało wiecznie.

   

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro