1

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Chyba najlepsze w tym, że zakończyłeś związek, jest reakcja twoich przyjaciół. Nagle twoje życie towarzyskie przeżywa zwiększoną aktywność - każdy chce gdzieś z tobą wyjść, coś z tobą zrobić, razem się napić. Tak było i w moim przypadku.

Z dziewczyną rozstałem się w środę i od tamtego czasu nie pamiętam, abym opuszczał bar. Właściwie to nic nie pamiętam. Pozostając w alkoholowym otępieniu zarejestrowałem jedynie zmieniających się co jakiś czas przyjaciół, niemal przekazujących mnie sobie z rąk do rąk, niczym małe dziecko potrzebujące ciągłej opieki. Zupełnie mi to nie przeszkadzało, ale, jak to zwykle bywa kiedy człowiek pozostaje w nieco dłuższych relacjach z procentami, spowodowało niezbyt miłe zderzenie się z konsekwencjami.

Moi znajomi wybierali się w sobotę na koncert Mott The Hoople, byli ich zagorzałymi fanami. To wyjście planowali całymi tygodniami, a bilety zakupili chyba jeszcze w wakacje. Ja osobiście wolałem bardziej rockowe zespoły i nigdy nie rozumiałem ich fenomenu. Jeden z członków wypadu, kolega kolegi, rozchorował się nagle i tak oto moi przyjaciele dysponowali wolnym biletem. Na trzeźwo nigdy bym się na to nie zgodził, ale, powiedzmy sobie szczerze, ja nie byłem trzeźwy.

Takim to sposobem znalazłem się w dusznej i ciemniej sali koncertowej w Shaftesbury Hall w Londynie.

Oczywiście przyszliśmy prawej dwie godziny wcześniej, aby zająć jak najdogodniejsze miejsca pod sceną, a co za tym idzie, posłuchać nieznanego mi supportu, jakiegoś Queen.

Podczas gdy moi przyjaciele rozmawiali z rosnącą ekscytacją o nadchodzącym występie, ja przesunąłem się bliżej baru, żeby kupić piwo. Wierzcie mi lub nie, ale kac na głośnym koncercie to najgorsza rzecz, jaka może spotkać człowieka. Nie zdążyłem nawet wsiąść łyka, kiedy po raz pierwszy ich usłyszałem.

Poczułem się, jakbym był w innym świecie, sam nie wiedząc dlaczego.

Czterej muzycy, na oko niewiele starsi ode mnie, ubrani dość ekstrawagancko, ale bez przesady, obcięci, z resztą jak wszyscy, zgodnie z panującą obecnie modą, nie powinni zrobić na mnie takiego wrażenia. Ale zrobili.

Stałem oczarowany, zupełnie nie wiedząc w którym momencie zacząłem poruszać się do rytmu i świetnie się bawić, bo przecież było przy czym.

Cholera, ale ten wokalista ma głos! A gitarzysta, jak on gra! Ta energia, z jaką perkusista walił w bębny! I basista, z pozoru pozostający w cieniu innych członków zespołu, fenomenalny!

A te piosenki! Energiczne, rytmiczne, łatwo wpadające w ucho, zagrane z taką pasją, że wydawało mi się, że to ten nieznany mi dotąd support jest gwiazdą wieczoru!

Queen skutecznie rozgrzali publiczność i zeszli ze sceny, żegnani zasłużonymi oklaskami, które zaraz przerodziły się w istne apogeum, bo oto pojawili się Mott The Hoople.

Jakoś udało mi się dotrwać do końca, motywując się tym, że robię to przecież dla najlepszych przyjaciół, którzy tak bardzo mnie wspierali w ostatnim czasie. Starałem się wykrzesać z siebie choć odrobinę entuzjazmu, ale cały czas czułem niedosyt. Mott The Hoople zdecydowanie nie byli Queen.

Po zakończonym koncercie podjąłem decyzję. Mruknąłem jakieś przeprosiny w kierunku znajomych i udałem się na backstage.

- Ja z zespołu - oznajmiłem pewnie gburowatemu ochroniarzowi pilnującemu wejścia.

Napakowany mężczyzna tylko uniósł brwi.

- Wszyscy jesteście z zespołu - mruknął - Mott The Hoople nie przyjmuje dzisiaj gości.

- Chyba się nie zrozumieliśmy - uśmiechnąłem się uprzejmie. Pewność siebie to w takich sytuacjach podstawa - Ja jestem z zespołu. Z zespołu Queen. Tego supportu.

Ochroniarz jeszcze raz zmierzył mnie wzrokiem, ale ostatecznie odsunął się i pozwolił przejść. Ruszyłem sprężystym krokiem, nawet nie patrząc na mijane drzwi z zawieszką "Mott The Hoople". Kierowałem się do końca korytarza, gdzie ktoś uprzejmy zawiesił zwykłą, białą kartkę z odręcznie dopisanym "support".

Odważnie otworzyłem drzwi i natychmiast przeżyłem szok. To nawet nie był pokój tylko tylnie wyjście! A w otwartym bagażniku vana zaparkowanego parę metrów dalej siedzieli Queen.

Dwójka z nich, ten genialny wokalista i perkusista, który wyglądał trochę jak dziewczyna, paliła papierosy i wymieniała się uwagami z koncertu. Gitarzysta z burzą ciemnych loków na głowie majstrował coś przy swojej gitarze, a basista popijał obok herbatę ze srebrnego termosu.

- Hej - odezwałem się i cztery pary oczu zwróciły się w moją stronę.

- Pomyliłeś drzwi, kolego - westchnął gitarzysta - Do Mott The Hoople do końca korytarza i w lewo.

- Nie szukam Mott The Hoople - zaprzeczyłem, a w ich oczach zobaczyłem zaskoczenie - Tylko Queen.

Oczy wokalisty rozbłysły.

- Mówiłem wam! - krzyknął do przyjaciół - Nasz pierwszy, oficjalny fan!

- Spokojnie, Freddie - skrzywił się perkusista.

- Chciałem wam tylko powiedzieć, że to był świetny występ - podrapałem się po karku - Naprawdę dobrze się bawiłem. Wasza muzyka to czysty rock. Zdecydowanie daleko zajdziecie. A ta piosenka, ta o tym, żeby być zadowolonym z tego gdzie się jest...

- Keep Yourself Alive - podpowiedział podekscytowany wokalista.

- Już dawno nie słyszałem czegoś tak dobrego - dokończyłem.

- Jestem Freddie - przedstawił się uśmiechnięty wokalista - A to Roger, Brian i John.

- Julian - podałem im rękę.

Brian sięgnął po coś do vana.

- Właściwie, to niedawno wydaliśmy nasza płytę - wyciągnął i podał mi sponiewierany egzemplarz - Skoro ci się spodobało, to proszę, weź.

- Diakon John? - przeczytałem ze śmiechem.

- Mało udany żart - Roger spojrzał skruszony na basistę.

Nagle Freddie wyrwał mi album z dłoni.

- Chwileczkę, skarbie - złożył zamaszysty podpis na okładce i podał ją dalej, Rogerowi - Lepiej ją zachowaj, będzie kiedyś warta fortunę.

Zaśmiałem się pod nosem na jego słowa.

- Jesteś z Londynu? - zapytał w międzyczasie Brian.

- Tak, mieszkam obok Hyde Parku - odparłem.

- Idziesz na nasz następny koncert? Za tydzień gramy w Hammersmith Odeon - dodał.

- Chętnie bym poszedł, ale nie mam biletu - wzruszyłem ramionami, odbierając podpisaną przez wszystkich członków płytę. Zdobycie wejściówek na tydzień przed koncertem było praktycznie niemożliwe.

John sięgnął do kieszeni i wyjął z niego skórzany portfel. Wyciągnął z przegródki na banknoty bilet i pochylił się do przodu by mi go podać.

- Proszę - powiedział przy tym dotychczas milczący basista.

Przeraziłem się widząc na jego rogu znaczek VIP. Moje milczenie członkowie Queen wzięli zupełnie za coś innego.

- No, Deaky, daj mu drugi - polecił Roger.

- Nie, nie o to mi chodziło - wyprowadziłem ich szybko z błędu, bo basista ponownie sięgnął po portfel - Nie mogę go przyjąć.

Freddie machnął ręką.

- Bzdura, skarbie. Dostajemy ich więcej niż mamy znajomych.

- A jako, że to VIP, nie będziesz musiał się kryć, że jesteś z zespołu, żeby nas odwiedzić - dopowiedział Brian.

- Ależ ja jestem z zespołu! - udałem oburzenie - Z zespołu fanów! - uzupełniłem z uśmiechem.

Queen wybuchnęli śmiechem.

To było coś niesamowitego. Znaliśmy się może dziesięć minut, ale rozmawialiśmy jak starzy przyjaciele. Nie czułem się wśród nich obco, byli naprawdę miłymi i towarzyskimi ludźmi.

- Wracając do tematu, weź drugi - Roger klęknął Johna w ramię, aby podał mi kolejny bilet - Może przyprowadzisz ze sobą jakąś dziewczynę...

Brian rzucił perkusiście besztające spojrzenie, a Freddie przewrócił oczami. Za to w moim sercu coś drgnęło.

- Tak się składać że już nie mam dziewczyny - powiedziałem cicho, ale na tyle głośno, żeby mnie usłyszeli.

Muzycy zsępili się na moje słowa.

- Idziemy do pubu! - zakomunikował nagle Freddie.

Zmarszczyłem brwi zdumiony.

- Co? Dlaczego?

- Nie mogę pozwolić, aby przez gadulstwo Rogera nasz Pierwszy, Oficjalny Fan chodził smutny cały wieczór, skarbie - wyjaśnił Freddie - Bri, Rog, Deaky, idziemy - zakomunikował.

Z takim podejściem oni naprawdę zajdą daleko, uświadomiłem sobie, kiedy kierowaliśmy się w stronę pubu. Szybko dorobią się sławy, będą codziennie w gazetach, a nazwę Queen i ich piosenki będzie znał każdy. To tylko kwestia czasu.

Kiedyś będą z nich legendy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro