27

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

W poniedziałek po urodzinach Freddiego postanowiłem udać się z krótką wizytą towarzyszką do Mary. Bardzo ekscytowałem się tym, że znowu jesteśmy przyjaciółmi i wprost nie mogłem się doczekać, kiedy w spokoju usiądziemy w salonie jej nowego mieszkania z kawą w ręku i będziemy mogli porozmawiać dosłownie o wszystkim, jak za starych, dobrych czasów.

Dlatego korzystając z ostatnich wolnych dni przed rozpoczęciem mojego piątego roku akademickiego, zaraz po zjedzeniu śniadania, nakarmienia kotów i ogarnięcia swojej osoby, aby bez obaw móc pokazać się londyńczykom na ulicy, o nieludzko wczesnej godzinie jaką jest dziesiąta rano, udałem się pod dobrze znany mi adres przyjaciółki.

Roger już dawno nalegał, abym zrobił sobie prawo jazdy i kupił samochód. Do tej pory nie widziałem w tym sensu. Kursy kosztowały, tak samo jak kupno jakiegokolwiek auta. Zarabiałem dobrze, ale nie wystarczająco dobrze, żeby było mnie stać na takie kolosalne wydatki. Poza tym, po Londynie przemieszczałem się pieszo albo rozbudowaną komunikacją miejską. Gdy chciałem wyjechać gdzieś dalej, wsiadałem w autobus lub pociąg, a gdy chciałem wyjechać gdzieś naprawdę daleko, jak na przykład do Japonii dwa lata temu, w samolot. Samochód nie był mi potrzebny.

Gdybym go miał, ominęły by mnie wszystkie tak wspaniale rzeczy jak na przykład mijanie przypadkowych, świetnie ubranych ludzi, oglądanie witryn sklepowych czy po prostu cieszenie się Londynem o poranku. Nie mógłbym też wstąpić po kawę i ciastko dla siebie i Mary do Costa Coffee, bo po prostu poczułem piękny zapach przechodząc obok.

Kiedy stałem w kolejce po Latte z Karmelem dla Mary i Podwójnie Czekoladową Mokkę dla mnie oraz dwa kawałki brownie, przeszło mi przez myśl, żeby kupić jeszcze blondynce kwiaty.

Moja matka zawsze mi powtarzała, że kobieta nie docenia niczego tak jak kwiatów. Sam uważałem, że to miły i bardzo przyjacielski gest. Kiedy tylko odebrałem papierową torebkę ze swoim zamówieniem z kawiarni, ruszyłem dalej chodnikiem wypatrując kwiaciarni.

Znalazłem jedną niemal przed samą kamienicą, w której mieszkała Mary.

Weszłem do środka w akompaniamencie delikatnego dzwonienia dzwoneczka przyczepionego do drzwi. Wnętrze było niewielkie, ale przytulne, w całości wypełnione najrozmaitszymi kwiatami, których lekko modlący zapach unosił się w powietrzu. Za ladą siedziała na starsza kobieta o ciemnej karnacji, układała kwiaty w żałobnej wiązance.

- Dzień dobry, proszę pani - przywitałem się kulturalnie, lustrując wzrokiem kwiaty znajdujące się dookoła.

Nie miałem pojęcia jakie mam wybrać i które tak właściwie byłyby odpowiednie dla Mary.

- Dzień dobry, señor - odparła kobieta unosząc wzrok znad kwiatów. Miała ostry akcent, zgadywałem, że nie była Brytyjką. Może pochodziła z Hiszpanii? Świadczyłaby o tym jej karnacja i właśnie ten typowy dla mieszkańców słonecznego południa akcent - Proszę chwilę zaczekać. Rosita, chodź tu rápido!

- Już idę, tia Maria! - dobiegło mnie kobiece wołanie z zaplecza.

Po chwili do kwiaciarni wbiegła dziewczyna, a ja z zachwytu wstrzymałem oddech.

Była drobna, o ciemniejszej karnacji, cudownych, brązowych lokach i czekoladowych oczach. Ze swoim egzotycznym typem urody przypominała mi trochę Freddiego. Uśmiechnęła się uprzejmie na mój widok.

- Rosita, zajmij się tym señorem - nakazała kobieta za ladą, prawdopodobnie tia Maria.

- Oczywiście, tia Maria - skinęła głową dziewczyna znazwana Rositą i zwróciła się już konkretnie do mnie - Co mogę dla pana zrobić?

Oprzytomniałem dopiero po chwili.

- Och, chcę kupić jakiś bukiet - wyjaśniłem.

- Z jakich kwiatów?

- Umm...

Rosita uśmiechnęła się, jakby takie sytuacje zdarzały się codziennie.

- Spokojnie, zaraz coś dobierzemy - obiecała - Zapomniał pan o waszej rocznicy?

- Nie...

- O jej urodzinach?

- Nie, ja...

- Pokłócił się pan z nią?

- Właściwie to tak - odparłem wzdychając - Ale ona nie jest moją dziewczyną, tylko przyjaciółką. Nie rozmawialiśmy ze sobą od trzech miesięcy, ale pogodziliśmy się w ten weekend na urodzinach naszego wspólnego przyjaciela.

- I chce pan kupić jej kwiaty? - zdziwiła się.

Uniosłem torebkę z kawiarni tak, aby mogła ją zobaczyć.

- Mam też kawę. To tylko taki przyjacielski gest. Zależy mi na niej.

Dziewczyna westchnęła.

- Ech, gdzie się podziali tacy mężczyźni jak pan?

Zachichotałem, a ona zaśmiała się razem ze mną. Miała cudowny śmiech, brzmiał jak tysiące maleńkich dzwoneczków.

- Chyba się zdecydowałem - wskazałem na ślicznie wyglądające, żółte róże - Poproszę te.

Rosita skrzywiła się delikatnie.

- Żółty to kolor zazdrości, oznacza też miłość bez wzajemności. A róże pasują bardziej do pary kochanków, nie przyjaciół. Zdecydowanie nie dałabym nikomu takich kwiatów - uświadomiła mnie, a ja oblałem się delikatnym rumieńcem. Nie miałem o tym pojęcia, dla mnie żółte róże były po prostu ładne - Na pana miejscu poprosiłbym o bukiet z białych goździków, które oznaczają czystość uczuć, jaśminu inndyjskiego, bo to oznacza przywiązanie, a jeśli koniecznie chce pan róże, to polecała bym te różowe. Są oznaką uprzejmości, wdzięczności i sympatii, idealnie nadają się dla przyjaciół.

Wskazywała ręką na poszczególne kwiaty, kiedy je wymieniała.

- Pani jest tu ekspertem - zgodziłem się na jej propozycję - Nie wiedziałem nawet, że kwiaty i ich kolory mają jakieś znaczenie.

Rosita zaczęła komponować mój bukiet.

- Mało ludzi zdaje sobie z tego sprawę - zgodziła się - Ale ci, którzy o tym wiedzą, zwracają na to wielką uwagę.

- Dziękuję. Dzięki pani nie popełnię faux pas - uśmiechnąłem się z wdzięcznością.

Brunetka odwzajemniła mój uśmiech. Wyglądała wtedy na jeszcze piękniejszą.

- Nie ma za co. Taka już moja praca - wzruszyła ramionami - Cieszę się, że mogę pomóc panu pogodzić się ze znajomą. Ta dziewczyna musi być szczęściarą, mając takiego przyjaciela jak pan.

- To raczej ja jestem szczęściarzem, że przyjaźnię się z kimś takim jak Mary - odpowiedziałem, unosząc kącik ust na wspomnienie o blondynce, co nie uszło uwadze Rosity.

- Musi pan ją naprawdę kochać.

To wyznanie zbiło mnie z tropu. Jasne, uwielbiałem Mary, kochałem ją, ale nie w tym sensie. To było głupie, ale poczułem potrzebę wyjaśnienia tego przed Rositą.

- Fakt, kocham ją. Jest dla mnie jak siostra - pokiwałem głową - Mamy wielu wspólnych znajomych. Jej były narzeczony to jeden z moich najlepszych przyjaciół.

Oczy Rosity zrobiły się wielkości funta.

- Pana przyjaciółka przyjaźni się ze swoim byłym narzeczonym?

- Tak, dlaczego to panią dziwi?

- Ja bym tak nie dała rady - odpowiedziała.

- Mary to silna kobieta - zapewniłem ją.

Rosita popatrzyła na mnie kątem oka.

- Nie wątpię. Co nie zmienia faktu, że najprawdopodobniej ja na jej miejscu nie mogłabym się powstrzymać i kopnęła bym go w...

- Dość radykalne środki, nie uważa pani? - przerwałem jej ze śmiechem.

- Dla zdrajców nie ma litości - odparła lekko, zupełnie niewzruszona - Tak zostałam wychowana. Ojciec powtarzał, że to gorąca krew mojej matki...

-Ach tak? - uniosłem brwi.

- Była Hiszpanką - wytłumaczyła.

- Co się z nią stało?

Coś w jej głosie kazało mi o to zapytać. Rosita uśmiechnęła się pustym uśmiechem, który nie sięgnął oczu, skupiając wzrok na tworzeniu bukietu. 

- Zmarła niecały rok po tym, jak ojciec nas zostawił.

- Przykro mi - powiedziałem.

Taki właśnie był mój pech. Tylko ja mogłem popełnić taki nietakt w zaledwie dziesięciominutowym kontakcie z nowopoznaną osobą.

- Niepotrzebnie. To było bardzo dawno temu. Praktycznie zdążyłam o tym zapomnieć.

Na chwilę zapadła między nami cisza, w czasie której brunetka zdążyła dokończyć mój bukiet.

- Należy się osiem funtów, panie...

- Julian - podałem jej dziesięciofuntowy banknot - Julian Bajazyd.

- Rosita Mortez - przyjęła pieniądze i podała mi kwiaty.

Cudownie pachniała, mieszanką jaśminu i pomarańczy.

- Reszty nie trzeba - rzuciłem szybko, kiedy otworzyła kasę i zajęła się szukaniem dwóch funtów.

- Dziękuję.

- Mam nadzieję, że się jeszcze kiedyś spotkamy, Rosita - uśmiechnąłem się do niej wychodząc.

Choć jej policzki się zarumieniły, na usta wpłynął zadziorny uśmiech.

- Ja też mam taką nadzieję, Julian.

Cały w skowronkach nawet się nie zorientowałem, kiedy stanąłem pod drzwiami nowego mieszkania Mary.

Nie flirtowałem z nimi od bardzo, bardzo dawna. Nie liczyłem oczywiście tych wszystkich dziewczyna na jedną noc, z którymi czasami zabawiałem się z Rogerem w trakcie trasy Queen. Właściwie coś podobnego do tego, co teraz poczułem w stosunku do Rosity Mortez, ostatnio czułem tylko do Yui Sato. Czy to było możliwe, abym się zakochał? Po zaledwie jednym, krótkim spotkaniu?

Nie miałem pojęcia czy wierzę w miłość od pierwszego wejrzenia. Zazwyczaj najpierw urzekało mnie ciało, dopiero później charakter konkretnej kobiety. Ostatnią poznaną przeze mnie osobą, która łączyła w sobie piękno zarówno wewnętrzne jak i zewnętrzne była Mary, ale wtedy blondynka była jeszcze narzeczoną Freddiego, więc była nietykalna. Kochałem ją, to prawda, ale sam nie widziałem jako kogo. Przyjaciółkę, czy bratnią duszę?

Otrząsnąłem się z tych myśli. Dopiero co pogodziliśmy się po, wydawać by się mogło, niszczącej naszą przyjaźń na zawsze kłótni. Nie chciałem, by Mary znowu przestała się do mnie odzywać. Nie zniósłbym tego. Dlatego nie mogłem myśleć o niebo w ten sposób.

- Julian? Co ty tu robisz?

Ocknąłem się i zdałem sobie sprawę, że stoję na wycieraczce przed drzwiami mieszkania Mary. Dziewczyna zdziwiona stała w drzwiach i wielkimi oczami patrzyła to ja mnie, to na torebkę z Costa Coffee w jednej ręce i bukiet kwiatów w drugiej.

Uśmiechnąłem się figlarnie.

- Mam dziś wolny dzień, a przechodziłem obok i pomyślałem, że wpadnę. Stęskniłem się za tobą i naszymi pogaduszkami. Mogę wejść?

Mary odwzajemniła mój uśmiech i przesunęła się w progu, przepuszczając mnie do środka.

- Jasne, że tak, J, wchodź.

Rozglądałem się ciekawie po wnętrzu mieszkania, kiedy Mary zamykała za mną drzwi. Było eleganckie i kobiece, pasowało do niej idealnie.

- To dla ciebie, Mary- wręczyłem jej bukiet kwiatów.

- Och, Julian, nie musiałeś! Są śliczne - Mary nachyliła się i powąchała kompozycję dobraną przez Rositę.

Na jej twarzy pojawił się duży, szczery uśmiech.

- Nie musiałem, ale chciałem - zgodziłem się, a na widok tego uśmiechu moje serce zalała fala ciepła.

Powinna się tak uśmiechać cały czas, zdecydowanie na to zasługiwała

- Jesteś kochany, J. Poszukam jakiegoś wazonu, a ty rozgość się w salonie, dobrze?

- Pewnie.

Przeszłem do salonu i położyłem torebkę z Costa Coffee na stoliczku. Rozłożyłem kawy i ciasto i zmiąłem papier.

Mary po chwili wróciła z bukietem w szklanym wazonie, który odłożyła na środek stoliczka do kawy. Na widok wypieków i kaw podkręciła głową z niedowierzaniem.

- Rozpieszczasz mnie, Julian. Jesteś dla mnie zdecydowanie za dobry.

- Zasługujesz na takie traktowanie, Mary - powiedziałem, co myślałem.

Mary usiadła obok mnie na sofie i zabrała do ręki swoje latte, a ja chwyciłem za swoją mokkę. Nie było możliwości, abyśmy się pomylili, zawsze piliśmy to samo.

- Tęskniłam za tym. Za tobą, Julian.

- Ja za tobą też, Mary.


Btw, wiem, że to Camila Cabello, ale gdy tylko zobaczyłem jej sesję dla Guessa od razu skojarzyła mi się z postacią Rosity. Więc tak w sumie samo wyszło.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro