Poza nawiasem

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Praktycznie nie rozmawiali ze sobą.

Praktycznie to gardzili sobą, wprawdzie z różnych powodów, ale wyjątkowo zgodnie. Yahaba Shigeru, którego znał, był płytkim chłoptasiem. Ten obraz uładziła nieco sytuacja podczas ich ostatniego meczu na wiosennych zawodach, jednak niewiele – nic z zewnątrz, w podejściu, jakie miał do Yahaby, a i niewiele w sposobie myślenia o tymże. Przynajmniej pozornie, pozorem na tyle przekonywającym, iż sam Kyoutani nadal wierzył.

Yahaba był mu prawie zupełnie obojętny. W tym „prawie" jednakże mieścił się cały problem. Choć podrzędny sort człowieka, to nadal pociągający. Nie zasługiwał na uwagę, ale zdobywał jakąś jej barbarzyńską, zezwierzęconą namiastkę. Kyoutani, niezależnie od swojego pseudonimu, nie był psem, więc i nie mógł puścić wodzy pożądania wbrew niechęci do osobowości.

A jednak jego ciało nie pozostawało obojętne na bliskość Shigeru. Należało więc jej unikać, co częściowo dało się zrobić, skoro jako wróg publiczny mógł wymijać wybrane osoby szerokim łukiem. Gorzej z tym na treningach, atoli wtedy mniej cierpiał, bardziej skupiał się na zdobyciu dla siebie piłki. Miał kojącą pewność, że wszystko jakoś się skończy – albo uspokoją mu się hormony, albo minie czas liceum.

Felerny dzień. Czuł się fatalnie. Od wczesnych godzin termometry wskazywały zbyt wysoką temperaturę. Trening, z którego wyrwał się zawsze zaraz po ostatnich ćwiczeniach, unikając hurtem wszystkich współzawodników, pozostawił na jego ciele drażniącą warstwę potu. Wilgoć wsiąkała w ubrania, zwiększała się wraz z czasem, jaki był wyeksponowany na promienie słoneczne. Męczył się w zatłoczonym wagonie metra, potrącany, doprowadzony prawie do kresu już kilka przystanków temu. Było mu źle, ale spokojnie mogło być jeszcze gorzej.

To nie musiał być Yahaba. Nie musieli być w tym samym pociągu, wagonie, miejscu. W ogóle rzeczywistości, cholera jasna. Gdy już mignął w perspektywie znajomy profil i brąz kosmyków, nie musiało się skończyć przyciśnięciem do siebie w tłoku, tym, co niweczyło lekko wszelkie starania Kyoutaniego.

Shigeru zerknął przez ramię, by odkryć, że otarł się o najgorszą możliwą osobę w całej populacji gatunku. Poczuł napór na swoje ciało, spotykające się z ciałem blondyna na wysokości bioder, w intymnym nadmiarze bliskości. Oniemiał, z rumieńcem, który ukrył, przyciskając dłoń do twarzy, jakby przy bólu głowy. Na jego ramieniu spoczęła tymczasem silna dłoń, w odsłoniętym ramieniu zatopiły się paznokcie.

Przez absurdalny moment oboje mieli przed sobą nieomal wizję końca świata, dzieląc coś, w swoich oczach, wstydliwego, nieakceptowalnego.

Oboje w to uwierzyli. Stali tak w kącie, jadąc do pewnego momentu jeszcze we wspólnym kierunku, później zaś Shigeru musiał pogodzić się z myślą, że mija, minął swój przystanek. Tylko mieć paskudny dzień za sobą. Na pewno ostatnim, czego chciał, było... to. A jednak stał tam dalej, choć czuł się nieswojo i choć napełniało go obrzydzenie. Nie do osoby, do osoby – nie raz słyszał to słowo - skrzywionej, raczej do seksualności, ale seksualności w ogóle. Awersja odwodziła go od związków, odkąd pamiętał. Pewne sfery życia miały pozostać tematem tabu.

Z drugiej strony, niezależnie od tego wszystkiego, istniały pewne granice, na których starał się zawsze zatrzymywać. Postrzegania, myślenia, koegzystencji w zróżnicowanym społeczeństwie. Swojego czasu posiadł świadomość, że inność, jakakolwiek, to zaczątek śmierci. Nic nie było bardziej bolesne, a zatem i bardziej pouczające. Nie chciał mieć krwi na rękach ani nieuzasadnionej nienawiści w sercu.

Chciał nienawidzić człowieka za jego charakter i zachowanie, nie inne wyznaczniki. Jednak te dwie rzeczy łączyły się tak ściśle... iż poczuł odrobinę sympatii do Kyoutaniego – ogólnie. Odrobinę współczucia.

Tylko fakt, że to wszystko dotyczyło jego osoby, sprowadzał brutalnie na ziemię, budził panikę, która z kolei gotowa powodować wieloma innymi reakcjami. Czekał, aż znikną ludzie. Każdy wrogiem, każdy niepożądanym konfidentem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro