12.1

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Po raz kolejny analizowała całą sytuację w głowie i wciąż nie mogła dojść do tego, co poszło nie tak. W jednej chwili czuła, jak M. zrzucał kolejne warstwy i otwierał się przed nią, w drugiej — zatrzasnął swoje wewnętrzne drzwi, by zniknąć. Potrafiła z pamięci odtworzyć każdy szczegół, jakby oglądała film klatka po klatce. Dotyk potwornej twarzy pod palcami. Kości i mięśnie przesuwające się pod skórą mężczyzny. Pokryty jednodniowym zarostem, zwyczajny, męski policzek. Przymknięte oczy i rzęsy kładące na jego twarz długie cienie. A chwilę później pustka: wciąż uniesiona, głupio zawieszona w powietrzu ręka, odległe trzaśnięcie drzwiami i niedopita whisky na stole.

Pogrążona w myślach, niemal przewróciła się na ciężką od deszczu trawę. Podniosła wzrok i rozejrzała się po polanie, jakby dopiero się tu znalazła, magicznie przeteleportowana. W ostatnich dniach jej życie tak bardzo stanęło na głowie, że Bluszcz ani trochę by się nie zdziwiła, gdyby teleportacja okazała się możliwa.

Polana była pusta, więc dziewczyna odruchowo zerknęła na zegarek na wyświetlaczu smartfona. Za minutę miała się na nim pojawić dziewiąta, czyli godzina, na którą umówiły się z Silvaną na kolejną lekcję, a tymczasem kobiety nigdzie nie było. Cisza brzmiała w uszach, a pasmo drzew oddzielało polanę od domu na tyle skutecznie, że Bluszcz czuła się w tym miejscu, jakby była ostatnim człowiekiem na świecie; tylko ona, las i zamieszkujące go potwory.

Dochodziła do wniosku, że jak na taką gigantyczną przygodę, była zdecydowanie za mało odważna. Szkoda, że tak późno przyszło jej to do głowy.

Mrowienie na karku pojawiło się nagle, sprawiając, że Bluszcz miała ochotę się podrapać. Nie zrobiła tego, świadoma, że dyskomfortu nie powodowała ani metka, ani żaden inny drażniący element, który mógłby się do tego przyczynić. Nie, to nie niewygodne ubranie, lecz ponure macki przeczucia muskały jej ciało w tym miejscu, gdzie łączyło się centrum dowodzenia oraz najważniejsze nerwy odpowiedzialne za reakcję na zagrożenie — tam, gdzie kręgosłup łączył się z czaszką.

Zareagowała odruchowo, nim jeszcze pojęła, co się dzieje. Uniosła dłoń i wyplotła tarczę, którą zdołała się osłonić w ostatniej chwili. Na tej właśnie tarczy rozprysła się kula energii pochodząca gdzieś spomiędzy drzew. Nieprzyjemne szarpnięcie bólu zaatakowało umysł Bluszcz, jednak w porównaniu z horrorem, którego doświadczyła na wczorajszym treningu, wydawało się niemal pieszczotą.

— Lekcja pierwsza utrwalona — stwierdziła Silvana obojętnie, wychodząc z ukrycia. Długi, czarny płaszcz teatralnie zatrzepotał u jej stóp pod wpływem wiosennego wiatru. Jego brzegi zrobiły się ciężkie od wilgoci, bo choć od rana nie padało, to nocna ulewa pozostawiła swoje piętno i trawa uginała się od wody, której ziemia nie zdążyła tak szybko pochłonąć, wciąż nasycona przez niedawne roztopy.

— Nie mogłabyś najpierw, no nie wiem, się przywitać? — sarknęła Bluszcz, teraz wreszcie pocierając swędzące miejsce na karku. Energia zbierająca się w jej dłoni sprawiła, że palce miała rozgrzane jak przy gorączce.

— Wtedy straciłabym element zaskoczenia, a lekcja pierwsza brzmiała: "nie daj się zaskoczyć". Pamiętasz?

Bluszcz miała ochotę zetrzeć jej ten zadowolony uśmieszek z twarzy, ale gdyby to zrobiła, nie dowiedziałaby się, jak brzmi lekcja druga. A musiała przyznać, że ciekawość zżerała ją od środka i nawet wczorajsze zachowanie M. nie mogło pozbawić jej całego entuzjazmu.

— Przeczytałam. — Zamiast przywalić swojej nauczycielce, dziewczyna wyciągnęła książkę spod kurtki, gdzie schowała ją, by ta nie zmokła. Silvana schowała ją do plecaka, który następnie zawiesiła na gałęzi. — Jesteś płanetnikiem, prawda? — upewniła się co do swojej diagnozy.

— Tylko w połowie. Mój ojciec był płanetnikiem, matka strzygą. Zanim powiesz, że to by dużo wyjaśniało, ugryź się w język — zaznaczyła.

Bluszcz daleko było, by komukolwiek wypominać jego pochodzenie. Sama o swoim nie miała jeszcze zbyt wielu informacji i kto wie, co mogło pojawić się w jej własnym drzewie genealogicznym. Nie było sensu wykazywać się taką hipokryzją.

— Skoro jesteś demonem żywiołów, dlaczego twierdzisz, że twoja moc jest słabsza od mojej? — dopytywała. Miała tylko nadzieję, że w środowisku istot nadnaturalnych własne moce nie były tematem tabu, jak w przypadku ludzi miejsca intymne. Albo wysokość wypłaty.

— Pół-demonem żywiołów — poprawiła Silvana. — A nawet, gdyby tak nie było, wciąż byłabyś potężniejsza... pod tym względem, oczywiście. Demony nie mają duszy, więc nasza magia podsycana jest tylko przez to, co uda nam się zebrać z otoczenia. Wy, czarownice, magię nosicie zawsze w sobie. My ją wykorzystujemy, wam jest podległa. Widzisz, tak się dziś spięłam w sobie, próbując cię zaatakować, a ty drugiego dnia treningów jesteś nie tylko w stanie wyczuć, że zbieram magię, ale także odeprzeć mój cios. — Westchnęła. — Nie myśl, że traktuję cię z taryfą ulgową. Trenowałam wiekami i zarówno wczoraj, jak i dzisiaj dałam z siebie wszystko. Dwa, trzy ataki i jestem wypompowana, a otoczenie wydrenowane z magii. Ty przychodzisz z nikąd, nie masz o niczym pojęcia i już jesteś oczko wyżej.

— Nie masz duszy? — powtórzyła ze zgrozą Bluszcz. Silvana wzruszyła lekko ramionami, ale widać było, że ją to bolało. Tym razem ona uzewnętrzniała się przed dziewczyną, zupełnie jak M. w nocy. Oby tylko, uciekając, pozostawiła po sobie smaczniejszy alkohol.

— Nie mam. Kiedy demon umiera, po prostu znika.

— Nie potrafię sobie tego wyobrazić. — Bluszcz pokręciła głową. — Jesteś demonem. Wcieleniem zła, jak do tej pory sądziłam. Jak to możliwe, że w ogóle zachowujesz jakąkolwiek moralność? Dlaczego nie zabijasz i nie kradniesz? Przecież jeśli nie masz duszy i nic złego nie czeka cię po śmierci, to co ci zależy?

— Bo nie czeka mnie też nic dobrego — wyszeptała Silvana. Chociaż patrzyła wprost na Bluszcz, jej oczy zdawały się spoglądać przez nią na wylot, gdzieś w dal, w miejsce dla dziewczyny niedostępne. — Wszystko, co mam, znajduje się tutaj i muszę zadbać o to, żeby nacieszyć się życiem, zanim je stracę. A wiesz, co daje mi przyjemność z życia?

— Co?

— Przyjaciele. M., Babunia, nawet Yowie. Dają mi też nieco większe szanse na to, że nie wyparuję z tego świata w najbliższym czasie. To prosta kalkulacja: gdybym kradła, zabijała i robiła, na co mi tylko mój brak duszy pozwala, musiałabym odejść, bo nigdy by mnie między siebie nie przyjęli. Wtedy nie byłabym ani bezpieczna, ani szczęśliwa.

— Kiepski deal — przyznała Bluszcz.

— Kiepski. — Spojrzenie Silvany stwardniało. — A domyśliłaś się, w co zmienia się Yowie?

— W gigantyczną, zimnolubną, polarną małpę — odpowiadała Bluszcz niczym wzorowa uczennica przed tablicą.

— A Tadenus?

— W wielkiego, czarnego psa. — To akurat miała okazję podziwiać. — Jest bałkańskim bożkiem łowów i tropicielem.

— Rżana?

— To Południca. — Bluszcz zadrżała na samą myśl, że oblicze uroczej, drobnej dziewczyny miałoby się zmienić jak na rycinie w książce, którą wertowała wieczorem. Wolała sobie nie wyobrażać jej z zapadniętymi policzkami, długimi szponami i oczami pozbawionymi tęczówek oraz źrenic.

— Babunia?

Bluszcz spojrzała bezradnie na Silvanę. Silvana spojrzała z tryumfem na Bluszcz.

— Czym jest Babunia? — zapytała w końcu uczennica. Szła tu właśnie w nadziei, że dostanie odpowiedź na to i kilka podobnych pytań.

— Skoro się nie domyśliłaś, musisz poczekać, aż sama to ujawni. Cierpliwość to cnota; to właśnie twoja lekcja druga. Z atakiem czekasz na najlepszy moment, a nie ma gorszego uczucia, które trzeba przeczekać, niż ciekawość.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro