16.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Nie była pewna, czy słyszała zawodzenie burzy, czy istot walczących w lesie. Skuliła się na siedzeniu, licząc, że stanie się niewidzialna. Tak samo robiła w dzieciństwie, kiedy ktoś ją skrzywdził — znajdowała sobie najbardziej ustronny kąt w domu rodziny zastępczej lub w bidulu, choćby miała to być duża szafa, kuliła się w środku i udawała, że jej nie ma. Ale była już zbyt dorosła, by wierzyć w powodzenie tego mechanizmu obronnego. Mogła tak uciekać przed sobą, jednak przed tym, co poznała w ostatnich miesiącach — nie było szans.

Wrzasnęła, kiedy coś zaskrobało w drzwi. Dostrzegła tylko owłosiony brzuch, bo to, co po nią przyszło, było zbyt wysokie, by ze swojej perspektywy mogła zobaczyć to w całości. Z piskiem przesunęła się na siedzenie pasażera, a stworzenie błyskawicznie wskoczyło na dach i szarpnęło za klamkę z drugiej strony. Zacisnęła powieki i zaczęła płakać, a zgłębi jej piersi wydobył się jęk przerażenia. Blacha zazgrzytała pod nadludzką siłą, aż wreszcie ustąpiła. Fala wiatru i wilgoci wdarła się do samochodu, lecz dziewczyna nie otwierała oczu, zbyt przerażona tym, co mogłaby zobaczyć. Słyszała, jak wyrwane drzwi uderzyły o drzewo nieopodal, odrzucone niedbale za plecy.

Monstrualne łapy objęły ją i przycisnęły do ciepłego, posklejanego futra. Starała się nie wciągać w nozdrza jego zapachu, ale nie mogła nie zauważyć tak znajomej, metalicznej woni krwi. Była zbyt przestraszona, aby móc się ruszyć. Spodziewała się, że zaraz coś odgryzie jej głowę, ale ogromna postać podrzuciła ją w ramionach i wyciągnęła z wozu. Było w tym geście coś znajomego, coś, czego Bluszcz nie potrafiła uchwycić, ale co skłoniło ją, by wreszcie otwarła oczy.

Nie widziała wyraźnie, bo pod powieki wdzierała jej się spływająca z drzew woda. Miała wrażenie, jakby ktoś odręcił nad nimi kran. Dopiero kiedy zamrugała kilka razy, rozpoznała go pomimo rozdartego na pół, zwierzęcego pyska. Jedno oko miał spuchnięte i zalane krwią, wargi wisiały mu w strzępach, ale i tak wiedziała, że to on. Mara niósł ją na rękach. Znowu.

Była bezpieczna.

— Będziesz mnie tak niósł aż do domu? — sarknęła.

Spojrzał na nią zdrowym okiem i widziała całe morze emocji, roztrzaskujące się o jego twarz jak o falochron. Wypuścił powietrze nosem i bez słowa przytulił ją, jakby była najcenniejszym skarbem, jaki w życiu odnalazł. Instynktownie przybrał taką pozycję, że osłaniał ją własnym ciałem od wiatru i deszczu. Mimo mroku, mogła teraz zobaczyć znacznie więcej, i wcale jej się to nie podobało.

Futro Mary broczyło krwią, i to nie tylko przeciwnika. Tu i tam przecinały je krwawe szramy żywego mięsa. W okolicach żeber po prawej stronie, nieco na dole, sterczała z takiej rany biała kość i Bluszcz znów poczuła żółć, tym razem na myśl o bólu, którego musiał doświadczać. Utykał.

— Postaw mnie na ziemię. Dam radę iść — poprosiła. Chciała powiedzieć, że wystarczyłoby, żeby wypchnął jej samochód z błota i mogliby nim wrócić do domu, ale on wolał go zdewastować. W odpowiedzi na jej polecenie tylko przycisnął ją mocniej do siebie. — Nie bój się, nie ucieknę ci — zażartowała. Milczał. — M., do cholery, poprosiłam o coś. Jestem cała, zdrowa, nie mam nawet siniaka, w przeciwieństwie do ciebie. Nie będziesz mnie niósł do domu. — Zaczęła wierzgać i się wykręcać. Skrzywił się, ale nie puścił, więc dała sobie spokój, by nie sprawiać mu więcej bólu.

Na szczęście kilka sekund później dostrzegła reflektory innego samochodu. Wiatr szarpał drzewami wokół i wył pomiędzy świeżo rozwiniętymi liśćmi. Błyskawica za błyskawicą rozświetlały świat upiornym blaskiem, po którym ten wydawał się jeszcze ciemniejszy. Pod wpływem grzmotów zatykały się uszy, a oni byli do szczętu przemoczeni, jednak Bluszcz poczuła się nieco bezpieczniej, zobaczywszy na leśnej drodze beemkę Mary. Zatrzymał się w miejscu, gdzie od szutrowej drogi odchodziła odnoga, prowadząca do miejsca wycinki drzew, dzięki czemu zawrócenie wozu było bułką z masłem.

— Ja poprowadzę — oznajmiła tonem nieznoszącym sprzeciwu. M. nie wyglądał, jakby miał na niego siły. Sapnął, kiedy gramolił się na siedzenie pasażera. Biała kość zdawała się przebić na zewnątrz nieco bardziej i Bluszcz poczuła, że paraliżuje ją strach na myśl, że coś mu się stanie. Postanowiła zakryć swoje obawy gadaniem, jak zwykle. — Wystarczyło powiedzieć, że to ty. Nie musiałeś wyrywać drzwi z coopera, były całkiem fajne.

M. otworzył usta i natychmiast je zamknął. Nie dawał rady mówić, czy nie znajdywał odpowiednich słów? Zwiesił głowę, jakby nie miał sił trzymać jej w dotychczasowej pozycji i Bluszcz modliła się, by nie stracił przytomności. Ale nie, jego bystre, ludzkie oczy w potwornej, pokiereszowanej twarzy co rusz spoglądały na nią, jakby chciał się upewnić, że naprawdę ma ją obok siebie.

Milczała, zawracając, zbyt skupiona na tym, by nie przegapić miejsca, gdzie droga ustępowała poboczu. Nie mogła sobie pozwolić na to, żeby znów stracić panowanie nad samochodem. Wreszcie udało jej się ruszyć w kierunku domu.

— Wszystko będzie dobrze — zapewniła.

— Już jest — wychrypiał.

— Narażałeś dla mnie życie — rzekła poważnie, czując, że głos jej się łamał. — Nie rób tego znowu.

— To nie zmuszaj mnie do tego. — Mówił jak osoba, która przez wiele dni była nieprzytomna. Jego głos, jak na tak potężną istotę, która ledwie mieściła się w ogromnym suvie, był zaskakująco słaby.

— Dlaczego to zrobiłeś? — zapytała, nie odrywając wzroku od drogi. Tak bardzo bała się, że coś znów wyskoczy na jezdnię, a ona nie zareaguje właściwie i zgubi ich oboje. Mimo to kątem oka dostrzegła, że wzruszył ramionami. Nabrała powietrza i smakowała je, analizując, czy powinna zrzucić tę bombę. — Jesteś moim ojcem?

Z ust Mary dobiegł dziwny, rzężący dźwięk. Bluszcz wcisnęła gwałtownie hamulec, nim uświadomiła sobie, że facet wcale nie umiera ani nie dusi się krwią. On się śmiał.

— Na bogów, co ci przyszło do głowy? — parsknął. Cała jego twarz, mimo obrażeń, się rozpromieniła. Powracał do ludzkiej postaci i chichotał jak wariat. — Zapewniam cię, że gdybym kiedyś miał dzieci, na pewno by o tym wiedziały. Ale na razie do roli tatuśka to mi bardzo daleko.

— Więc dlaczego? Bo zależało ci na mojej matce? — drążyła. Może powinna się powstrzymać, może nie były to odpowiednie okoliczności, by go denerwować, ale chciała wiedzieć.

Jego wzrok stwardniał i zrobił się bardziej poważny. M. ściągnął brwi i przyglądał się jej przez chwilę, jakby obracał w myślach słowa i oceniał, czy są odpowiednie. Potem położył swoją dłoń — już bez futra i pazurów — na jej własnej, spoczywającej na kierownicy.

— Bo zależy mi na tobie. Bo jesteś dla mnie ważna. Bo w chwili, w której zmusiłem cię do wyjazdu, zaczęłaś należeć do naszej rodziny, czy tego chcesz, czy nie. Bo nie zniósłbym, gdyby coś ci się stało. Bo umierałem ze strachu. Wszystkiego po trochu.

Serce podskoczyło jej w klatce piersiowej i zrobiło fikołka, a w brzuchu zatrzepotało nieznane dotąd uczucie. Miała ochotę wyć i była wściekła na samą siebie, że przez jedną straszliwą chwilę rozważała poważnie propozycję Eliela i że ściągnęła na Marę i resztę rodziny poważne zagrożenie. Uświadomiła sobie coś ważnego: jej też na nich zależało. A zwłaszcza na M., który, choć zdystansowany, ani razu nie dał jej odczuć, że jest gorsza i nigdy nie potraktował jej źle. Owszem, unikał jej, i to dość ostentacyjnie, ale kiedy przyszło co do czego, rzucił wszystko i w środku straszliwej nawałnicy pognał za nią do lasu, po czym rzucił się na potworną istotę, która mogła go zabić. Nikt inny jeszcze tyle dla niej nie zrobił, a ona tego nie doceniała.

Teraz, kiedy przyznał, że nie jest jej ojcem, uzmysłowiła sobie też... nie, właściwie po prostu dopuściła do siebie wreszcie myśl, że M. tak ją wkurzał, bo się jej podobał. Pragnęła jego uwagi i akceptacji, a on ją odtrącał, co doprowadzało Bluszcz na skraj szaleństwa. Ale teraz, kiedy się przed nią otworzył, zaczęła przypuszczać, że wiele go to kosztowało.

Na środku jezdni pojawiło się drzewo. Tak po prostu, znikąd. M. jęknął z frustracją, a Bluszcz zwolniła, by nie przydzwonić w przeszkodę. Kiedy drzewo poruszyło się, coś przeskoczyło w jej głowie i podążyła wzrokiem do góry, wzdłuż pnia. Musiała się wychylić w stronę przedniej szyby, żeby zobaczyć jego czubek — ale to zdecydowanie nie było drzewo.

Jeśli potwór z głową do góry nogami był duży, to ten był monstrualny. I całkowicie nagi, co dobitnie dyndało parę metrów nad samochodem. Bluszcz wolałaby to odzobaczyć, ale na razie zjeżyła się cała i zaklęła pod nosem.

— Wciśnij gaz — polecił M. spokojnie, kiedy noga, którą wzięła za anomalną roślinę, przesunęła się w kierunku pobocza. — Tylko go nie potrąć.

— Co to, kurwa, jest? — wychrypiała przez ściśnięte gardło.

— Nic złego się nie dzieje. Wciśnij gaz. — Kiedy spełniła jego polecenie, M. chwycił łagodnie kierownicę i pomógł wymanewrować jej w wąskim przesmyku pomiędzy nogami olbrzyma. — To Leszy. Chce pogadać, ale ja teraz nie mam siły na rozmowę — wyjaśnił.

Bluszcz spojrzała w lusterko i pośród strug deszczu dostrzegła stojącą na środku drogi istotę o wysokości dwupiętrowego budynku. Nie goniła ich, lecz stała, wbijając w samochód oczy błyszczące zielonkawym blaskiem.

Jak spod ziemi wyrosła przed nimi zamknięta brama, prowadząca na teren Mary. Oboje odetchnęli z ulgą w tym samym momencie.

— Musiałem ją zamknąć, żeby nic nie rozwaliło kręgu ochronnego — wyjaśnił przepraszająco, kiedy dziewczyna najpierw zwolniła, a później się zatrzymała. Wycieraczki znów nie nadążały ze zbieraniem tego, co wylewało na nich rozgniewane niebo. — Pójdę otworzyć.

— Siedź. — Powstrzymała go gestem dłoni. Był ranny, a ona może i przestraszona, ale cała. Gdy tylko wyszła z wozu, ostatnie suche miejsca na jej odzieży stały się tylko wspomnieniem. Woda zalewała włosy, oczy, twarz i ubrania. Nawet majtki na tyłku Bluszcz były mokre, i bynajmniej nie chodziło o efekt małego sam na sam w samochodzie. Biegiem otworzyła bramę, przejechała przez nią i wróciła, by ją zamknąć. Kiedy znów usadowiła się w fotelu kierowcy, zerknęła na Marę z ukosa. Wciąż krwawił, choć już zdecydowanie mniej. Teraz, kiedy obrażeń nie pokrywało futro i mężczyzna wyglądał ludzko, wszystko prezentowało się jeszcze gorzej. — Na pewno nic ci nie będzie? Może potrzebujesz lekarza?

— Do jutra będę jak nowy — obiecał. Gdyby zrobił to samo w zwierzęcej postaci, byłaby skłonna mu uwierzyć, ale teraz, kiedy był człowiekiem, nie myślała o nim jak o istocie nadnaturalnej z zaskakującą mocą regeneracji. Choć przecież widziała, na co go stać, gdy jego złamany nos zrósł się dosłownie w kilka minut. — Rozluźnij się, Jadwigo. Jesteśmy bezpieczni.

Zaśmiali się nerwowo. Tyle mogli zrobić, bo Bluszcz czuła, że gdyby nie wyrzuciła z siebie nerwów w postaci śmiechu, wybuchnęłaby płaczem. Już i tak krople wody ściekały jej po twarzy, nie potrzebowała jeszcze łez. Czuli, jak otuliło ich zaklęcie ochronne, rozpościerające się nad posesją. Nawet opady były tu jakby mniej intensywne, a grzmoty nie tak dojmujące, jak poza bezpiecznym azylem.

— Teraz już wiesz, dlaczego nie wyciągnąłem cię z domu dziecka? — Chociaż mówił żartobliwym tonem, to w jego oczach dostrzegła wyrzuty sumienia. Patrzyła w nie, bo gdyby zniżyła wzrok, zdecydowanie przekroczyłaby jakąś granicę. Przemiana w gigantycznego pół-lwa oraz późniejsza walka sprawiły, że teraz Mara siedział obok niej nagusieńki, jak go bogowie stworzyli. On nie wydawał się zwracać na to uwagi, więc nie podejmowała tematu.

Jeszcze nim Bluszcz wjechała pod wiatę, z domu wylało się morze zdenerwowanych ludzi. Na czele tego żywiołu była Babunia, która odetchnęła z ulgą zobaczywszy, że oboje wysiedli z samochodu o własnych siłach. Podbiegła do Mary i chwyciła go pod ramię.

— Jakieś obrażenia krytyczne? — zapytała cicho. Pokręcił głową. — To dobrze. Idź się umyć. Cuchniesz. Ty też — zwróciła się do Bluszcz, która dopiero teraz zerknęła na swoje ubranie. Było przemoczone, ale i tak wyróżniały się na nim ślady krwi, które M. musiał na niej zostawić, kiedy ją niósł. Na samo wspomnienie oblała się rumieńcem. Lepiej, żeby akurat o tej części ich eskapady nikt się nie dowiedział. Już i tak wystarczyło, że wszyscy zastali ją z golusim Marą.

— Czyś ty się z dupą na głowy pozamieniała? — wybuchnęła Silvana. — Nie mówiłam ci, że podczas burzy nie wychodzi się na zewnątrz pod żadnym, kurwa, warunkiem?

— Nie, jakoś się nie złożyło — mruknęła Bluszcz. Przez zmęczenie nie potrafiła nawet wymyślić żadnej riposty.

— Co spotkałaś? — chciał wiedzieć Tadenus, ale ona nie miała pojęcia, nie czuła się też na siłach, by przywołać w myślach obraz potwora, który szedł w jej stronę, gdy utknęła w wozie, i go opisać. Zerknęła na Marę.

— Strzygoń — podpowiedział.

— Walczyłeś ze strzygoniem? — Babunia wybałuszyła oczy.

— Przecież to jebane samobójstwo! — wykrzyknęła Silvana, idąc za nimi korytarzem.

— Nie walczyłem ze strzygoniem — tłumaczył spokojnie Mara — tylko z trzema. Jednemu odgryzłem głowę, a drugiego rozerwałem na pół — dodał z dumą.

Babunia ścisnęła nasadę nosa kciukiem i palcem wskazującym, jakby zbliżał się atak migreny. Rżana pisnęła, Tadenus zagwizdał z podziwem.

— Lubi cię bardziej niż myślałem — szepnął do Bluszcz, tak by nikt inny go nie usłyszał. M. zniknął za drzwiami swojego pokoju, a Tadenus puścił dziewczynie oczko. Chociaż się śmiał, w jego oczach nie było wesołości.

O tym też nie miała siły myśleć. Marzyła tylko, żeby się umyć — a potem porozmawiać z Marą.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro