17.1

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Nie tylko Babunia wyczuła na nim odór strzygonia, jemu też wwiercał się on w nozdrza, drażniąc i nie pozwalając myśleć. Właśnie dlatego z taką ulgą zamknął za sobą drzwi i wreszcie został sam. Mógł wtoczyć się pod prysznic i zmyć z siebie własną krew, zmieszaną z cuchnącą juchą przeciwników. Namydlając ciało, nie omijał obolałych, opuchniętych i zaczerwienionych miejsc, a nawet wciąż otwartych ran, których było zbyt dużo, by mogły się zagoić. To cholernie piekło, ale tylko tak mógł sprawić, że rany zostaną oczyszczone, nim ich brzegi się zrosną. Inaczej powstałyby brzydkie blizny, które pozostałyby z nim aż do kolejnej śmierci, a może nawet i dłużej. Nie, żeby o to dbał, jednak skoro w łatwy sposób mógł ich uniknąć, zamierzał to zrobić.

Sądził, że spędził pod prysznicem nie więcej niż dziesięć minut, ale niewielki zegar na ścianie nad drzwiami podpowiadał coś innego. Możliwe, że kiedy usiadł w brodziku i oparł się czołem o ścianę, na chwilę mu się przysnęło. Teraz jednak wytarł się delikatnie, tym razem omijając urażone rejony.

W szafce pod umywalką na takie okazje trzymał nie tylko ręczniki, ale i kilka dresów, które mógł wciągnąć, gdy ubranie będzie się jedynie nadawać do wyrzucenia. To, które założył dziś rano, nie wyląduje nawet w koszu. Zostało w lesie. Kiedy pogoda się poprawi, będzie musiał tam pojechać i pozbierać co większe kawałki, bynajmniej nie dlatego, że ktoś mógłby je magicznie wykorzystać przeciw niemu. Po prostu na tym świecie było już dość ludzi, którzy nie dbali o śmieci w lesie, by miał do nich dołączyć.

Założył spodnie, ale darował sobie koszulkę. Nie dość, że musiałby unieść rękę, by ją założyć, na co chwilowo nie było go stać, to jeszcze przykleiłaby się do ran.

Otworzył drzwi oddzielające jego sypialnię od łazienki i zamarł na widok postaci siedzącej przy biurku. Światło w pokoju było zgaszone tak, jak je zostawił, a na zewnątrz wciąż panowała burzowa ciemność. Światło błyskawicy rozświetliło kobiecą sylwetkę na ułamek sekundy i M. był przekonany, że postradał zmysły. Prawie wypowiedział imię Liliany, jednak osoba na krześle odwróciła się do niego twarzą i powiedziała:

— Przepraszam, drzwi były otwarte i pomyślałam, że posłucham, czy nie tracisz przytomności pod prysznicem. Jeśli mnie tu nie chcesz, mogę wyjść.

M. pokręcił przecząco głową, zastanawiając się, jak mógł je pomylić. Jadwiga i jej matka były jak ogień i woda, a ich jedyne podobieństwo ograniczało się do wyglądu, a i to nawet nie do końca. Zaświecił lampkę przy łóżku i pożałował nagle, że zaniedbał swoją garderobę. W dresowych spodniach naciągniętych na gołe ciało, bez skarpetek, butów oraz koszulki czuł się właściwie nagi. Dziewczyna przyglądała mu się uważnie, studiując każde zadrapanie, każdy siniak i każdą ranę. Miała zmartwioną minę. Dziękował bogom, że ta na żebrach zasklepiła się już na tyle, by złamane żebro schowało się pod tkankami.

— Bardzo boli? — zapytała cicho i wstała. Wstrzymał oddech, kiedy zbliżyła się na odległość wyciągniętej ręki, by palcami musnąć kawałek zdrowej skóry na jego klatce piersiowej.

— Nie. Jestem po prostu... zmęczony — odpowiedział zgodnie z prawdą. M. umierał już na tyle bolesnych sposobów, że ani złamane żebro, ani pozostałe obrażenia nie robiły na nim wrażenia. Jednak wciąż odczuwał ból, więc gdy mógł jakoś go ograniczyć, starał się go ograniczyć.

— Mam iść, żebyś mógł odpocząć? — upewniła się takim tonem, że nie był pewien, czy zapytała, czy stwierdziła. Chyba jednak to pierwsze.

— A chcesz?

— Pytam o to, czego ty chcesz. — Przysunęła się jeszcze bliżej. — Myślałeś kiedyś o tym, czemu ciągle skupiasz się na tym, czego chcą inni?

— Nie wiem, o co ci chodzi.

— Obserwuję cię już od tygodni — prychnęła. — Starasz się robić to, czego od ciebie oczekujemy, zamiast zastanowić się, czego oczekujesz ty. Za dużo pracujesz...

— Ktoś musi to wszystko utrzymać — westchnął.

— I uważasz, że to twój obowiązek. Mogłabym znaleźć pracę w kawiarni albo jako dostawca pizzy. Doświadczenie już mam, opanowałabym kilka podstawowych zwrotów i dałabym radę. Yowie mógłby iść do pracy. Garou. Silvana. Wszyscy moglibyśmy ci pomóc, ale ty bohatersko bierzesz to na siebie.

Zacisnął zęby, myśląc o tym, że skoro już ktoś musi się narażać i opuszczać bezpieczne schronienie, ryzykując atak Fundacji, to tylko on. Gdyby zabili jego, prawdopodobnie wróciłby do życia, a nawet gdyby znaleźli sposób, żeby ostatecznie go unicestwić, byłby im tylko wdzięczny. Babunia poradziłaby sobie, przejmując dowodzenie, a oszczędności rozlokowane na różnych kontach pozwoliłyby im przeżyć wiele miesięcy, nim wymyśliliby inne źródło finansowania.

Od tego wszystkiego poczuł się jeszcze bardziej przytłoczony. Zmęczenie ugięło pod nim nogi i kazało opaść na łóżko.

— Powiedziałeś mi, że jestem ważna. — Zrobiła krok w kierunku drzwi. — Teraz ja muszę zrobić to samo dla ciebie. Jesteś ważny. Nie żyjesz dla nas, tylko dla siebie. Masz prawo robić coś więcej, niż tylko utrzymywać w kupie tę pokręconą rodzinkę.

Milczał, więc odwróciła się i podążyła w kierunku drzwi. Położyła dłoń na klamce, ale ją powstrzymał.

— Nie chcę.

— Nie chcesz czego? — Spojrzała na niego przez ramię.

— Nie chcę, żebyś poszła.

Cieszył się, widząc jej sprężysty, pełen energii krok. Na samą myśl, jak blisko dziś było, by znalazł tylko jej obgryzione szczątki, robiło mu się zimno. Przywiązanie do ludzi ssie, kiedy oni umierają, a ty wciąż żyjesz i musisz na to patrzeć, i nie masz nawet perspektywy na to, żeby coś z tym zrobić. Może to dlatego brał wszystko na swoje barki — nie mógł dopuścić, by komukolwiek z jego stada coś się stało, bo musiałby z tym żyć. Nie przez dwadzieścia lat, ani nawet osiemdziesiąt, ale bogowie wiedzą ile lat, ile śmierci i powrotów do życia musiałby jeszcze znieść ze świadomością, że gdyby odpowiednio zareagował, nikomu nic by się nie stało.

Ale tego wieczora nie zdołałby wziąć na barki nic więcej, nawet jeśli ważyłoby tyle, co ziarnko piasku.

— Połóż się — poleciła Jadwiga.

— Nakarmiłaś kocura? — zapytał, pozornie bez związku. Wciąż siedział, ale nie miał pojęcia, ile jeszcze wytrzyma w takiej pozycji. Czuł, że musi odespać to, co się stało, by się zregenerować.

— Tak — uspokoiła go, śmiejąc się. Ostrożnie popchnęła go na łóżko. Pozwolił na to, ale pociągnął ją za sobą. Nie umknęło jego uwagi, że wywinęła się i upadła tak, by przypadkiem nie przycisnąć jego złamanego żebra. — Jesteś pewien, że nic ci nie będzie?

Wymruczał coś twierdząco i oplótł ją ramionami. Gdzieś w głębi niego coś buntowało się, że nie powinien tego robić, że była od niego setki lat młodsza, no i była córką jego przyjaciółki. Ale miał to gdzieś. Potrzebował się upewnić, że to nie złudzenie ani nie duch, że Jadwiga naprawdę tu jest.

Przepadł, kiedy odwzajemniła uścisk, i otoczył jej ciało własnym. Pachniała szamponem, miała wciąż wilgotne po kąpieli włosy i chłodną skórę, która zdążyła się już ogrzać po tym, jak szczękała zębami z zimna, gdy dostali się do domu. Pod wpływem deszczu temperatura na zewnątrz spadła gwałtownie o kilka ładnych stopni, a do tego dziewczyna była cała przemoczona, nic dziwnego, że zmarzła.

— Obyś tylko nie była chora — wyszeptał sennie. Jego własny organizm zjadał bakterie i wirusy na śniadanie.

— Znowu martwisz się o innych — zganiła go łagodnie. Kiedy przycisnęła jego głowę do piersi, niemal mógł wyczuć przez cienki materiał jej piżamy, jak delikatna była. Słyszał miarowo bijące serce i ten dźwięk go uspokajał. Ostatnie, co poczuł, to palce wplątujące się w jego włosy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro