ROZDZIAŁ DRUGI cz2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Odzyskiwanie świadomości było, jak wypłynięcie z toni wody. Xin otworzyła szeroko oczy, wraz z potężnym oddechem. Gwałtownie usiadła, czego od razu pożałowała, gdy głowa zaczęła potwornie jej pulsować. Przymknęła powieki i próbowała wyrównać oddech. Dopiero po chwili jej oczy przyzwyczaiły się do ciemności i w półmroku dostrzegła gdzie się znajduje. Ten widok ponownie przyprawił ją o szybsze bicie serca. Była to cela, mała klitka, w której nie można byłoby przejść nawet trzech kroków. Widziała tylko czarne cegły, gdzieniegdzie z odpadającymi kawałkami. I małe okienko, wysoko w górze z metalowymi kratami. Tian zadrżała i próbowała się poruszyć, wtedy coś zabrzęczało. Przeniosła tam wzrok i zobaczyła na swojej kostce żelazną obręcz, do której przyczepiony był łańcuch. Jakby, mimo woli, rzuciła się do niego i próbowała go rozerwać. Szarpała, uderzała nim o kamienną podłogę, by w końcu z pierwszym łkaniem rzucić go i ukryć twarz w dłoniach.

Była uwięziona. Została porwana, złapana i zamknięta w niewiadomym miejscu. Pamiętała ostatnie sekundy zanim straciła przytomność. Do tej pory czuła mocny uścisk rąk Feniksa, krwistą czerwień jego skrzydeł, które poruszały się, gdy nie pozwalał jej się uwolnić. W uszach nagle zaczął jej dźwięczeć rechot staruchy, którą spotkała.

Odsunęła dłonie od twarzy i starła łzy, które poleciały jej po policzkach. Zaczęła intensywnie myśleć. Wiedziała, że było coś jeszcze. Jakiś cichy głos, uspokajający szept. Próbowała przywołać słowa, ale nawet po dłuższej chwili nic do niej nie przychodziło. Westchnęła ciężko, po czym oparła się o zimną ścianę celi. Nie miała wielkiego pola do popisu, jednak panika, która nią owładnęła, pomału zaczęła opadać. Uważnie rozejrzała się po wnętrzu, ale nie dostrzegła niczego nowego. Bezmyślnie zaczęła przyglądać się pęknięciom na cegłach, gdy niespodziewanie przyszło do niej olśnienie. Gwałtownie się wyprostowała, a na jej usta wypłynął uśmiech. Ktoś z boku mógłby pomyśleć, że przez szok straciła zmysły, nic bardziej mylnego. Ona dopiero je odzyskiwała. Ulokowała się wygodnie na podłodze i zamknęła oczy. Starała się wyrównać oddechy jeszcze bardziej, odepchnąć strach i nie pozwolić panice nad sobą zapanować. Przywołała spokojne i radosne myśli, by w pewnym momencie odgrodzić się od wszelkich emocji. Po kolejnej sekundzie była już tam gdzie chciała. W swojej podświadomości.

Jednak nie to spodziewała się zobaczyć.

To nie była ta przytulna przestrzeń. Nic nie zostało z trawiastego krajobrazu, zniknął strumyk i staw. Wszelkie drzewa, jakby się rozpłynęły i zostało tylko to jedno, wielkie, na samym środku. Xin podeszła do niego, coraz bardziej przerażona. Całe otoczenie wyglądało, jakby to były zgliszcza. Rozglądała się wokół nie mogąc uwierzyć w to, co widzi. Dotknęła konaru i od razu od niego odskoczyła z jękiem. Nawet kora była gorąca i parzyła jej skórę. Tian obróciła się wokół własnej osi. To nie było jej miejsce. To nie była jej kryjówka.

- Mistrzu.

Jej szept wydawał się krzykiem w tej martwej przestrzeni. Odpowiedziała jej cisza, która aż brzęczała w uszach dziewczyny. To po to tutaj przyszła. Miała nadzieję, że choć przez podświadomość uda jej się skontaktować z Zhang Wo. Parę razy jej już się to udawało. To była jej ostatnia i jedyna nadzieja.

- Mistrzu!

Tym razem jej wrzask poniósł się echem, a cała przestrzeń zadrżała. Xin zrobiła dwa kroki w przód, jakby irracjonalnie myślała, że tym przybliży się do mentora. Nic. Nadal bez odpowiedzi. To chyba przelało czarę. Poczuła, jak ogarnia ją ciemność i palące uczucie pod skórą. A następnie została siłą wyciągnięta, odepchnięta, jakby i sama jej podświadomość nie chciała jej obecności.

W następnej chwili ponownie siedziała na zimnej i brudnej podłodze, a jej oczy patrzyły na popękane cegły jej więzienia.

Zimno.
Strach.
Ból.

Xin pozwoliła, by uczucia przejęły nad nią kontrolę. Otuliła się nimi i osunęła w dół. A tam powitała ją rozpacz. Dawna przyjaciółka, z dziecięcych lat.

Sekundy zlewały się w minuty, te zaś w godziny. Tian nie wiedziała ile leżała, bez ruchu, na brudnych kamieniach. Nie miała siły się poruszyć, trudność sprawiało jej nawet mruganie powiekami. Nie wiedziała, co się z nią dzieje. Czy to jej emocje, czy też jakaś magia tego miejsca. Przez małe okienko zaczęła przedostawać się mała smuga światła, więc Xin doszła do wniosku, że nastał dzień. Patrzyła na ten promień, który również się przemieszczał. Tak liczyła choć trochę czas. Widziała, jak przemija. Inaczej pomyślałaby, że utknęła w miejscu w którym i on umarł. Bo ona tak się czuła, jakby energia się z niej ulatniała i z każdą chwilą było jej coraz mniej.

Chciała, po jakimś czasie, spróbować ponownie przedostać się do podświadomości. Jednak jej myśli i uczucia błądziły, nie pozwalając nawet uchwycić jej skrawka przestrzeni. Dlatego się poddała, nie widząc nawet małej iskry nadziei. Postanowiła poczekać na ruch porywaczy, nie całkiem gotowa na to, co mogliby jej zgotować.

Opowieści sprzed pięćdziesięciu lat, które czasami słyszała, nie były czymś, co chciałoby się słyszeć przed snem. Chyba, że marzyło się o koszmarach. Kiedyś "łapanki" były na porządku dziennym. To była codzienność wszystkich mieszkańców, niższych partii Shijie. Każdy się miał na baczności i zawsze ktoś obserwował niebo. W każdej chwili dnia, czy też nocy mogli się nagle pojawić Feniksy. Ni to ludzie, ni to bóstwa. Raczej magiczne istoty na służbie u tych drugich. To nimi rodzice straszyli dzieci, gdy te nie chciały wracać do domu o danej porze. Pojawiali się znikąd, zlatywały na ziemię i tak po prostu zabierali ze sobą ludzi na wyższe partie. Nikt do końca nie wiedział, co się działo później z porwanymi. Dochodziły tylko plotki, że stawali się niewolnikami w świecie bóstw. Co to miało do końca oznaczać, nie wiedział nikt.

Skończyło się to dopiero po dwustu pięćdziesięciu latach rządów bóstw. Wtedy podpisano traktat niższego i wyższego poziomu Shijie. Na jego mocy "łapanki" zostały wstrzymane, ale nie za darmo. Co dokładnie zostało zaoferowane "istotom z niebios", nigdy nie zostało ujawnione. Lecz znając charakter bóstw na pewno nie było to nic małego, czy nieznaczącego. Oni nie byli empatyczni, nie przejawiali troski, albo bezinteresowności. Cokolwiek zostało im dane na pewno w pewien sposób odbijało się na mieszkańcach. Nawet jeśli teraz tego nie można było dostrzec. Jednak to wszystko zostało zerwane. Porwania powróciły w najmniej spodziewanym momencie.

Xin skuliła się jeszcze bardziej i pozwoliła powiekom opaść. Nie miała siły teraz się zastanawiać, co sprawiło, że bóstwa powróciły do swoich dawnych tradycji. Na nic i tak by jej się to zdało. Ponura prawda była taka, że została, jedną z pierwszych, porwanych ludzi, od pięćdziesięciu lat. I nie miała absolutnie wpływu na los, jaki ją czekał.

Pierwsze usłyszała stłumione krzyki, następnie głośny zgrzyt metalu o metal. Gdy zaskrzypiały drzwi zerwała się do pozycji siedzącej i z szeroko już otwartymi oczami spojrzała w ich stronę. Pierwsze widziała tylko dwie rozmazane sylwetki, gdy światło wpadające z korytarza ją oślepiło. Dopiero po chwili ujrzała wyraźniej dwóch postawnych mężczyzn, którzy weszli do jej celi. Ani jeden nie wyglądał, jak bóstwo, czy Feniks. Gdyby spotkała ich w ciemnej uliczce od razu skatalogowałaby ich jako rzezimieszków, którzy czyhają na swoją ofiarę. Teraz również odsunęła się do ściany i przywarła do niej plecami. Łańcuch złowrogo zadźwięczał. Widząc jej ruch, nieznajomi uśmiechnęli się przewrotnie, a jeden z nich od razu do niej doskoczył. Xin krzyknęła, gdy jego dłoń mocno zacisnęła się na jej ramieniu. Próbowała się wyrwać, ale tak jak podejrzewała, nie miała już energii. Kiedy strażnik podniósł ją, nie potrafiła nawet prosto ustać na swoich własnych nogach.

- Na gromy, rusz się, cholera. Nie jestem jakąś twoją podpórką - warknął, wywlekając ją na korytarz.

Xin upadła na posadzkę i jęknęła, czując przeszywający ból w biodrze. Następnie została, z dwóch stron, złapana pod pachami, i praktycznie ciągnięta przez ciemne korytarze. W jednej chwili było jej już wszystko jedno, by w kolejnej poczuć jasność umysłu. Po paru minutach wędrówki dostrzegła, że wracają jej siły, a jej emocje również się zmieniają. Zaczynała widzieć coraz wyraźniej, a po chwili stawiała już normalne kroki, starając się nadążyć za chodem strażników. Widocznie to te lochy posiadały magię, by więźniowie tracili nadzieję i chęć na jakikolwiek opór. Tian zaśmiała się w duchu. Mogła się tego spodziewać. Ktokolwiek tutaj panował, nie był miłą istotą. A widząc, do czego był zdolny, tym bardziej budził grozę.

Nim jednak Xin bardziej odpłynęła myślami, poczuła szarpnięcie, gdy mężczyźni zatrzymali się przed drzwiami. Choć bardziej adekwatnym słowem, byłyby wrota. Wielkie, białe i zdobione złotymi zawijasami. Dziewczyna nie mogła, pomimo wszystko, się nie zachwycić. Wyglądały pięknie, a sama oprawa zdawała się żyć, gdy słońce padało na ich uwypuklenia. Nie zdążyła niestety się bardziej przyjrzeć, bo prawie od razu przejście się otworzyło, a ona musiała zmrużyć oczy, gdy jaskrawe światło ją oślepiło. Znów musiała pozwolić, by nieznajomi, którzy ją trzymali, pokierowali jej ciałem. Gdy przekroczyła próg zaskoczyła ją nie tylko jasność, ale i niewyobrażalne ciepło tamtego miejsca. Była cała zziębnięta od leżenia na zimnej podłodze w celi, więc przywitała je z radością. Niestety, nie trwała ona długo. Bo gdy tylko jej wzrok przyzwyczaił się do oświetlenia i ujrzała do jakiego miejsca zaciągnęli ją strażnicy stwierdziła, że wolałaby jednak zostać w paskudnym lochu.

Zewsząd, z każdej możliwej strony, otaczały ją istoty, które budziły trwogę we wszystkich innych rasach. Wysokie, szczupłe postacie z wielkimi, białymi skrzydłami. Nikt, kto by je ujrzał, nie mógłby je pomylić z kimkolwiek innym.

Bóstwa.

Była otoczona przez rasę, która rządziła Shijie. A każda ich para oczu była teraz wbita w jej osobę. Zadrżała, gdy mężczyźni ją puścili i bez słowa się oddalili. Głupio było tęsknić za więziennymi strażnikami, ale tracąc ich obecność obok siebie, poczuła jeszcze większe zdenerwowanie. Wiele razy widziała rysunki tych istot. Ale nic, ani malowidła, ani wyobrażenia, nie umywały się do rzeczywistości. Wyglądały idealnie pięknie. Przystojne i dostojne, gładkie twarze. Sylwetki, które były zarazem delikatne i silne. Bił od nich blask, który aż raził oczy. Xin rozglądnęła się wokół, by od razu spuścić wzrok. Od najmłodszych lat była uczona, by obawiać się rządzącej rasy. Nie bez powodu byli najsilniejsi. Nie bez powodu to właśnie oni sprawili, że jedna z ras Shijie zniknęła z powierzchni krainy. Byli potęgą, a zarazem czymś, czego należało unikać i się bać.

- Podnieś wzrok, ludzka kobieto.

Po plecach Tian przebiegł dreszcz, gdy usłyszała ten jedwabisty głos. Jak na ironię, był krystalicznie czysty, wyraźny i tak miły dla ucha. Nic dziwnego, że trzysta lat temu, tak łatwo podobne głosy zwiodły wszelkie inne rasy. Dopiero teraz zaczynała rozumieć, dlaczego przodkowie tak łatwo dali się omamić ich słodkim słówkom.

- Nie obawiaj się - odezwał się drugi, kobiecy, co na tyle zaintrygowało Xin, że spojrzała w górę.

Od razu zderzyła się z błękitnymi tęczówkami bóstwa. I pomimo uśmiechu, który miała na twarzy, były one zimne, bez emocji.

- Jestem Changa, drogie dziecko. - Mówiąc to, podeszła do Tian. - A ciebie jak zwą?

Znała ją, bóstwo księżyca i nocy, piękna, jasna, idealna. Ściśnięte gardło zaprotestowało, gdy chciała się odezwać. Zachrypniętym głosem jednak udało jej się wyszeptać.

- Xin Tian. Jestem Xin, adepta z Góry Meigui.

- To już wiemy - burknęło kolejne z bóstw i wyszło z otaczającego ją kręgu. - Wiemy kim jesteś, człowieku.

Był to młody mężczyzna, z wyglądu nie wydawał się nawet starszy od niej. Białe, długie włosy miał rozpuszczone i jako jedyny miał ciemnozielone zabarwienie na końcach skrzydeł. Dała by mu co najwyżej dwadzieścia lat, do momentu zanim nie spojrzało mu się w oczy. Tian popełniła ten błąd i od razu szybko uciekła wzrokiem nie mogąc znieść tego, co w nich dostrzegła.

- Jakie płochliwe stworzenie - powiedziała kolejna istota, mimo to, Xin nie odważyła się już przyjrzeć tejże postaci.

- Guanyin, nikt już nie wierzy w twoją troskę - powiedział młodzieniec z zielonymi skrzydłami, po czym Tian poczuła, że stanął obok niej. - Jestem Yuhuang i nie obchodzi mnie skąd pochodzisz, ani jakie było twoje życie wcześniej - ciągnął, po czym złapał Xin za brodę i zmusił, by spojrzała na niego. - Jesteś teraz tutaj, człowieku, w Pałacu Yaochi. Tutaj twoje dawne życie nie ma znaczenia. - Uśmiechnął się, a Xin zamarła. - Od teraz twoją przyszłością jej służba. Im szybciej to zrozumiesz, tym lepiej.

Następnie ją puścił, a dziewczyna odskoczyła od razu z krzykiem, co wywołało salwę śmiechu wokół niej. Czuła, że świat wiruje, że postacie ją otaczające rozmazują się, a jej samej brakuje powietrza. To był koszmar. Choć nie, nawet w najgorszych snach nie potrafiłaby dostrzec takiej potwornej rzeczywistości. Stał przed nią, ON. Najwyższy generał w wojnie sprzed trzystu lat, a zarazem Cesarz Shijie, którym się mianował zaraz po jej zakończeniu. Tian czuła, jak traci zmysły.

- Ona za chwilę zemdleje, Yuhuang - westchnęła kobieta, Guanyin. - Straszysz nową zabawkę.

Gdyby nie ta sytuacja i gdyby ona nie była w jej centrum, Xin by się roześmiała. Bóstwo współczucia i litości, nazywające istotę, o którą powinna się troszczyć, maskotką. To była kwintesencja tej rasy. Obłuda.

- Och, skończmy już tą bezsensowną rozmowę! - wykrzyknął męski głos, a na środek wystąpił mężczyzna. Był o wiele starszy z wyglądu niż pozostali. Długie, siwe włosy miał niedbale związane, a równie siwa i długa broda opadała mu aż na pierś. - Jestem Shangdi i słuchaj, tego co teraz powiem, ludzkie dziecko. - zamilkł, jakby czekając i dopiero, gdy Tian na niego spojrzała, podjął dalej. - Wizja jednego z nas wskazała właśnie ciebie, zwykłego człowieka, byś coś dla nas zdobyła. Jeśli Ci się uda, puścimy cię wolno, a ty będziesz mogła wrócić do swojego dawnego, nudnego życia.

Z każdym jego słowem Xin czuła, jak coraz szybciej bije jej serce. Jakaś iskierka nadziei podejrzliwie zapaliła się w jej umyśle. Było wyjście i choć za nic nie uwierzyłaby bóstwom, i wiedziała, że prawdopodobnie są ostatnimi istotami, którzy dotrzymują słowa, to była jej szansa na wydostanie się z tego miejsca.

- Jeśli jednak ci się nie uda, trudno. - Wzruszył ramionami, Cesarz.- Ale jeśli postanowisz nas zdradzić - mówił dalej. - Najpierw znajdziemy twoich bliskich i będziemy ich torturować, aż będą błagali o śmierć. Ześlemy na Górę Meigui wszelkie plagi, a ludzie będą konali w męczarniach. - Ponownie się do niej zbliżył, a następnie nachylił. - To będzie powolne i bolesne. A ty będziesz cały czas świadoma, że to z twojej winy. Byśmy na koniec sprawili, że oszalejesz, widząc cały czas przez, przez wieki, śmierć wszystkich istot, które umrą przez ciebie.

Jego głos był niski, ciemny, złowrogi. Tian uwierzyła w każde słowo, które wypowiedział i to wystarczyło, by zamarła z przerażenia.

- Feng Huang! - krzyk Yuhuanga sprawił, że podskoczyła do góry.

Sekundę później wrota ponownie się otwarły, a do środka wkroczył Feniks. Wysoki młodzieniec, czarne włosy miał zaplecionymi w warkocz, na końcu przewiązany czerwoną wstążką, tego samego koloru skrzydła poruszały się przy każdym jego kroku. Zatrzymał się obok niej, ale nawet na nią nie zerknął. Wzrok miał utkwiony w Yuhuangu.

- Cesarzu - rzekł, po czym ukłonił się i czekał.

Tak posłuszny, bezduszny, na rozkazach potworów. Feniksy tym były. Narzędziem i bronią.

- Wyruszysz wraz z...- przerwał i wskazał na Tian. - Z tym człowiekiem na Penglai. Wszelkie instrukcje podano ci wcześniej. Mam nadzieję, że rozumiesz, jak to jest ważne.

Feng skinął jedynie głową. Nawet nie mruknął, nie poruszył się więcej, jakby był wyryty w kamieniu. Xin pomimo lęku, który ją nie opuszczał odkąd weszła do tej komnaty, zafascynowana patrzyła na niewzruszenie jego postaci. Czy służenie bóstwom sprawiało, że osoba traciła wszelkie emocje? A może i one były pod ich władzą?

- To naprawdę ciekawe - odezwała się nagle rozbawiona Changa. - Sam ją tutaj sprowadziłeś Huang, czy to nie fascynujące, że wybrałeś na ziemi akurat tę, z którą miałeś wyruszyć na Wyspę?

Słysząc to, Xin, już nie zerkała ukradkiem, a odwróciła się do stojącego obok niej Feniksa i na niego spojrzała. To on ją tutaj porwał. To właśnie on sprowadził na nią to nieszczęście. Nagle wściekłość, która ją opuściła, ponownie rozpaliła swój ogień.

- To interesujące - mruknął Shangdi, nagle podejrzliwie patrząc na Fenga.

Tian jednak to nie obchodziło. Ponownie poczuła to ciepło, gorąco i złość popłynęła w jej żyłach. Była pewna, nie załamie się, nie pozwoli by jej wszystko odebrano. Jeśli mogła coś zrobić, choćby to było niemożliwe, musiała spróbować. A później, gdy już będzie bezpieczna zastanowi się, jakby mogła się zemścić.

Cały czas nie spuszczała wzroku z Feniksa. Najwyraźniej w końcu to poczuł, bo i on na nią przeniósł spojrzenie. Jego czarne oczy były zimne, bez grama uczuć. Mimo to, Xin nie uciekła, wytrzymała te lodowate oczy zwrócone na nią, aż do chwili, gdy bóstwa dały znać, że czas by ich opuścili. Feng odwrócił się pierwszy i wtedy Tian dostrzegła coś, co zatrzymało na chwilę jej płomień złości. Nikły, szybki i praktycznie niewidoczny uśmieszek na twarzy Feniksa. Nie miała jednak czasu tego roztrząsać, gdyż zostali praktycznie wypędzeni z sali. Postanowiła to jednak zapamiętać. Każdy szczegół, najmniejszą wskazówkę, którą mogłaby wykorzystać, by się uwolnić.

Xin Tian obiecała sobie, że za wszelką cenę będzie wolna.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro