ROZDZIAŁ PIERWSZY

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Czuła pod sobą ziemię, słyszała wiatr, który igrał pomiędzy liśćmi i trawą. Szum strumyka, który wpadał do pobliskiego stawu, zdawał się dudnić w jej umyśle. Zapach posadzonych orchidei i śliw wypełniał jej nozdrza, lekko je drażniąc. Otworzyła wszystkie zmysły, oprócz wzroku. A mimo to, widziała otaczającą ją rzeczywistość. Była w swojej podświadomości, a ona zdawała się być odbiciem lustrzanym krajobrazu wokół niej. Znała to miejsce, trafiała tutaj za każdym razem, gdy medytowała wraz z mistrzem. Jej bezpieczna forteca, którą musiała nauczyć się strzec. Jej mury obronne były, jak na razie, bezużyteczne z zetknięciem z silniejszym umysłem. A mimo to, była minimalnie dumna, że potrafiła je postawić. Jeszcze pięć lat temu nie miała dość siły, by zrobić choć kroku w tym miejscu. Teraz potrafiła władać i swoim ciałem, jak również atmosferą tego miejsca.

Wyciągnęła dłoń i przesunęła ją w prawo. Jakby za jej dotknięciem, chmury nad nią zafalowały i zmieniły położenie. Uśmiechnęła się lekko i podeszła do potężnego drzewa, które rosło w centrum. Usiadła pod nim, opierając plecy o chropowatą korę. Położyła dłonie na trawie i zaczęła się bawić jej źdźbłami, przesuwając je pomiędzy palcami. Nadal czasami zadziwiała ją magia tej przestrzeni. Choć to nie ona nią władała. Ludzie, tacy jak ona, nie posiadali mocy. Co najwyżej mogli kontemplować swoją świadomość i podświadomość, by choć trochę ochronić się przed tymi, którzy tę magię posiadali.

Zmarszczyła brwi i zgorzkniałym wzrokiem spojrzała na nieboskłon. Była tylko zwykłym człowiekiem, takim samym, jak wszyscy mieszkający na najniższych partiach Shijie, krainy, która ich zrodziła. Dla tych, którzy rządzili i osiedlili się między chmurami, była nikim więcej, niż robakiem. Małym, nic nieznaczącym bytem który, co najwyżej, mógł im służyć.

Jakby w odpowiedzi na jej myśli, cała otaczającą ją jawa zadrżała. Skoczyła na równe nogi i rozejrzała się wokoło. Gdy jednak nie dostrzegła nic niepokojącego, zamknęła zmysły i osunęła się w cień. Sekundę później już otwierała oczy w rzeczywistości. Zamrugała parę razy, próbując odgonić ostatnie strzępki swojej medytacji, a gdy była już w pełni świadoma, spojrzała w bok. Siedział tam mężczyzna, tak samo jak ona, już w pełni rozbudzony. Nadal jednak trwał bez ruchu w kamiennymi kręgu, z rękami po bokach i uniesioną, w kierunku nieba, głową. Podążyła za jego spojrzeniem i odkryła powód poruszenia. Całe sklepienie nad nimi przybrało kolor głębokiego granatu, zaś na nim, raz po raz, pojawiały się pioruny.

- Najwyraźniej znów coś ich rozgniewało - mruknął mężczyzna i przeniósł wzrok na nią. - Xin Tian, a ty co myślisz?

- Myślę, że idzie burza - wyszeptała. - Nie wiadomo tylko, czy to jedynie pogoda, czy znów ich knucie.

- Xin Tian - warknął ostrzegawczo, w jej stronę, mężczyzna.

Schyliła pokornie głowę, słysząc tę naganę. Zhang Wo, pomimo dość młodego wieku, miał już status mistrza Góry Meigui. Tylko on sam wiedział ile poświęcenia i pracy musiał włożyć w to, by tego dokonać. Dla Xin, mistrz Wo był wzorem, mentorem, a zarazem opiekunem. To właśnie on znalazł ją prawie umierającą w zaułku, gdy miała zaledwie dwanaście lat. I to właśnie on, przez kolejne osiem, był jedyną osobą, którą mogłaby uznawać za rodzinę.

Kolejny grzmot przeciął ciszę.

- Myślę, że prędko to nie ustanie - powiedział Zhang Wo, po czym wstał z kamiennego podłoża.

Xin patrzyła, jak poprawia tunikę, która miał na sobie, cały czas nieufnie zerkając w niebo. Dziewczyna rozumiała te uczucia, ona również obawiała się każdej takiej anomali. Nagła burza, pojawiająca się znikąd mogła oznaczać tylko złość bóstw. A ich wściekłość zawsze prędzej, czy później wpływały na życie innych, zwykłych ludzi.

Każdy znał historię Shijie, świata, na którym przyszło im żyć. Kiedy trzysta lat temu rozpętała się wojna pomiędzy smokami, a innymi rasami, nic nie wskazywało na to, że wygrana tych drugich będzie oznaczać koniec wolności. Bóstwa to wykorzystały, naiwność i urojone uczucie uwiezienia innych stworzeń. Całe zło krainy zrzuciły na smoki i ich istnienie. Tym samym skazując ten piękny gatunek na walkę o życie, wygnanie, a na samym końcu - wybicie.

Xin nigdy nie powiedziałaby tego głośno, wiedząc że zawsze ktoś słucha, ale była zła na przodków. Bo wiedziała, była pewna, że nikt nie mógł być gorszy od bóstw, które przejęły absolutną władze nad Shijie, po wojnie. Te piękne słowa, które wlewały w uszy sojuszników, te obietnice, którymi mamili, to były tylko kłamstwa i ułuda. Gdy tylko ostatni osobnik z rodu smoka zniknął, pokazali prawdziwe oblicze. Wygnali prawie wszystkich na najniższy poziom krainy, gdzie sami zajęli żyzne i najpiększniejsze, wyższe tereny. Zasiedli na tronach, patrząc z góry na inne rasy, które nie mając takiej siły, musiały się im pokłonić. Oczywiście ta opowieść nijak się miała do opisanej w księgach. Jakżeby inaczej ich panowie i władcy musieli tak kształtować historię i podania, by to oni uchodzili za bohaterów i wybawców. Nijak to się jednak miało do prawdy.

Dziewczyna westchnęła ciężko, po czym poszła w ślady mistrza i również wstała na nogi. Skrzywiła się lekko, gdy poczuła nagły skurcz w łydce. Nie wiedziała, jak to możliwe, że potrafiła na treningu powalić starszą uczennice, a pokonywało ją siedzenie bez ruchu.

- Mistrzu!

Nagły okrzyk, wyrwał Xin z jej rozmyślań. Spojrzała w kierunku skąd dochodził głos i dostrzegła młodego chłopaka, który właśnie biegł w ich stronę. Gdy ją mijał, uśmiechnął się do niej przelotnie i od razu podszedł do Zhang Wo.

- Mistrzu, pilnie potrzebują cię w świątyni. Podobno... - zaczął, jednak rzuciwszy szybkie spojrzenie na Xin Tian, nagle zamilkł.

Najwyraźniej Wo zrozumiał, że ta wiadomość nie jest dla uszu jego uczennicy, bo od razu pokiwał głową i zwrócił się do dziewczyny.

- Spróbuj jeszcze poćwiczyć, Xin Tian, tylko proszę, tym razem nie sprowadź jakiejś katastrofy.

Po tych słowach ze strony adepta, doszło stłumione parsknięcie, a sama zainteresowana zgromiła go wzrokiem. Jednak nie odezwała się nawet słowem, jedynie kiwnęła ponuro głową. Nie odważyłaby się pokłócić z innym uczniem na oczach Zhang Wo.

Chwilę później mężczyzna, wraz z młodym chłopakiem, pospiesznie kierowali się w stronę budynku świątyni. Dziewczyna z posępną miną odprowadziła wzrokiem tę dwójkę, w myślach przeklinając tak samo młodzika, jak i swojego mistrza. Fakt, nie była jakoś nad podziw zdolną adeptką. Dopiero teraz, po ośmiu latach nauki, zaczynała robić jakieś postępy w swojej podświadomości, co nie znaczyło, że była całkowitym beztalenciem. Całkiem nieźle radziła sobie w walce wręcz, ze sztyletem, czy też strzelaniem z łuku. Tylko poskramianie i kształtowanie swojej własnej energii było jej kulą u nogi. Może dlatego inni uczniowie potrafili śmiać się za jej plecami, albo wytykać ją palcami, jaką tę, która nie powinna nawet przebywać na górze Meigui. Gdyby nie to, że miała oparcie w swoich przyjaciołach i w mistrzu, pewnie poddałaby się już dawno temu. To oni dawali jej siłę, by walczyła o swoje miejsce.

Na tę myśl uśmiechnęła się pod nosem i mimowolnie skierowała swoje kroki w stronę stawu.Stanęła na jego brzegu, schyliła się i podniosła z trawy mały, płaski kamyk. Podrzuciła go parę razem w dłoni, jakby oceniając jego ciężar, po czym rzuciła go z całej siły do wody. Woda rozprysła się i zburzyła spokojną taflę. Wiedziała, że jej działanie nie pozostanie bez reakcji z drugiej strony. Nie myliła się, prawie od razu w stawie utworzyły się fale, a tuż przy powierzchni pojawiła się zielonkawa ryba. Xin roześmiała się cicho, gdy dostrzegła maleńkie bąbelki powietrza, kiedy owe stworzenie zaczęło otwierać pyszczek. Z przewrotnym uśmiechem ponownie zaczęła podnosić drugi kamyk, gdy rozbłysło zielone światło, a do jej uszu doleciał znajomy głos:

- Ile razy cię prosiłem, uparta kobieto, byś nie budziła mnie waleniem kamieni. To naprawdę irytujące.

Xin wyprostowała się i posłała szeroki uśmiech w kierunku młodzieńca, który z marsową miną siedział na skale, patrząc na nią bynajmniej nie przyjaźnie. Wyglądał na, co najwyżej, dwadzieścia parę lat, choć mogła się założyć o prawą dłoń, że miał o wiele, wiele więcej. Nigdy jednak nie zdradził jej swojego wieku, jakby obawiał się, jak ta informacja na nią zadziała, co było dla niej tak irracjonalnie, że nawet nią miała się o to ochoty kłócić. Kun i tak nie wyglądał na człowieka, zdradzały go spiczaste uszy, białe, lekko zielonkawe włosy i co najważniejsze, błony pomiędzy jego palcami. Jednak nie dziwił jego wygląd osób, które wiedziały, że był duchem wodnym, a dokładniej rybim.

- Myślę, że gdyby nie to, nawet nie wychyliłbyś skrzeli na powierzchnię- parsknęła Xin, podchodząc do przyjaciela i siadając obok niego.

W odpowiedzi dostała jedynie chichot Kuna, a następnie musiała uchylić się przed dłonią chłopaka, która zbliżała się do jej głowy.

- Tyle samo razy, ja ci mówiłam, byś nie dotykał moich włosów, a już szczególnie ich nie czochrał - mruknęła, odsuwając się od młodzieńca.

Kątem oka zobaczyła, jak ten wzruszył ramionami, wcale nie przejmując się jej słowami. Xin przewróciła oczami, po czym spojrzała w niebo. Burza rozpętała się na dobre. Błyskawice raz, za razem przecinały nieboskłon, grzmoty odbijały się od otaczających ich skał. Dziewczyna poczuła nagle ogarniające ją zimno. Objęła się ramionami, nie odrywając wzroku od szalejącej nad nią pogody.

- Mogliby już skończyć - westchnął duch wodny, mącąc bosą stopą taflę stawu. - Za każdym razem, to samo. Stają się nudni i przewidywalni.

- Przestań, Kun - warknęła Xin, piorunując go wzrokiem. - Dobrze wiesz, że nawet drzewa potrafią słuchać.

- Jak zawsze - prychnął mężczyzna. - To nie znaczy, że trzeba się trząść, jak wiśnia na wietrze. Zresztą - zaczął - nawet oni nie są wieczni. Nie są niezniszczalni. Oni też mają coś, czego się obawiają.

Nagle Xin Tian poczuła się zaciekawiona i zaintrygowana. Przysunęła się do przyjaciela I szturchnęła go ramieniem.

- To znaczy? - zapytała, a jej głos zdradzał wszelkie emocje, dlatego od razu rozejrzała się wokół sprawdzając, czy na pewno są sami. - Co to takiego? - wyszeptała pytająco, patrząc wyczekująco na profil Kuna.


Ten się skrzywił, jakby zaczął żałować, że zaczął ten temat przy dociekliwej przyjaciółce. Milczał, a Xin na tyle już znała chłopaka, by wiedzieć, że ten ocenia sytuację. Nie powiedziałby nawet słowa jeśli miałoby to oznaczać kłopoty dla jego osoby. Mogła nazywać Kuna przyjacielem, mogła go lubić i w jakiś sposób na nim polegać, ale musiała zawsze pamiętać, że był on z magicznej, długowiecznej rasy, a te miały swój własny sposób postrzegania jakichkolwiek więzi.

Dlatego pomimo ciekawości, nie naciskała. Przeniosła wzrok na swoje ręce, które trzymała na kolanach. To nie tak, że miałaby zrobić coś w informacją, że bóstwa mogą się czegoś bać. Ale pocieszająca mogłaby być myśl, że te kreatury także czują lęk, że istnieje coś, co może sprawić, by poczuły choć cząstkę tego, co oni w stosunku do nich.

- Istnieje pewna legenda - odezwał się cichym głosem Kun, gdy Xin myślała, że całkowicie już porzucił temat. - Jest przekazywana ustnie, od wieków, pomiędzy naszymi rasami. Podobno gdzieś istnieje tekst, który mówi o tym, jak ich zniszczyć. Jak sprawić, by to oni pokłonili się krainie, a nie na odwrót. - Westchnął i spojrzał na nią, a z jego oczu bił smutek. - Żyję długo, Xin, na tyle długo, że czekając aż się legenda spełni, straciłem nadzieję. Nie pokładaj więc wiary i ufności w jej słowa. Potraktuj to jako bajeczkę dla tych, którzy uciekają od rzeczywistości. A jest ona taka, że póki co, Oni. - Spojrzał w niebo. - Tylko Oni mają całkowitą władzę.

Dziewczyna otworzyła szerzej oczy, widząc emocje na twarzy ducha wodnego. Nagle zaczął wyglądać inaczej. Jakby za sprawą tych słów, całe te lata, które przeżył zaczęły się odbijać na jego twarzy. Chciała coś zrobić, nawet przybliżyła się do niego. Wyglądał tak krucho, tak ulotnie, jakby zaraz miał zniknąć. Zanim jednak zdecydowała się na jakikolwiek gest, tę ciszę pomiędzy nimi przerwał głośny, złośliwy śmiech. Xin odwróciła się gwałtownie do tyłu i zaklęła pod nosem, widząc zmierzająca w ich kierunku postać. Rozpoznała ją i od razu wiedziała, że jej pojawienie się, zwiastuje kłopoty.

- Kogo my tu mamy? - drwiący głos przybyłej adeptki, podrażnił uszy i żołądek, Xin. - Mała Tian Tian i duszek stawu razem. Pocieszacie się wzajemnie i klepiecie po plecach?

Xin skrzywiła się na te słowa. Yun Mei była jedną z uczennic na górze Meigui. Starsza od niej o zaledwie dwa lata dziewczyna, od pierwszych dni jej przybycia do świątyni jawnie okazywała jej niechęć. Z czasem zmieniło się to we wrogość, a nawet i agresję. Xin nie wiedziała czym uraziła Mei, że ta od razu postawiła ją w roli swojej ofiary. Możliwe, że po prostu już taka była, a Tian była dla niej łatwym celem, gdy trafiła na skraju wycieńczenia na Meigui. Dziewczyna musiała jednak przyznać, że Yun wykazywała wszelkie cechy idealnej i uzdolnionej uczennicy. Nawet jej wygląd był perfekcyjny. Długie, lśniące czarne włosy, wielkie brązowe oczy, zawsze czysta i schludna tunika. Jedyne, co nie współgrało z tym nadzwyczajnym wizerunkiem, to jej charakter, który w mniemaniu Xin, był bardziej zgniły, niż niektóre leżące nieopodal, przy drzewie, śliwki.

- Beztalencie świątyni i duch, który utknął w małym stawiku, bo pobratymcy się go wstydzą. Idealna para - szydziła dalej Mei, jakby tylko czekała, aż któreś z ich dwójki zareaguje, by mieć satysfakcję.

Tian zmrużyła oczy, ale ugryzła się w język, gdy słowa chciały przejść przez jej usta. Słowna potyczka na niewiele by jej się zdała. Opinie o jej osobie i tak by to nie zmieniło, a nie chciała narażać Kuna na większe docinki. I tak wiedziała, że Yun dotknęła bardzo delikatnego tematu, jakim było przebywanie chłopaka na tej górze. Nigdy się o to przyjaciela nie dopytywała. Ale nawet do niej docierały plotki o nim i o tym, jakim sposobem znalazł się w tym miejscu. A wszystkie strzępy owej historii, składały się na bardzo tragiczną całość.

Zerknęła na Kuna, chcąc wybadać, jak zareagował i zamarła widząc wyraz jego twarzy. Był wyprany z emocji, a jego oczy, choć zwykle jasnozielone, przybrały teraz bardzo ciemny odcień.

- Uważaj, ludzka dziewczyno - powiedział nagle ponurym głosem, który sprawił, że nawet Xin poczuła dreszcze. - Twoje istnienie nie jest centrum wszechświata, nawet gdyby go zabrakło, Shijie by się nie zawaliło, a żadne przeznaczenie również nie zboczyłoby ze swojego toru.

Ta zawoalowana groźba bardziej niż przestraszyć, to rozwścieczyła Yun. Zanim Tian zdążyła choć mrugnąć, starsza adeptka złapała za sztylet, który miała przytwierdzony do pasa i rzuciła go w kierunku wodnego ducha. Czas, jakby zwolnił, Xin szerzej otworzyła oczy, przerażona patrząc, jak ostrze leci w kierunku jej przyjaciela i minimalnie mija jego głowę. Zastygła, wstrzymała oddech, a następnie powoli odwróciła głowę w kierunku Mei, która się uśmiechała. Widziała ten zadowolony, szeroki uśmiech na jej ustach, który sprawił, że coś w niej pękło.

- Ty... - warknęła, w kierunku Yun, ale przerwała, bo kolejny warkot utknął w jej gardle.

- Xin?

Zignorowała głos Kuna, który dochodził do niej jakby zza zasłony. Patrzyła w brązowe tęczówki adeptki, która była na tyle brutalna, zła i wyprana z uczuć wyższych, że nie zawahałabym się przed zabójstwem. Była tego pewna, widziała to w ĵej oczach. Ten mroczny błysk i zadowolenie ze strachu swoich ofiar.

Xin nagle opuściło przerażenie. Pod jej skórą coś się obudziło do życia. Niesamowite ciepło rozlało jej się po ciele i buzowało, jakby prosząc, by je wypuściła. Dziewczyna wzięła głęboki oddech, robiąc krok w kierunku Mei. Ta dostrzegła zmianę, zmarszczyła brwi nie spuszczając z niej wzroku, a następnie zerknęła w kierunku pasa, gdzie miała jeszcze jeden sztylet. To rozbawiło Tian, a gorąco, które czuła poruszyło się gwałtowniej, jakby również było zadowolone. Na jej usta mimowolnie wypłynął uśmiech. Wiedziała, że nie jest zwykły, niósł obietnicę i z radością ujrzała, jak Yun robi krok w tył.

- Wystarczy!

Zignorowała krzyk, który słyszała. Ponownie zmniejszyła odległość pomiędzy nią, a starszą adeptką. Mrowienie i ciepło się nasiliło, a ona poczuła energię, która kazała jej odpuścić, skoczyć, zaatakować...

- Powiedziałem dość, Xin Tian!

Zamrugała, jakby obudziła się z transu. Potężny warkotliwy krzyk otrzeźwił ją. Zamarła w pół kroku i spojrzała ponad ramieniem Mei. Stał tam Zhang Wo, jej mistrz, mentor. W tamtym momencie jednak nie patrzył na nią tak, jak zwykle. Nie widziała tego ciepła, bliskości, czy też lekkiej irytacji. Nie, za to dostrzegła emocje, ktore nigdy nie chciałaby obudzić.

Zrobiła krok, tym razem do tyłu, rozluźniła dłonie, które w jakiś momencie zacisnęła w pięści. Spojrzała na nie zdezorientowana. Mogłaby przysiąc, że przez ułamek sekundy dostrzegła wydobywające się z nich światło. Zamrugała ponownie, potrząsnęła głową i ta iluzja znikła. Z tyłu, za sobą, usłyszała głośny świst. To Kun wypuścił powietrze z płuc, jakby wstrzymywał je do tej chwili.

‐ Jeśli już się opamiętałaś, Xin Tian, to ruszaj za mną - warknął ponownie Wo. - Musimy poważnie porozmawiać.

Nie odważyła się podnieść wzroku. Szła z wbitym spojrzeniem w ziemię, patrząc cały czas pod nogi. Nawet, gdy przechodziła obok Yun, która odskoczyła od niej bez słowa, nie zerknęła w bok. Nie czuła żadnej satysfakcji, jedynie zdezorientowanie i strach. Jej umysł nie mógł pojąć, co się właśnie wydarzyło. Nie chciał prywatnych uczuć, które targały nią jeszcze minuty temu. Xin potrafiła je nazwać, ale bała się roztrząsać tą sytuacje. Zdawała sobie jednak sprawę, że to ją nie ominie. Widziała oczy mistrza, pełne obawy i pytań. Dopiero przy drzwiach świątyni, zdobyła się na zerknięcie w górę. W tej samej chwili Zhang Wo popatrzył na nią przez ramię. Zadrżała, gdy spotkali się spojrzeniami. Tak, nie ominie ją kara, ale w tamtej chwili, to był chyba jej najmniejszy problem.

I jak obiecałam, tak dodaje pierwszy rozdział "Pieśni".
Jakie są wasze pierwsze odczucia? Bardzo jestem ich ciekawa.
Poza tym chciałabym wszystkim życzyć Szczesliwego Nowego Roku!
☺️

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro