Odkrycia Vincenta - Francuzi

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Ekipa francuska:
- Co ty mi chcesz powiedzieć? Że Learoyd tak po prostu rozpłynął się w powietrzu? Vincent, skończ pierdolić! -zdobywca kilku Kryształowych Kul oraz jedna z legend skoków, Adam Małysz z niedowierzaniem wpatrywał się w stojącego przed nim Francuza, który wyglądał jakby nie chciał tu być.
- Ja nawet nie zacząłem. - odpowiedział Descombes Sevoie, bawiąc się rękawami bluzy z Adidasa.
- Jonathan ma się znaleźć w ciągu dziesięciu minut. Masz go znaleźć i przyprowadzić do konferencyjnej.
- Ale jak mam to zrobić!? Nie wiem gdzie on łazi! - zaprotestował chłopak, niemal błagalnie patrząc na Małysza.
- Nie interesuje mnie to. Ekipa ma być w komplecie. Jest was wyjątkowo tylko dwóch. Nie trudno chyba upilnować go, nie? 10 minut. - Adam postukał palcem w swój zegarek, po czym odszedł w kierunku zamieszania, które wywołali najprawdopodobnie Austriacy, którzy krzyczeli do siebie po niemiecku. Ilość użytego "scheisse" była niepokojąca. Vincent westchnął ciężko.
- Znajdź go tu, znajdź go tam. Kim ja kurwa jestem? Jego niańką? - mruczał pod nosem, poszukując młodszego kolegę.- Jak go tylko dopadnę to mu nogi z dupy powyrywam. Przysięgam na moją kochaną mateczkę. Spacerów mu się zachciało. Ach, to były czasy, gdy jeszcze Emmanuel skakał. To był gość. I do tańca, i do różańca. Nie to co młodzi dzisiaj. Tylko jedno im w głowie. Pstro! - Descombes Sevoie kontynuował swój monolog, przemierzając korytarze. - Gdzie ten Learoyd się podział? Jak go znajdę to pożałuje, że żyje. - mijający go Norwegowie spojrzeli na niego dziwnie, komentując coś w swoim języku.
- Jonathan! Chodź tu! Nazad! - Vincent krzyknął po francusku, lecz odpowiedziała mu względna cisza. Jak on nie znosił tego gówniarza w tym momencie. Niby był tylko jeden, a ciężko było go upilnować. I tak było na każdym zgrupowaniu czy wyjeździe. I to Vincent musiał go szukać. A znajdował go w różnych dziwnych i ciekawych miejscach, ale mniejsza z tym.
- Przepraszam bardzo. Widzieliście może Jonathana? Taki wysoki nieogarnięty. Ze skłonnością do alkoholizowania się. - Francuz zaczepił jakichś skoczków, łamaną angielszczyzną opisując kolegę z pracy. Gdy usłyszał, że go nie widzieli, zacisnął usta w cienką linię. - Jak go zobaczę z wódką to doniosę o tym Małyszowi. Skończy się dzień dziecka. Jak można tyle chlać? To niepojęte. Za dużo czasu przebywa ze Słoweńcami. Banda narkomanów. I erotomanów. A nie, to norweskie szczury. Jeden by się ruchał z drugim. Chłop z chłopem. No jak tak można. Jestem tolerancyjny, ale jak widzę jak wymieniają się płynami ustrojowymi to aż mnie mdli. Jeszcze w tak obsceniczny sposób. -Vincent kontynuował swój monolog, łypiąc wzrokiem na młodszych skoczków. Banda degeneratów. Potrzeba im zdecydowanie Jezusa. I modlitwy.
- Jonti, Jonti, where are you? - zanucił, przemierzając kolejne części hotelu. - Chłopie, żeby cię tak wcięło? O, widzę gnoja. - w końcu mężczyzna dostrzegł młodszego z nich siedzącego z małpką (dla niekumatych – wódka o małej objętości). Learoyd popijał alkohol małymi łyczkami jakby to byłjakiś gazowany napój czy redbull.
- Learoyd, gówniarzu, co ty robisz? Szukam cię wszędzie. Spotkanie mamy zaraz. A ty chlejesz. -Jonathan uśmiechnął się nieprzytomnie.
- O, Vincek. Serwus, kolego. Łyka chcesz? - wyciągnął dłoń z wódką w kierunku Vincenta.
- Weź spierdalaj z tym gównem. Otrzeźwij i wstawaj, bo prowadzić ciebie nie zamierzam. - Sevoie rozejrzał się nerwowo, czy przypadkiem ktoś nie widzi go z pijanym i uhahanym Jonathanem. To by była kompromitacja wizerunku Francuzów, którzy przybyli w tak niewielkim składzie i bez trenera, którego obowiązki rodzinne przytrzymały w kraju. Dlatego wylądowali pod skrzydłami orła z Wisły. Podobnie jak Finowie, Japończycy, Amerykanie z Kanadyjczykami, Kazachowie, Włosi, Szwajcarzy czy Rosjanie. Ich wszystkich było najmniej i stanowili raczej zbieraninę indywidualistów. Więc Małysz miał z nimi pełne ręce roboty.
-Ale ja sam dam radę. - wybełkotał Jonti, chwiejnie powstając, podpierając się ściany. Nie trwało to długo, gdyż chłopak padł na podłogę jak długi.
- Właśnie widzę. Sam dojdziesz czy ci pomóc? - skomentował złośliwie, patrząc jak ten się czołga po podłodze.
- Nie, nie. Spoko, zaraz wstanę. Tylko jakoś ciągnie mnie do podłogi.
- Nie dziwię się. W sumie nie wiem ile ty wypiłeś, ale nawet po dwóch piwach tak się zachowujesz. A zabrałeś się za wódkę. Chłopie, ty to masz pomysły. - Jonathan uniósł tyłek do góry, powoli podnosząc się do siadu. Zanim on wstanie to miną godziny, ale Vincent nie zamierzał ułatwiać sprawy. Stał i patrzył jak młody usiłuje się pozbierać. Jak się spóźnią to zwali wszystko na tego alkoholika. Ale z z drugiej strony puścić go w takim stanie na spotkanie i narazić się na publiczne zgorszenie i skandal? Nigdy w życiu! Musiał coś wymyślić. I to szybko zanim ich Małysz znajdzie. Może jakieś problemy z żołądkiem? Niestrawność czy coś.
- Wstawaj, chłopie. Nie mamy całego dnia. - westchnął sfrustrowany, widząc jak Jonathan siada na tyłku. Ten tylko pijacko się uśmiechnął.
- Patrz, Vinci! Ja siedzę!
- Widzę, widzę. Wybitne osiągnięcie. A teraz wstawaj na nogi i idziemy. - Sevoie szarpnął go za koszulkę, podnosząc do pionu. - I do pokoju.
- Ale czemu? Ja chcę jeszcze! - zamarudził Jonathan, opierając się całym ciężarem ciała o kolegę.
- Nie ma mowy. Ty ledwo na nogach się utrzymujesz. - Vincent zaparł się nogami, by nie wylądować na wykładzinie. - Tobie to przyda się zimny prysznic i spanko.
-Ale ja nie chcę. Jest za wcześnie.
- Nie interesuje mnie to. Idziemy do pokoju. - zarządził starszy z nich, powoli idąc korytarzem.
- Ale ty zasadniczy jesteś. Nie da się z tobą bawić. - zamruczał Jonti, mamrocząc coś jeszcze pod nosem.
-Oj nie da się. Nie jestem fanem balang i upijania się do nieprzytomności.
Kilkanaście minut później Francuzi znaleźli się przed swoim pokojem. Vincent musiał przez kilka minut walczyć z przysypiającym Learoydem i wyciąganiem klucza z kieszeni.
-Learoyd, współpracuj. - warknął, przekręcając klucz w zamku. Ten wymruczał coś sennie, przejeżdżając nosem po szyi Vicka. - Inie dobieraj się do mnie! - wysyczał, czując dłonie młodego pod swoją koszulką.
- Masz boskie ciało. - Jonathan uśmiechnął się uroczo, kontynuując obmacywanie kolegi.
- Jonathan. -Vincentowi się to zdecydowanie nie podobało. Jeszcze jest obmacywany przez jednego z bezbożników. Oby to był tylko alkohol przemawiający przez niego.
- JONATHAN! - krzyk Vincenta był słyszalny w prawie całym hotelu. Biedny Jonti. To będzie ciężki wieczór dla niego.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro