X Przeprawa przez Mroczną Puszczę.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

X Przeprawa przez Mroczną Puszczę.

Kompania dzięki Beornowi zyskała skórzane worki na wodę, konie, prowiant na tygodnie, dodatkowo tak lekki, że nie czuło się, że się go niosło. Dostali ubrania na zmianę i masę wskazówek, dotyczących dalszej podróży. W południe byli już gotów, by wyruszać w dalszą drogę. Zasiedli na koniach i czekali na Gandalfa, który wciąż rozmawiał z Beornem głosem tak cichym, że sam zwierzołak musiał się domyślać niektórych słów majara.

— Gandalfie, powinniśmy już ruszać — powiedział pośpiesznie Thorin, spoglądając w stronę siwowłosego.

— Już idę.

— Żegnaj, Beornie! — pomachała do niego Sitriel, darząc go ogromnym uśmiechem. Odmachał jej czarnowłosy, uśmiechając się pod nosem. Raczej ciężko jest zapomnieć kogoś takiego jak Sitriel. Ta kobieta rzuca się w oczy dość mocno przez te jasne oczy wpadające w złoto oraz szeroki uśmieh ukazujący białe kły, które czasem są aż nad to widoczne.

Beorn zadumał się, gdy kompania zniknęła mu z oczu. Szybkim krokiem powrócił do domu i skierował się pośpiesznie do biblioteczki. Szukał po regałach i na komodach, na półkach, przy drzwiach i w kufrach; pewnej grubej książki obitej niebiesko barwioną skórą oraz przyozdobioną kolorowymi rzemieniami i przepiórczymi piórami. W końcu mężczyzna znalazł księgę pod kufrem. Owinieta była starą, porozrywaną i zjedzoną miejscami przez mole szmatą z wyszytymi na niej kolorowymi nićmi kwiatami. Czarnowłosy zdmuchnął kurz i ściągnął ściereczkę. Wolnym krokiem udał się do salonu, nie odrywając wzroku od sterty papieru, której tak zawzięcie szukał. Otworzył księgę i zmarkotniał. To co zobaczył Beorn, było jedynie prawdą, której zawsze się obawiał...
Sitriel jechała na koniku z uśmiechem na twarzy. Rozmawiała z paroma krasnoludami: Dwalinem, Kilim, Bofurem, Dorim, Oinem, Balinem i Thorinem, czyli jedynymi krasnoludami, którzy traktowali czarnowłosą prawie jak rodzinę lub darzyli ją zaufaniem.

— Sitriel? — zagadnął do niej Kili, przerywając opowieść Doriego.

— Tak? — dziewczyna odwróćiła się za siebie, obserwując krasnoluda, który wepchał się między nią, a Thorina.

— Widziałaś już sporo świata w Śródziemiu, prawda?

Czarnowłosa zaśmiała się cicho.

— A skąd! Okolice Gondoru i Rohanu jedynie! Mordor znam z opowieści. Patrząc na ogół, prawie w ogóle nic nie widziałam. Więc jak już odbijemy Erebor, to udam się na zachód pozwiedzać. No, chyba, że wrócę na Nadziemie.

Nastała niezręczna cisza. Kłamstwo Gandalfa wisiało na włosku i wszyscy prócz Silentmaul o tym wiedzieli, lecz nie byli w stanie jej o tym powiedzieć.

— Właściwie, to jakie jest Nadziemie? — zapytał zamyślony Dwalin.

Hmm... — zastanowiła się Sitriel nad słowami. — Jest tam pięknie — rozmarzyła się kobieta, patrząc do góry na puchate, białe chmurki chowające się w koronach drzew. — Jest tam masa gór wypełnionych kolorowymi kryształami. Wodospady nieco mniejsze niż te w Rivendell i nieduże wulkany o gorącej lawie, w której pływają czerwone diamenty. Trawa tam jest pomarańczowa, a piach czarny jak smoła. Trwa tam wiecznie jesień, bo w takich kolorach jest zachowana roślinność. Rzadkością jest zielona trwawa i zielone liście, łodygi kwiatów czy krzewów. 

— Gdy tak o tym opowiadasz, miejsce to wydaje się olbrzymie — zaskoczył się Balin, wyobrażając sobie Nadziemie.

— A wcale takie nie jest — odparła Sitriel, poprawiająć pakunki na plecach. — Zdołał się jednak na niej zmieścić czarny zamek i pola białych murów. Mamy tam też obserwatorium, wieżę czarodzieja, kilka farm, parę osad i arenę.

— Wierzę czarodzieja? — mruknął Thorin, kątem oka patrząc na prowadzącego na czele łańcucha Gandalfa.

Mhm! Ale nie Gandalfa. Mamy własnego czarodzieja. Zwie się Ko'Ful. Każdy czarodziej cechuje się pewnym rodzajem magii. Na przykład Gandalf jest kojarzony z magią żywiołu ognia. Ko'ful za to... — Sitriel męczyła się się przez dobrą chwilę nad dobraniem odpowiednich słów. — Ten staruszek jest naprawdę dobry w denerwowaniu innych. Jest silnym czarodziejem i ciężko mi doprawdy wyznaczyć u niego moc przewodniczącą, ale jeśli już musiałabym coś wybrać, to powiedziałabym, że jest najlepszym carodziejem umarłych.

— Jak to umarłych? — palnął niezrozumiale hobbit, który pojawił się obok Thorina niezauważony przez nikogo z kompanii.

— Potrafi robić z duszami coś, czego nikt nie potrafi.

— co takiego?! — zapytali wszyscy.

— Spokojnie! Zaraz wam wszystko wytłumaczę! Dwa razy do roku, w czasie przesilenia letniego i zimowego, odbywa się Święto Poległych. Przez godzinę stoimy nad grobami naszych ludzi, rodzin i przyjaciół, wpatrując się w czarodzieja, który przyzywa dusze do życia.

— Chcesz mi powiedzieć, że rozmawia ze zmarłymi? — mruknął Bofur trochę przerażony tym faktem.

— Dokładnie — westchnęła Sitriel. — Potrafi wyciągnąć duszę z zaświatów i z nią porozmawiać. Jest jednak w stanie przyzywać nie więcej niż dziesięć do roku. Moc to silna jest, lecz wyczerpująca. 

— Jak odbywa się takie święto? — pytał Bilbo zafascynowany opowieściami czarnowłosej.

— Ko'ful wzywa do siebie dziesięć osób, następnie prosi je, by dały mu jedną rzecz należącą do zmarłęgo. Na szczycie gór znajduje się ogromna i długa krypta, w której płonie zielony ogień. Tam, gdy wszyscy zasiądą w ławach, czarodziej spala po kolei przedmioty, wzywa dusze, co zajmuje mu około godzinę. Po tym trzeba spalić korzeń rośliny, która rośnie w katakumbach krypty. Gdy dym rozniesie się po podłodze, duchy zmarłych staną na środku. Niestety zjawisko to było widziane ostatnio wieki, może nawet tysiące lat temu. Ko'ful stracił swoją laskę, w międzyczasie zgubił też parę magicznych przedmiotów, które wspomagały jego moc. Jedyne co potrafi teraz wykrzesać bez laski i artefaktów jest podstawowa magia czarodziejów oraz ciche szmery wydawane przez ludzkie dusze. Tylko ludzkie. Czyli na ogół jest to już zbędna umiejętność, która była najpiękniejszą zaletą tej wyspy — szepnęła Sitriel ze smutkiem, nie patrząc na słuchających jej kompanów. — Nie są to świecące jasno jaskinie i promieniejące dno wyspy. Nie są to też stworzenia czy rośliny, które zamieszkują to miejsce. Jest to krypta, w której rozmawiasz z tymi, których zapomnieli i jest to strumień czystej wody, która nawadnia korzeń magicznej rośliny, zdolny do przemienienia orka w dobrego człowieka. No, był.

— Brednie bym powiedział — fuknął Nori, podsłuchawszy historii. — Żeby orka przemienić w człowieka — to uważam za brednie.

— Więc się mylisz — powiedziała niewzruszona Sitriel, spodziewając się takiej reakcji. — Przetestowaliśmy wodę na każdym członku poszczególnych ras i jedynie istoty przesiąknięte złem się przemieniały. Reszta osób nie miała żadnych skutków ubocznych. Jedynie byli nawodnieni, jak to działa woda na organizm.

— A co ze smokami? — zapytał Balin z ciekawością. — W którym miejscu wyspy się osiedlają?

— W wyspie. Jest dużo krętych tuneli po bokach Nadziemia, do którego wlatują smoki. Są też dwie bramy, które znajdują się w górach. Jedna na samym szczycie niemalże, a druga tuż u stóp gór na Smoczym Pustkowiu. Gdzieś tu nawet powinnam mieć mapę Nadziemia... — Sitriel zaczęła szukać po kieszeniach. Po paru minutach wyciągnęła zza zbroi pogięty zwitek pergaminu i wyprostowała go niechlujnie. Podała mapę Balinowi, który został otoczony przez resztę zafascynowanych krasnoludów.

Balin przyjrzał się uważnie mapie. Na zagięciach pergaminu prawie nic nie było widać, ale niemalże od razu zauważył granice wyznaczające poszczególne sfery wyspy. Najbardziej wysunięta na północny - wschód była część Eastwood pokryta sterczącymi, bezlistnymi drzewami. W północno - zachodniej części leżała największa część Nadziemia — Shivertooth, na której znajdowała się wysoko w górach krypta, opowiedziana przez Sitriel. Pod nią rozciągały się lasy i rzeka oraz największy wodospad na całej wyspie, który wylewał się poza krańce ziemi i unosił się do góry, gdy opadał zbyt nisko. Na środku Nadziemia były Łąki Faturów, a obok nich, za jeziorem leżała część Konhaal, na której to był zamek, największe miasto, arena, jedna z dwóch wież czarodzieja, zielenią połyskujące jezioro oraz brama do Śródziemia. Na południe, za górami, leżało kolejne miasto, Niverwitch. Od niego mała dróżka prowadziła na Świętą Ziemię z wielkim drzewem, wielkości prawie zamku i Pustkowie Smoków z wejściem do smoczych tunelów. Południowo - zachodni kraniec wyspy należał do najniebzpieniejszych. Czarna Laguna, tak zwała się owa część, posiadała największe jezioro na wyspie, przeklęty las, nawiedzony zamek, z którego nikt nigdy nie wychodził, zachodnią bramę do Śródziemia i posiadłość Tiston otoczoną rozlewiskami, bagnami, żerującymi tam olbrzymimi jaszczurkami i z wąską wieżą na środku. Jedynie wieża Ko'fula i mała osada były w miarę bezpiecznymi miejscami w tamtej części Nadziemia, jednakże to również nie było do końca pewne.

— Czy Tiston naprawdę jest aż tak niebezpieczne? — zapytał zmartwiony hobbit, który zdołał przechwycić mapę od Balina, Dwalina, Kiliego, Oina i zaciekawionego Bombura.

— Do Tiston nikt nigdy nie chodzi. Przynajmniej nikt o zdrowych zmysłach. Nawet zwierzołaki ptaków, które nie muszą dotykać tamtej ziemi, się tam nie zapuszczają. Słyszałam wiele opowieści o tym miejscu. Ponoć żył tam pewien czas ktoś o niesamowitej mocy. Możliwe, że majar lub zwierzołak smoka, choć ręki nie dałabym sobie za to uciąć. Po tym jak ta osobowość zmarła, bagna się powiększyły, a zwierzęta zmutowały, jakby człowiek ten był przeklęty i zło, które dzierżył w dłoniach przesiąkło w ziemię, plamiąc ją purpurowym i czarnym odcieniem.

Hobbit wzdrygnął się, podając bez słowa mapę Thorinowi.

— A czym jest Eastwood? — zapytał król krasnoludów, wpatrując się w ledwo widoczne miejsce.

— Ziemia, na której mieszkają wygnańcy. Ci, co oczywiście nie zostali wygnani z wyspy, a reszty miast. To cmentarzysko smoków. Jeśli dopatrzyliście się tam suchych drzew, to wiedzcie, że to nie drzewa prawdziwe, a ułożone ze smoczych kości — powiedziała z mrokiem w głosie Sitriel. — Drugie przeklęte miejsce. Będąc kimś nie wygnanym, zwierzołaki zabiją na miejscu, jeśli postawi się tam nogę. Zło jest wszędzie. Nie tylko w Śródziemiu. Przesiąkło też do mojego domu.

— Pomimo tego i tak bym chętnie zobaczył to miejsce — rzekł Thorin, oddając mapę czarnowłosej.

— Wdrapać byś się tam nie dał rady, a nawet gdyby jakimś sposobem ci się udało i tak by cię zabili — westchnęła z rezygnacją Sitriel, chowając mapę za zbroję na udzie. — Ale na starość... Gdy już umrzesz, twoja dusza, jeśli nie zostanie w Górze, powinna obić się o skraj wyspy. Dusze każdej żywej istoty mają prawo wejść do Nadziemia, ale tylko i wyłącznie dusze. Ile w tym prawdy? Ciężko powiedzieć, ale na pewno nie mało. Chętnie bym powiedziała ci, Thorinie, trochę więcej na ten temat, ale w życiu nie widziałam czegoś takiego. Opowieści mi wystarczyły, więc i tobie muszą wystarczyć, bo każde wspomnienie jest też częścią duszy.

— Ciekaw również jestem, jak sprawuje się tam władza i polityka — powiedział błękitnooki wódz, nie spuszczając wzroku z przybitej dziewczyny. — Od tysięcy lat istnieje ta wyspa, a wszyscy wokoło mają ją za bajeczkę. Widzę jednak, że prawo Nadziemia nie różni się bardzo od tego ze Śródziemia.

Sitriel zmarkotniała. Wbiła wzrok w plecy Filiego, który zdecydowanie podsłuchiwał opowieści kobiety, lecz starał się udawać, że go to nie obchodzi i woli jechać prosto za Gandalfem.

— Polityka to nuda — burknęła Sitriel, nie będąc w humorze opowiadać o czymkolwiek, co było związane z jej ojcem, królem Nadziemia. — Ale mogę powiedzieć o statusie zwierzołaków.

— A więc mów.

— Tak jak przywódcy, generałowie, kapitanowie i inni wyróżniają się na tle zwykłej armii, tak samo jest u nas. My nie posiadamy ludzi przeznaczonych do bitw, bo nie mamy z kim się bić. Owszem, bunty wybuchają co jakiś czas, ale w wojnę się to nie przeradza. Ale wracając, zwierzołaki posiadają wyznaczony status za pomocą kolorowych chorągiewek lub chust przywiązanych do ramienia. Nie licząc rodziny królewskiej, która nosi białe chusty, czerwona chorągiew jest tą najwyższą. Ostatnim razem, gdy byłam na Latającej Wyspie, takich chust było tylko pięć, co znaczy o ich rzadkości. Czerwoni są najlepsi we wszystkim: wiedzy, walce, negocjacach, jeździe — to prawdziwi mocarze, których ciężko pokonać! Po czerwonych chorągiewkach był chyba błękit. Tych było coś ponad dziesięciu, ale mniej niż dwudziestu. Potem zielone, które nie przekraczały liczby trzech tuzinów, żółte uwzględniano poniżej osiemdziesięciu i na koniec najmniej ważne, ale i tak ważniejsze od tych ludzi, którzy nie posiadali chorągwi — lawendowe. Ja sama posiadałam żółtą.

— Nie białą? — zapytał Kili, myśląc, że dziewczyna się przejęzyczyła.

Sitriel pomachała głową na boki.

— Możecie przestać się rozkojarzać? — warknął Gandalf, odwracając głowę do krasnoludów jadących w kupce. — Czas nas goni, orkowie depczą nam po piętach, a wy w najlepsze jedziecie sobie spokojnie, opowiadając bajeczki, które was nie dotyczą! Jeszcze tylko herbatkę wam pod nos podstawić! Ruszcie się w końcu! Później sobie poopowiadacie historie nie z tej ziemi!

— Udał mu się ten dowcip — szepnął Kili z uśmiechem do Sitriel. — Historie nie z tej ziemi!

— Dosłownie! — zaśmiała się pod nosem Silentmaul, próbując nie palnąć jeszcze głupszego żartu.

Jechali dość długo, bez żadnych przerw. Koło siódmej wieczorem byli już na miejscu. Zsiedli z koni, trzymając je za lejce i wpatrywali się w Gandalfa, który jako jedyny wciąż siedział na koniu i nie wyglądał jakby z niego miał zamiar zejść.

— Brama Elfów... Oto wasz szlak przez Mroczną Puszczę — rzekł czarodziej, wpatrując się w las jak zaczarowany.

— Orków ani śladu. Mamy szczęście — powiedział Dwalin, patrząc za siebie.

— Puśćcie konie. Niech wracają do swojego pana.

— A co z tobą? — zapytała Sitriel czarodzieja, puszczając swojego rumaka.

— Nie będę z wami szedł. I tak już zapuściłem się dalej, niż myślałem — odparł szarobrody, poprawiając się na siodle.

— Więc nas zostawiasz? Znowu? — powiedział Bilbo z wyrzutem, markotniejąc.

— Nie chcę, ale muszę. Niektóre sprawy same się nie załatwią, a koniecznie wymagają mojej obecności.

— Ten las wygląda na chory. Jakby przeżarła go choroba. Nie można go obejść? — zapytał Bilbo, wpatrując się w suche gałęzie czarnych drzew.

— Musielibyście iść dwieście mil na północ. Albo drugie tyle na południe. Spóźnilibyście się. A teraz nie traćcie czasu, idźcie! Pilnujcie mapy i klucza, i pod żadnym pozorem nie schodźcie ze ścieżki, a tym bardziej nie zbliżajcie się do ŻADNEJ wody. Opary tego lasu same w sobie przyprawiają o ból głowy i halucynacje, a co by to dopiero było, gdybyście coś zjedli! A teraz będę już się zbierał. Uważajcie na siebie, ten las jest jednym z najniebezpieczniejszych miejsc w naszej podróży. Może jeszcze się spotkamy, mam przynajmniej taką nadzieję! Żegnajcie!

— A jedźże już... — burknęli wszyscy razem, nie mogąc już patrzeć na czarodzieja, który znowu zostawia ich samych.

Z obawą weszli do lasu, patrząc cały czas na białą ścieżkę ułożoną z kamiennych płyt. Byleby dojść do mostu, a potem będzie już z górki. Wędrowali tak kilka dni. Tracili rachubę czasu, kręciło im się w głowach, a prowiant powoli się zaczynał kończyć. Do tego Sitriel osiągnęła już ten moment, że zaczynała wymieniać bez sensu różne gatunki zwierząt. Zabroniono im jednak pić i polować w puszczy. Wszystko zatrute, zaczarowane lub przynoszące pecha, zdecydowanie nie łatwo było im przeprawiać się przez gęste drzewa. Nie słychać tu było wiatru ani ptaków, żadnych szelestów czy bzyczenia owadów. Głucha cisza i obijające się o wielkie gałęzie echo. Jedynie co jakiś czas było słychać głośne oznajmianie, gdzie jest ścieżka i kłótnie Filiego z Sitriel, który co chwilę przyczepiał się do dziewczyny o najmniejsze bzdety. Zasiedli pod drzewami cali zmarznięci. Czekała ich kolejna zimna noc. Sitriel przemieniła się w swoją wilczą formę, dodając sobie tym trochę ciepła. Do jej ramienia przykleił się zaraz Bofur, który stwierdził, że nie będzie na próżno marznąć, skoro taka kulka ciepłego futra jest tuż pod jego nosem. Do drugiej łapy przykleił się Balin i Bifur, futerko na brzuchu ugładził sobie Kili, a Bilbo włożył łapki w puchaty ogon dziewczyny, dokładnie się nim przykrywając. Wszyscy leżeli w mniejszej czy większej kupce i tak co noc. Stracili rachubę czasu. Nie wiedzieli już czy jest ranek czy południe czy może noc. Pod koronami drzew wszystko było czarne, jakby noc trwała tutaj od zawsze i już po wieki.
W końcu znaleźli most, który tak bardzo pragnęli zobaczyć, ale na ich nieszczęście był niekompletny, pęknięty w pół i nieosiągalne było przejście na drugi brzeg, a wpław rzeki przebyć nie mogli, ze względu na jej klątwę.

— U drugiego brzegu widzę łódź! Czemu, och, czemu nie jest po tej stronie? —jęknął hobbit, który posiadał bardzo dobry wzrok.

— Jak oceniasz odległość? — zapytał Thorin, pojawiając się obok Bagginsa.

— To nie bardzo daleko. Około dwunastu łokci, tak myślę...

— Dwanaście? Mnie się zdawało, że trzydzieści. Oczy już mam nie te co sto lat temu, ale na jedno wychodzi, bo i tak nie damy rady się tam przedostać — powiedział Balin dość szorstko.

— Nie ma ktoś może liny? Wydaje mi się, że łódź jest nieprzywiązana i da radę ją tu ściągnąć — powiedział Bilbo, wytężając wzrok.

— Ja mam — oznajmiła Sitriel, wyjmując linę z hakiem.

— To teraz trzeba tym rzucić... Fili, chodź no tu, dobry masz wzrok i sporo siły, będziesz rzucał — powiedział Thorin do zniesmaczonego blondyna.

Krasnolud podszedł do wuja, z markotną miną wyrwał linę z rąk oburzonej jego zachowaniem Sitriel i zaczął wpatrywać się w ciemność, próbując dostrzec łódź. Po jakimś czasie wydało mu się, że widzi jakiś obrys, toteż rzucił liną. Próbował parę razy, zanim mu się udało. Hak zaczepił się o łódź i próbował pociągnąć ją w swoją stronę, lecz ta ani ruszyła. Złapały krasnoludy za linę i zaczęły ciągnąć z całych sił.

— Ty pewien byłeś, że ta łódź nie jest przywiązana? — zapytała się cicho Sitriel hobbita.

— Nie! Wzrok mam dobry, ale nie aż tak! — odszepnął jej.

I już chwilę potem okazało się, że łódź jednak była przywiązana, a przypłynęła na drugi brzeg z rozerwanym sznurem.

— Kto się przeprawi jako pierwszy? — zapytał niziołek, a wszystkie oczy powędrowały na Thorina jak na znak.

— Ja — odparł Thorin, ignorując natrętny wzrok przyjaciół. — Ale i ty, Balin i Fili. Potem Kili, Oin, Gloin i Dori, następnie Ori, Nori, Bifur i Bofur, a na końcu Dwalin, Sitriel i Bombur.

— Czemu ja zawsze muszę być na końcu! — oburzył się rudzielec.

— Bo masz takie sadło, że musisz płynąć z najlżejszymi i z tymi co cię odratują w najgorszym przypadku — warknął w jego stronę czarnowłosy.

— Nie powiedziałabym, że Dwalin jest tym lekkim — palnęła Sitriel, nie zastanawiając się nad swoimi słowami.

— Chcesz mi powiedzieć, żem się spasł? — fuknął łysy krasnolud, łypiąc na czarnowłosą.

— Ależ skąd! — odpowiedziała szybko Silentmaul. — Może trochę — dodała pod nosem, lecz krasnolud ją usłyszał.

— Ja ci dam, ty...

— To jak się dostaniemy na drugi brzeg? Nie ma żadnych wioseł, myślcie, szybko — zapytał ktoś, a Sitriel i Dwalin od razu spojrzeli na resztę kransoludów, próbując znaleźć rozwiązanie. Mało brakowało, a Dwalin by się wzbogacił o wielką, czarną, wilczą skórę.

— Dajcie mi jeszcze jedną linę i hak — rozkazał Fili, a owe rzeczy szybko trafiły w jego ręce. Krasnolud z całych sił rzucił sznurem na drugi brzeg, a ta zahaczyła o gałęzie. Drugi hak zaczepił na brzegu, na którym stali, a końce związał wcześniej. Tak powstała lina do przeciągania się na drugi brzeg. Krasnolud zrobił taką jeszcze jedną, lecz przywiązał do niej łódź, by nie popłynęła ta z prądem rzeki. Wszyscy po kolei się przedarli na drugi brzeg. Bombur był już jedną nogą na ziemi, Dwalin szedł na równi z Sitriel, trzymając liny. Wtem jak nie zaszeleściło, jak Bombur nie podskoczył z zaskoczenia! Wielki, czarny jeleń przebił się przez gąszcz i skoczył przez rzekę, odbijając się tuż przez krasnoludem. Bombur zachwiał się i wpadł do wody tak nagle, że ledwo udało mu się nabrać powietrza do płuc. Jedynie nos wystawał mu z wody i kaptur unosił się na wierzchu.

— Bombur! Bombur tonie! Szybko, ratujcie go! — krzyknął nagle hobbit, gdy krasnoludowie bardziej skupili się na strzelaniu do znikającego jelonka.

Podbiegli wszyscy do rudzielca, lecz zatrzymali się na brzegu na skrawku suchej ziemi.

— Śpi? — zapytała Sitriel, znając doskonale odpowiedź.

— Śpi — burknął w jej stronę Thorin, wzdychając. — Wyciągnijcie tego grubasa z tej przeklętej wody. Gloin, Balin, Fili, wy zróbcie nosze. Nie mogę patrzeć na jego uśmiechniętą gębę. Że też ze wszystkich możliwych osób, to też akurat on usnął...

Sitriel spojrzała na pyzatą twarz Bombura, który uśmiechał się wesoło, chrapiąc cicho. Wyciągnęli go za nogi i położyli na smolistej trawie, czekając aż reszta skończy robić nosze. Silentmaul stała obok Thorina i Bilba, zbierając pakunki krasnoludów z ziemi. Akurat na nią padło noszenie worków i kufrów czwórki krasnoludów, którzy musieli nieść Bombura. Dębowa Tarcza wpatrywał się tępo w otchłań lasu. Coś było nie tak z rzeką, przez którą się przeprawili. Ich wzrok się pogorszył, w głowie zaczęło im się bardziej kręcić, powieki zrobiły się ciężkie i opadały w dół... Czar wody działał nawet na tych, którzy jej nie dotknęli. Świadczyło to o jej potężnej mocy.
Pszenicznooka mrużąc oczy utkwiła wzrok w tym samym punkcie, co starszy krasnolud. Pojawiły się tam białe zwierzątka. Jelonki, łanie i sarenki, które swoją jasną sierścią rozświetlały las. Były takie delikatne i piękne... Ich każdy ruch był jak poruszane wiatrem płatki róż. Wtem świst strzały przeleciał obok ucha Sitriel. Dziewczyna złapała się za ucho, czując na nim zadrapanie. Strzała poleciała prosto w las, nie trafiając w jelonka. Fili nie był jedynym, który zaczął strzelać do zwierząt. Niemalże wszyscy to robili, marnując strzały i łuki dane przez Beorna.

— Nie powinniście tego robić... — szepnął zmartwiony Bilbo. — To przynosi pecha.

— Nie wierzę w takie bzdury — burknął Thorin, który rzucił łuk na ziemię. — A teraz bierzcie tego grubasa i idziemy dalej.

Sitriel stała w miejscu, wciąż patrząc się w puste już miejsce, w którym znajdowały się niedawno jelonki o pięknych porożach. Fili uderzył ją barkiem, omijając ją ze skwaszoną miną.

— Przestań się ociągać — burknął pod nosem blondyn.

Sitriel nic nie odpowiedziała. Zacisnęła zęby z taką siłą, że przez przypadek przegryzła sobie język. Ruszyła za krasnoludem, denerwując się na ciągłe, niemiłe odzywki Filiego. Wściekły wyraz twarzy czarnowłosej nie uszedł uwadze Bifura, który dla własnego bezpieczeństwa postanowił zrobić dwa kroki odstępu przerwy między nim, a zwierzołakiem.
Błąkała się kompania po lesie, opadając już z sił. Sitriel niosła Bombura za dwóch w swojej wilczej formie, wpatrując się beznamiętnie w swoje stopy. Czuła bijące serce, lecz nie w tym normalnym sensie znaczenia. Ona je słyszała w czaszce. Mrowiła jej klatka, palce u łap cierpiały, a oczy łzawiły. Opary lasu oraz zaczarowana rzeka miotały nią na boki, jak szmacianą laleczką. Zresztą nie tylko nią. Cała reszta była tak samo nietrzeźwa oraz osłabiona. Jedynie Bilbo i Thorin trzymali się na tyle dobrze, by wciąż wypatrywać kamiennej ścieżki.
Gdy nadeszła noc, przystanęli odpocząć, bo choćby nie wiem, jak bardzo chcieli, nie daliby rady przejść nawet kroku. Noc w Mrocznej Puszczy była niczym pokryta czarną mgłą — nie widziało się nawet dłoni, którą machało się przed nosem. Toteż odłożyli wszyscy Bombura pod młodym dębem i sami usiedli w koło, by się nie zgubić. Otworzyli po omacku plecaki, po czym wyciągnęli stamtąd czerstwy chleb i trochę dżemu. Sitriel dostawszy swoją porcję, próbowała dostrzec wzrokiem choć zarys pieczywa, co jej się nie udało nawet po dziesięciu minutach. Oblizała słodkie od powideł usta i ziewnęła głośno, zarażając tym całą resztę kompanii. Z trudem zasnęli tej nocy, a jeszcze trudniej wstali rankiem. Otwierając oczy nie wiedzieli, co się dzieje. Głowy mieli tak ciężkie, że musieli się przytrzymywać, wstając, a obraz im się dwoił i troił, do tego kręcił się w kółko, że nie mogli się wpierw odnaleźć. W bukłakach coraz mniej było wody, a plecaki stawały się lżejsze. Kolejne krasnoludy złapały za nosze i podniosły Bombura, a podróż z trudem oraz opóźnieniem została wznowiona. Nie rozmawiali ze sobą, nie uśmiechali się... jedynie klęli w myślach przeklęty las i przeklętego Gandalfa, który z pewnością by im teraz pomógł przeprawić się przez puszczę czy też ocucić Bombura. Nie mieli jednak swojego starego kompana ani cudownego leku dla krasnoluda, toteż tułali się przed siebie niemrawo i z opryskliwymi minami.
To był już ten czas, gdy kompania dostawała halucynacji. Trzy kolejne dni kręcili się i zaczynali widzieć rzeczy, które nie istniały, a nie można pominąć, że widok wciąż im się dwoił i troił. Dodatkowo niektórzy zaczynali powątpiewać czy biedny Bombur się kiedykolwiek obudzi czy jednak zasnął już na dobre. Sitriel niemrawo rozmawiając z Kilim została naskoczona przez Filiego i Gloina, którzy przez halucynacje widzieli w dziewczynie obślizgłego stwora, a że było ciemno, to dziewczyna tak wrzasnęła ze strachu, że upuściła kilka pakunków jedzenia prosto w dół skarpy, po której później nikt nie odważył się zejść. 
Wina padła na dziewczynę, bo stwierdzili krasnoludowie, że co to za wojownik, co się własnego kompana boi. Silentmaul niosła Bombura ze zdenerwowaniem na twarzy. Rączki noszy były zmiażdżone od jej ścisku tak, że prawie odpadły. Nie odezwała się Sitriel już ani słowem, gdy obwiniali ją o zgubienie prowiantu. Fakt był jednak taki, że opary lasu spowodowały, że Sitriel zamiast Filiego i Gloina widziała własnego ojca trzymającego topór bojowy. Zląkła się wtedy tak bardzo, że myślała, że już po niej, a wstyd jej było na tyle, że wolała nikomu o tym nie mówić.
Czwartego dnia ucieszyli się wszyscy, gdy weszli do części lasu, w którym rosły brzozy dodające trochę światła w ciemnościach. Dodatkowo Bombur się obudził. Jednak, gdy zaczął po chwili mówić o jedzeniu i pięknych snach jakie miał, wszystkim zrzedły miny. Słuchanie o ciepłych posiłkach oraz biesiadach powodowała u nich zdenerwowanie i zazdrość, a już po dziesięciu minutach monologu rudzielca, marzyli, by znowu usnął i obudził się, gdy znajdą jedzenie. Rudowłosy krasnolud zdenerwował się, słysząc, że prowiantu w torbach brakuje, a wody w bukłakach jest za mało, by każdy się napił. Zaczął tak jęczeć, że wszystkim zaczęły uszy cierpnąć. 

— Nie wysilaj się lepiej. Prosiłbym cię nawet, żebyś milczał, jeśli o niczym innym nie umiesz mówić. Już i tak mieliśmy dość z tobą kłopotu. Gdybyś się nie zbudził, zostawilibyśmy cię razem z twoimi głupimi snami w lesie. Nikomu się nie chce powracać myślami do dźwigania takiego grubasa — fuknął w jego stronę Thorin, który myślał, że zabije przyjaciela w tym lesie i wyjdzie z niego o jednego krasnoluda mniej.

Bombur oburzył się słowami króla, toteż zasiadł na ziemi i zaparł się, że nigdzie nie idzie. Stali tak więc przez piętnaście minut i darli się na krasnoluda, aż w końcu groźby Thorina i prośby kompanii podniosły jakoś Bombura na duchu, który raczył podnieść z ziemi swoje tłuste dupsko. 
Pomimo tego, że nie trzeba było nieść Bombura, opary w lesie omotały już nawet Bilba i Thorina. Cała piętnastka kręciła się i błąkała w kółko, nawet nie zauważająć, że w mroku puszczy schodzą ze ścieżki. Wtem Bofur schylił się i podniósł z ziemi starego kapciucha. Krzyknął ostrzegawczo, że w lesie znajdują się krasnoludy z Gór Mglistych, a spora część osób podeszła do niego zaciekawiona.

— Chwila moment... — szepnęła Sitriel, wyrywając Bofurowi kapciucha z rąk. —Przecież to twój kapciuch! My się w kółko kręcimy! Gdzie jest ścieżka? Gdzie ścieżka?! — krzyknęła w panice, rozglądając się na boki.

— Nie ma ścieżki!

— Zgubiliśmy się! Już po nas! — lamentował Bombur.

— Opanujcie się! — wydarł się Thorin, stając obok poddenerwowanej Sitriel. — Szukajcie na około, ale nie odchodźcie za daleko, żeby się nie zgubić! Przestańcie panikować, bo to najgorsze, co moglibyśmy zrobić!

— My przecież już jesteśmy zgubieni! — palnął piskliwym głosikiem hobbit, łapiąc się za głowę.

Rozdzielili się i po trzy czy cztery osoby porozchodzili się wokoło, szukając białej ścieżki. Krążyli przez wiele godzin, a ciężka głowa pełna fałszywych, wyimaginowanych myśli wytrącała ich z równowagi. Bilbo widział w każdym członku kompanii siebie samego, Sitriel miała wrażenie, że zamiast po ziemi chodzi po kolorowych grzybkach, a Bofur miał takie zaniki pamięci, że co chwila podnosił z ziemi zgubione przez niego rzeczy i krzyczał coś na temat swojej rodziny.

— Czy ten przeklęty las nie ma końca?! — rozniósł się po lesie zdenerwowany głos Thorina. — Niech ktoś wlezie na najwyższe drzewo i zobaczy gdzie wschód, gdzie zachód, bo zaraz mnie tu szlag trafi!

Ten ,,ktoś" to był oczywiście Bilbo, który stał parę łokci od krasnoluda. Kiedy hobbit wspinał się powoli po dębie, wszyscy stali pod spodem w kupie w strzępkach nerwów.

— Gdzie ten parszywy hobbit?! Ile można siedzieć na drzewie!

— Mam dość ślęczenia w tych krzakach, chcę już stąd wyjść!

— Nie bylibyśmy tutaj, gdybyście nie zaczęli strzelać do tych jeleni! — wydarła się Silentmaul, zakładająć ręce na klatce.

Oho? — fuknął Fili, patrząc się na kobietę spode łba. — Czyli to wszystko nasza wina?!

— Nie, nie wasza, a twoja! — warknęła pszenicznoka do blondyna. — Gdybyś zachował choć krztynę rozumu, wiedziałbyś, by do nich nie strzelać! Baggins mówił, że to przynosi pecha! Nikt tu nie słucha tego hobbita!

— Miałem umrzeć z głodu, bo łaskaś była wyrzucić nasze ostatnie zapasy?! Gdybyś tego nie zrobiła, to bym do nich nie strzelał! — wycedził przez zęby, dobywająć broni.

— Gdybyś mnie nie zaatakował, to byśmy wciąż mieli co jeść, głupcze! Miesza ci się wszystko w głowie, boś to ty najpierw strzelił! — palnęła, przemieniając się w wilka. — Ty i Gloin macie omamy z innego świata, aż się Durin w grobie przewraca, widząc co wyprawiacie!

OCH DOPRAWDY?! — wściekł się rudowłosy krasnolud, dobywając toporu.

— Nikt nie je tyle, ile ty jesz! — warknął Nori w stronę Sitriel.

— Potrzebuję tego jedzenia, żeby przeżyć! — warknęła Sitriel, a ślina zaczęła spływać jej z pyska. — Bombur choć spał przez kilka dni zeżarł więcej ode mnie!

— Teraz do mnie się przyczepiasz?!

— Odczep się od mojego kuzyna! — wściekł się Bifur, popychając zwierzołaka.

— Sam się ode mnie odczep, parszywy krasnoludzie! — fuknęła ze złością, odpychając brodacza tak mocno, że wpadł na drzewo.

— HEJ! NIE POPYCHAJ GO — wściekł się Bofur.

— No tak! Jeszcze ty się na mnie rzuć! — palnęła Sitriel z obrzydzeniem na twarzy, widząc swojego młodszego brata Eanvira zamiast krasnoludzkiego przyjaciela.

— Parszywy ork! — krzyknął Bofur, dobywając miecza.

— Odsuń się! — rozkazał Fili, stając na przeciw pszenicznookiej. — Tknij choć jednego z nas, a powiem wszystko na temat twojej rozmowy z orłem na Samotnej Skale!

— Coś ty powiedział...?! — oczy Sitriel zapłonęły ze złości. — Zabiję cię, ty przebrzydły kłamco! NIKT NIE BĘDZIE ZDRADZAŁ MEGO PRZYJACIELA!

— TO PRAWDA! — krzyknął Fili, zaciskając mocniej dłoń na mieczu. — WIEDZIAŁA O BEORNIE JUŻ WCZEŚNIEJ. TEN ORZEŁ WSZYSTKO JEJ POWIEDZIAŁ! NIE POFATYGOWAŁA SIĘ, ŻEBY NAS OSTRZEC. Chciała, by nas zabił!

— Kolejne kłamstwo! — zaparła się Sitriel, próbując się wybronić. — Nic takiego nie wiedziałam i nie wiem też kim jest Aranvir!

Oh ho ho, doskonale wiesz! — zniesmaczył się blondyn, łypiąc niebieskimi oczami w stronę zwierzołaka. — Byłem tam i wiem kiedy mówisz prawdę, a kiedy kłamiesz!

— Skoro żeś tam był i wszystko słyszał, to czemuż nam nie powiedziałeś?! — zrzuciły krasnoludy winę na Filiego.

— Zabiłaby mnie! — próbował się tłumaczyć. — Groziła, że nas wszystkich pozabija, jeśli choć o tym wspomnę!

— Co za głupstwa! — palnęła Sitriel, nie dowierzając. — Przecież Beorn sam mnie chciał zabić! Co ja niby mam tu do ukrywania?! Do tego nie zrobiłabym wam krzywdy!

Ach tak?! — krzyknął ktoś z kompanii. — Rzucisz się na nas przy pierwszej okazji!

Kompania zaczęła się ze sobą kłócić i szarpać. Pięciu krasnoludów naskoczyło na Sitriel, z którą zawzięcie się kłocili. Bofur się zrobił cały czerwony z nerów, a Dwalin aż połysiał na brodzie. Nikt z zajętych sobą kompanów nie zwrócił uwagi na zmieniające się otoczenie, a mianowicie zniknięcie Thorina i poruszające się olbrzymie pająki, powoli otaczające swoje ofiary. Sieć zalała posadzkę, a piekielne stwory naskoczyły na towarzyszy tak nagle, że nikt nie mógł nawet spróbować się bronić. Obleczono ich w sieć, związując ze sobą kończyny i ciągnąc ich w białych workach z pajęczyny wysoko w górę. Pająki gryzły oraz szczypały, a przy tym wydawały straszliwe dźwięki, porozumiewając się w własnej mowie. Sitriel wisiała głową do dołu, tak jak reszta krasnoludów. Oddychała ciężko, próbując się wyrwać. Lecz im bardziej starała się uwolnić, tym mniej powietrza docierało do jej płuc i mniej siły miała. Do tego trzech czarno - zielonych pająków otoczyło ją i gryzło co jakiś czas, zatruwając jej organizm jadem.
Jakież to doprawdy śmieszne, że los kompanii znowu leżał w rękach hobbita, który wciąż siedział w koronie drzewa, podziwiając widok z góry i latające błękitno - purpurowe motyle wielkości jabłek.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro