Mit Węgrogeniczny [Węgry]

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

(przeniesione z deviantArta, jakiś 2015 r.)

*

A Węgierka nie ma mamy ani taty.

*

To w zasadzie nic wielkiego, tylko pojedyncza myśl w ciemne, samotne wieczory. Albo może kolejny punkt, dopisywany z wahaniem do długiej listy, której przygotowywanie zalecił rządowy psycholog. Czasami powraca w rozmowie, z rodzaju tych, które mogą się zdarzyć jedynie między dwoma personifikacjami; czasem przychodzi w postaci autorów mądrych książek, którzy na sobie tylko znanych podstawach próbują dowieść, że jakaś mama Madziarka kiedyś istniała.

A Węgierce w zasadzie nie robi to różnicy, bo żadne słowo ani zamazany obrazek nie są w stanie poruszyć jej skamieniałej pamięci. Nie przypomina sobie żadnej mamy Madziarki, ani jej wyglądu, zapachu, ani głosu.

*

Węgierka nie ma mamy i taty, ale ma opiekuna.

*

Stara legenda ma w jej pamięci kolor świtu i intensywny zapach ziół. Opiekun był przy dziewczynce od pierwszych chwil, odkąd narodziła się pod zaróżowionym niebem. Nie wiedziała dokładnie, skąd się wziął, lecz sądziła, że przyfrunął zza linii horyzontu - zza tej cienkiej, czarnej kreski daleko za morzem szumiących traw, gdzie nie można było dobiec na nogach. Opiekun musiał stamtąd przybyć na swoich wielkich skrzydłach; był piękny, silny i mądry, aż w niej zadrżało serce, kiedy po raz pierwszy nazwał ją córką.

- Jestem nią? - upewniała się, patrząc w jego czarne oczy. - A ty kim jesteś?

On nosił imię Turul, lecz przede wszystkim był opiekunem - to znaczyło, że trzymał ją za rękę, gdy stawiała swoje pierwsze kroki, a wieczorami czesał jej splątane wiatrem włosy. Nauczył ją tańczyć, śpiewać donośnym głosem, bez słów; pokazał, jak pleść wianki z koniczyny, jak polować na zające, jak nurkować i jak liczyć gwiazdy. Pozwolił jej biec po stepie, aż zabrakło jej tchu, a później wskazał drogę do gniazda. Ogrzewał ją w nocy własnym ciepłem, a łzami koił ból otartych kolan i poranionych palców - pierwszych oznak jej samodzielności, gdy wspinała się na drzewa i ostre skały, by choć raz spojrzeć na okolicę z góry.

- Naucz mnie latać, żebym mogła szybować nad stepem - prosiła, kiedy była jeszcze zupełnie mała, a on wracał właśnie z podniebnego spaceru. - Dałeś mi bystre oczy i mocne ręce, daj mi też czarne skrzydła.

- Jesteś za młoda, by latać - mówił wtedy Turul. - Minie bardzo wiele lat, zanim wzniesiesz się w powietrze.

- Ptaki, które podglądałam w gniazdach, urodziły się dopiero ostatniej wiosny, a już latają prawie tak wysoko, jak ty. Myślę, że jestem już strasznie duża.

Opiekun śmiał się dźwięcznym, drapieżnym śmiechem i chwalił jej spostrzegawczość.

- To prawda, jesteś już duża - rzekł pewnym razem. - Ale będziesz potrzebować mnóstwo sił. Musisz iść dalej i zobaczyć więcej, a ja przylecę, jeśli będzie ci kiedyś potrzebna pomoc.

Wierzyła mu i wzrastała jak kwiat pod jego dumnym wzrokiem, idąc dalej, skacząc wyżej, płynąc głębiej niż kiedykolwiek. Brodziła w trawach, obserwowała zwierzęta, bała się, smuciła i kochała. A gdy pewnego razu skamieniała ze strachu, słysząc nieznany, donośny dźwięk, na jej jeden krzyk groźny świat ukrył się za czarnymi skrzydłami i pozostał tam, póki dziewczynka nie przestała drżeć.

- Co to było? - spytała wtedy, a Turul przyniósł dla niej strzałę o czarnych lotkach.

- Tam, gdzie kończy się step, mieszkają ludzie - powiedział, kiedy obracała ją w drobnych dłoniach, nie wiedząc, do czego użyć.

- Ludzie tacy jak ja?

- Nie. Inni. Ludzie tacy jak ty są bardzo daleko stąd.

- Dlaczego mnie z nimi nie ma? Czy się zgubiłam?

- To oni się zagubili.

To było bardzo smutne i dziewczynka wylała nocą kilka gorzkich łez nad losem zagubionego narodu.

- Naucz mnie latać, żebym mogła ich odnaleźć i przyprowadzić tutaj - poprosiła następnego ranka.

- To oni muszą cię odnaleźć - brzmiała niewzruszona odpowiedź.

To było jeszcze smutniejsze i dziewczynka zapłakała jeszcze jeszcze raz.

- A jeśli nigdy im się nie uda?

- Przyprowadzę ich do ciebie, kiedy będziesz gotowa.

- Kiedy to będzie?

- Kiedy staniesz się wystarczająco silna. Będziesz musiała wywalczyć dla nich miejsce na świecie.

*

Była silna - zahartowały ją chłodne zimy i ciągły ruch. Pewnej wiosny zrozumiała też, co chciał jej powiedzieć Turul, obserwując jak co roku ptaki walczące o stare gniazda. Trawa zaścieliła się wtedy szarymi i brązowymi piórami, las wypełnił krzykiem i zgiełkiem. Po długim czasie brązowy ptak został sam na placu boju, a dziewczynka poczuła tryumf, jakby to ona zwyciężyła bitwę.

- Naucz mnie polować za pomocą tej strzały - poprosiła opiekuna, lecz on odmówił.

- Tego musi cię nauczyć twój naród.

- Chciałabym umieć już teraz.

- Zbyt mało jeszcze wiesz. Mogłabyś kogoś skrzywdzić.

Ona nie widziała w tych słowach sensu i skupiła się raczej na przyglądaniu brązowemu ptakowi; leśne zwierzęta znały ją dobrze i nie bały się wcale, więc mogła zbliżyć się do gniazda na kilka kroków, by obejrzeć kolejny pojedynek między brązowym ptakiem a innym, młodszym. Tym razem obrońca nie został pokonany i pozostał w gnieździe, wplatając wyrwane pióra wroga między gałęzie. To była bardzo dosłowna metafora i dziewczynce wydawało się, że rozumie.

- Ze mną będzie tak samo, prawda?

- Nikt nie wie, co z tobą będzie, kochanie. Możesz szukać jedynie wskazówek - poradził Turul. - Pójdź tam znowu, żebyś mogła zrozumieć do końca.

Tak jak się spodziewała, za trzecim razem napotkała w gnieździe dwa ptaki i kilka bladych jajek.

W zasadzie trudno było nie zrozumieć.

*

- Tęsknię za swoim narodem.

- To dobrze.

- Przyprowadzisz ich do mnie?

- Kiedy tylko zechcesz.

- Wtedy przestaniesz się mną opiekować, prawda?

- Tak.

Węgierka patrzyła w stronę, z której wschodziło słońce.

- Nie chcę cię tracić, ale nie mogę pozwolić, żeby zostali zagubieni na zawsze.

Turul patrzył na nią z dumą, jakiej jeszcze nie widziała w jego mądrych oczach.

- Tak.

- Przyprowadź ich. Proszę.

To była mądra decyzja, uświadomili sobie oboje w tym momencie.

- Czekaj cierpliwie aż wrócę, a ja dam ci wspaniałego wodza.

(Nie mogła patrzeć za znikającym ptakiem, bo wschodzące słońce świeciło jej prosto w twarz.)

*

Węgierka nie ma taty ani mamy, ale ma naród i pamięć o swoim pierwszym opiekunie. Zresztą Turul czasami powraca, przynosi jej siłę i nadzieję, obserwuje ją z gałęzi najwyższych drzew i z zamkowych wież. A kiedy pewnej mroźnej zimy Erzsébet kołysze się na barierce mostu, bez lęku patrząc w dół, ku pewnej śmierci, czuje, jak u jej ramion wyrastają czarne skrzydła.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro