Rozdział 13

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Końskie kopyta chrzęściły na żwirze, gdy Tropicielka pokonywała kolejne kilometry, dzielące ją od domu. Mała chatka na wrzosowiskach, „mieszkanie czarownic”, jak ją niektórzy nazywali, przez położenie i bijącą od niej aurę. Wyglądał jak żywcem wyjęty z bajki o Babie Jadze, z ogromnym piecem, ścianami z wyrzeźbionych w drewnie herbatników i słodyczy.

W rzeczywistości był gawrą, jaskinią oddzielającą od świata zewnętrznego i jego problemów. Jedynym miejscem, może poza łonem natury, gdzie Morgan mogła w spokoju poświęcić się własnym myślom, choć czasem bywało to zgubne. W tej chwili również.

Próbowała nazwać kotłujące się w niej emocje, od których aż kipiała, jak gęsty, warzywny bulion trzymany na ogniu zbyt długo. Buzowały w niej tysiące uczuć, kolejne jeszcze ciekawsze od poprzedniego.

Współczucie tak silne, że aż bolało. Dostrzegła ludzi uwięzionych w bańce, pięknej od zewnątrz, acz morderczej w środku. Skazanych na coś znacznie gorszego niż najstraszniejszy etap jej dzieciństwa.

Złość, ponieważ w żaden sposób nie mogła temu zaradzić, a świadomość własnej bezsilności dodatkowo ją frustrowała. Za tym szedł smutek, mimo że pogrążanie się w żalu nie było w jej stylu. Wolała działać, o ile było to możliwe. W tamtym momencie jednak nie było, co doprowadzało ją do rozpaczy.

Przede wszystkim czuła jednak nienawiść. Czystą, niepohamowaną, palącą nienawiść.

I chęć zemsty.

Pragnęła odegrać się na każdym, kto się do tego przyczynił. Zapłacić za wszystkie doznane krzywdy, te mniejsze i większe, o ile coś takiego jak krzywda można w ogóle w ten sposób kategoryzować.

Chciała, lecz nie mogła, o ile życie było jej miłe. A było. Stanowiło ostatnią rzecz, z której nie została jeszcze obrabowana, wzięła więc trzy głębokie wdechy, by się uspokoić, i skupiła na swoim zadaniu. Jasny cel pozwalał jej odgonić czarne scenariusze i ruszyć naprzód.

Mały nazywał się Oleander. Zarabiał na życie, sprzedając pieczywo na niewielkim stoisku. Zniknął osiem dni wcześniej, ale świadkowie nie są pewni co do dokładnej godziny i okoliczności. Kucharka z mizernej kantyny znała go ciut lepiej i chociaż kategorycznie odrzuciła teorię Morgan, według której dzieciak zwyczajnie zwinął interes i uciekł, ponieważ, jak twierdziła, „stamtąd nie dało się uciec”, to Tropicielka ciągle uważała swoją wersję za najbardziej prawdopodobną.

A raczej uważałaby, gdyby był to jedyny przypadek  „porwania”. Swoją drogą, ciekawe, dlaczego, według mieszkańców osady, nie było żadnej drogi ucieczki. W końcu nikt ich nie pilnował, nie było bramy ani nic.

Szybko znalazła odpowiedź.

Nie mieli gdzie szukać pomocy, bo zostaliby wydani. Prawo z pewnością przewidziało surowe kary, nawet jeśli nie wymieniono ich w Kodeksie. Bądź co bądź, kulka w łeb załatwiłaby sprawę znacznie szybciej niż śmierć głodowa.

Droga powrotna, choć długa, minęła niesamowicie szybko. Pewnie była to zasługa emocji, jakie nią targały i próby uporządkowania chaotycznych informacji, jakie udało jej się uzyskać. Odetchnęła, kiedy w końcu przekroczyła próg swojej samotni.

Żołądek ściskał ją z głodu, lecz odmówiła sobie jedzenia. Miała ważniejsze rzeczy nagłowie: przede wszystkim należało spisać raport, póki cokolwiek pamiętała. Sięgnęła do szuflady biurka, wyjęła czysty arkusz papieru, pióro i kałamarz. Tak wyposażona, odkręciła buteleczkę i zamoczyła przyrząd w gęstym atramencie.

Zgodnie z poleceniem, udałam się do Peonii w celu zweryfikowania prawdziwej wersji wydarzeń, jednak mam przeczucie, że już wiesz, co tam się wydarzyło. Dzieci zdradziły mi, że Tropiciele się tam kręcili. Według mnie chłopak uciekł od toksycznych rodziców, sama postąpiłabym podobnie. Być może po drodze ktoś go uprowadził. Gosposia wspomniała też, że niedawno odwiedziło ich dziwne zgromadzenie, którego członkinie nazywają się „Siostrami Dobroci”. Obawiałam się, że to sekta pokroju Mnichów Słońca i początkowo powiązałam je ze zniknięciami, ale nic bardziej mylnego. Siostry te pomagają ubogim i ofiarowały im jedzenie, niezbędne do przetrwania następnych tygodni. Resztę znasz. M.

Podpisała się inicjałem, starannie złożyła kartkę, wsunęła ją do koperty, którą uprzednio zaadresowała i przybiła woskową pieczęć z herbem Korpusu – lecącą strzałą.

Nieprzyjemne uczucie głodu nie dawało jej spokoju, ponadto głowa zaczynała boleć. Oczy i umysł po wyczerpującej trasie, przerywanej jedynie krótkim snem na zapleczu kantyny, dawały o sobie znać. Powieki zaczynały ciążyć, głowa opadała, jednak nie mogła się jeszcze położyć. Czekało ją trochę pracy, więc pozostało tylko jedno rozwiązanie: kawa.

Nienawidziła tego smaku, faktury zmielonych ziaren na języku, goryczy i okropnego aromatu. Czasem jednak – tak jak teraz – wypicie napoju stawało się koniecznością, ponieważ słodko-cierpka herbata nie da jej, tak potrzebnego w tym momencie, zastrzyku energii.

Westchnęła ciężko i nastawiła wodę. Do kubka wsypała dwie czubate łyżeczki proszku i czekała, aż czajnik zacznie gwizdać. Zalała zawartość naczynia i, nie czekając, aż ostygnie, przeniosła na biurko. Po kilku minutach ostrożnie upiła łyk i powstrzymała odruch wymiotny. Zmusiła się do jeszcze paru i odstawiła kubek. Dość. Za chwilę dopije resztę.

Ostatkiem siły woli dopiła napar do dna i się wzdrygnęła. Mimo że posmak na języku pozostał koszmarny, przynajmniej nieco rozjaśnił się jej umysł i mogła na powrót zasiąść do sprawy.

Ciągle słyszała słowa mentora, zmuszające ją do przemyśleń. „Nasze królestwo jest cholernym kwiatem, który pozornie wygląda pięknie, rozwija się i kwitnie, lecz korzenie ma uschnięte. Złotą klatką, z której nie da się uciec. Przypomina delikatną porcelanę. Gdy w nie uderzysz, nie pojawi się rysa. Ono rozpadnie się w drobny mak”.

Same porównania były wstrząsające, nie wspominając o określeniach, jakie przeznaczył dla dworu króla. „Książę jest równie zepsuty, jak cały ten pieprzony dwór”. Zdanie, które stałoby się wyrokiem śmierci, gdyby dotarło do niepowołanych uszu.

A co, jeśli dotarło? Jeśli w tej chwili jej poczciwy opiekun został aresztowany, a za kilka dni, po procesie skazującym, powloką go na plac egzekucji i powieszą na oczach ludu, szydzącego i obrzucającego jego twarz zgniłymi warzywami?

„Nie – uspokoiła się natychmiast. – To przywódca Korpusu. Dostał tę rolę nie bez powodu i niejednokrotnie dał pokaz nadzwyczajnego sprytu. Zresztą, ma doskonałe pojęcie o panującej w kraju sytuacji. Lepsze niż ja – to pewne”.

Doszła do wniosku, że mężczyzna liczył na jej inteligencję. Nie mógł zdradzić jej wszystkiego, to pewne, lecz zostawił mnóstwo wskazówek. Były jak rozsypane puzzle, z początku rozrzucone, lecz po ułożeniu przedstawiały czytelny obraz.

„Król jest śmiertelnie chory. Po jego śmierci władzę przejmie książę”.

„Wszyscy żyją w biedzie, a niemal każdy, kto się dorobił, zrobił to nieuczciwie”.

„Przypomnij sobie własne życie”.

Nie musiała nic sobie przypominać. Pusty żołądek, bieda, chłód, wypłowiałe ubrania, a przede wszystkim ojciec-tyran, terroryzujący całą ich trójkę, a w szczególności Poppy. Alkohol, brud, bieda i strach. Tak w czterech słowach mogłaby opisać wczesne dzieciństwo.

Czy Daimon chciał zasugerować, że zmiana rządzącego wcale nie wyjdzie na lepsze? A może, o zgrozo, wręcz na gorsze?

Czuła, że odpowiedź na te pytania ma gdzieś na końcu języka. Już prawie ją złapała, lecz przerwał jej odgłos otwieranych drzwi.

Intruz krzyknął cicho na widok szabli wycelowanej w jego gardło i powoli uniósł ręce.

– Spokojnie, to ja! – zawołała Libra, ale się nie poruszyła. – Przepraszam, powinnam pukać, ale zobaczyłam światło w oknie i postanowiłam wejść.

Morgan z ulgą rozpoznała głos przyjaciółki i jej ciemne włosy wystające spod kaptura.

– Znów to samo. – Przewróciła oczami i uśmiechnęła się nerwowo. – Przepraszam, to nie twoja wina, tylko kwestia szkolenia. Siedem lat wpajano mi, że każdy hałas stanowi niebezpieczeństwo i mam dwie możliwości: pozostać w kryjówce, o ile gdzieś się schowałam, lub zaatakować, nim zdołają zaatakować mnie. Z czasem podejrzliwość wchodzi w krew.

– To zrozumiałe – oświadczyła Libra. – Nie żywię do ciebie urazy, można nawet powiedzieć, że już się przyzwyczaiłam do ostrza na szyi za każdym razem, gdy przychodzę do ciebie z wałówką.

– Przyniosłaś jedzenie? – Ożywiła się natychmiast i tęsknie spojrzała na przyniesione zawiniątko, roztaczające dookoła nieziemski zapach.

– Tartę z malinami – odparła i wyjęła nadal ciepłą blachę. – Weź przez ręcznik, bo się poparzysz. Jeszcze gorąca.

Faktycznie, upieczone na złoty kolor ciasto ciągle parowało. Zręcznie ukroiła dwa trójkątne kawałki i przełożyła je na talerzyki. Kiedy sięgała po łyżeczki, ponownie usłyszała głos mentora. „Panuje bieda, a niemal każdy, kto się dorobił, zrobił to nieuczciwie”.

Słodycze były dla przeciętnych obywateli nieosiągalnym na co dzień luksusem. Co innego Tropiciele i należne im przywileje, lecz prości mieszczanie? Przecież Libra nie była bogata. Wobec tego, w jaki sposób kupiła potrzebne do pieczenia składniki? Już miała zapytać, kiedy spojrzała na uśmiechniętą twarz koleżanki i stwierdziła, że tak dobra, bezinteresowna i ciepła osoba nie może sprawiać kłopotów.

Usta Morgan opuściła jednak inna uwaga.

– Delektujmy się, bo wczoraj byłam świadkiem prawdziwej śmierci głodowej – rzuciła, jakby od niechcenia.

W jednej chwili atmosfera w pokoju diametralnie się zmieniła. Powietrze stężało, stało się ciężkie i przytłaczające, słodycz owoców przemieniła się w goryczkę i przysłowiową kością stanęła Tropicielce w gardle. Przełknęła z trudem i skierowała wzrok na przyjaciółkę.

Uśmiech znikł, pozostał tylko chłód i złość. Nie taka gwałtowna, głośna i krótka, ale ta lodowata, wyrachowana i bezlitosna. Znacznie gorsza od wybuchu gniewu.

– Co powiedziałaś? – spytała beznamiętnym tonem, chociaż ręce zacisnęła na trzonku sztućca tak mocno, aż zbielały jej kostki.

– Zapomnij. – Próbowała uciąć nieopatrznie rozpoczęty temat.

– Gdzie? – Padło pytanie. Ciche, przemyślane.

– Na moich ojczystych ziemiach – odpowiedziała niechętnie. – Zapomnijmy o tym, proszę. Udam, że tego nie powiedziałam.

– Myślisz, że o czymś takim da się zapomnieć? – Aż kipiała. – Myślisz, że wymażesz widok wycieńczonych ciał z pamięci?! Też tego doświadczyłam. Zresztą, nie ja jedna. – Libra cała drżała. I ją dręczyły wspomnienia, demony nie opuszczały żadnej z nich. – To nie tak, jak ci się wydaje. – Ściszyła głos do szeptu. – Towary deficytowe zdobywam na czarnym rynku, nielegalnie. Tam handluję, połowę zysków przekazuję miejscowej świetlicy dla najuboższych, mimo że grozi mi za to stryczek.

Tropicielka zamarła, zdruzgotana tym wyznaniem. Jak zwykle rzuciła coś bezmyślnie, nim pomyślała, i teraz ponosi tego konsekwencje. Jak zwykle nie pomyślała, jak bolesna może stać się prawda. Jak zwykle nie przyjęła do wiadomości, że odtąd będzie musiała żyć z ciężarem tej wstrząsającej informacji.

Drobna, cicha Libra… Przestępstwa? Wisząca nad nią kara śmierci? Ciągłe igranie z losem? To do niej nie pasowało, ale niejednokrotnie przekonała się, jak bardzo pozory mogą mylić.

– Przepraszam – wydukała i objęła ją. – Nie powiem, jak mi przykro, bo puste słowa na nic się nie zdadzą. Mogę ci tylko obiecać, że wesprę cię, najlepiej, jak potrafię. – Wyjęła z kieszeni wiszącego na wieszaku płaszcza zwitek banknotów i wsunęła jej za pazuchę. – Weź to i wydaj rozsądnie. Pamiętaj, oszczędnie i po trochu, żeby się ktoś nie zainteresował. Jak się skończą, przyjdź po nowe.

– Nie mogę ich przyjąć! – Usiłowała zwrócić pieniądze.

– Ależ możesz, a nawet musisz! Pomyśl, ile osób wyżywisz – odparła stanowczo. Argument emocjonalny podziałał.

– Wszystko pójdzie dla ubogich – zapewniła i w końcu, acz niechętnie, starannie ukryła prezent.

Zadowolona Morgan postanowiła szybko zmienić temat na przyjemniejszy, skoro właśnie nadarzyła się ku temu sposobność.

– Jutro ma się odbyć festyn w twojej miejscowości, jestem pewna, że o tym słyszałaś. – Takie wieści roznosiły się lotem błyskawicy, szczególnie że podobne wydarzenia były organizowane tylko raz na trzy miesiące. Całe miasto od paru dni intensywnie przygotowywało się do tej imprezy: naszykowano wypieki, tkaniny i inne przedmioty na sprzedaż, sprzątano, rozstawiano kramiki. Zapewne już dziś ulice i noclegownie były pełne ludzi, którzy przyjechali z dalekich stron; komu nie starczyło miejsca w gospodach, rozstawiał namiot na obrzeżach. Na takich prowizorycznych polach namiotowych nie było zbyt bezpiecznie, często dochodziło tam do bójek i kradzieży, a nawet gwałtów. Mimo to wiele osób ryzykowało, by tylko kupić potrzebne towary po rozsądnej cenie. Ten fakt chyba określał sytuację w kraju lepiej niż tysiąc słów. – Wybierasz się?

– Nie. – Pokręciła głową. – Dam kuzynce rzeczy na handel, mydło, dywaniki, kilka ciast… to, co zwykle sprzedaję. – Mrugnęła porozumiewawczo i Morgan domyśliła się, że to powrót do poprzedniego wątku i towary, jakie wymienia na czarnym rynku na coś innego. – Ja nigdzie się nie wybieram, po ostatnim jarmarku, na który jechałam na ziemie Ludu Morza, nie mam zbyt dobrych wspomnień… ale dzieciaki chciały się wybrać, więc im pozwoliłam. Kasjopea ma ich pilnować.

Imię siostry wymówiła z lekceważeniem. Tropicielka co prawda nie znała zbyt dobrze ich relacji, ale z kilku aluzji koleżanki domyślała się, że nie dogadują się najlepiej.

– Nie boisz się, że no wiesz… nie upilnuje ich i stanie im się krzywda? – spytała ostrożnie.

– Nieee, prędzej martwiłabym się o siostrzyczkę. Jest nieostrożna i pewnie znów będzie próbowała robić coś, czego dla własnego dobra powinna unikać – odpowiedziała pokrętnie. – Prawdę mówiąc, liczę bardziej na to, że chłopcy będą mieć na nią oko i streszczą mi później jej wybryki.

Taka odpowiedź była co najmniej dziwna, jednak Morgan, po wcześniejszej gafie, wolała nie rozwijać tematu i nie wyrażać własnego, odmiennego zdania. Nie chciała kolejnej kłótni; chociaż nie zdawała sobie z tego sprawy, wczesne dzieciństwo odcisnęło na niej głębsze piętno i panicznie wręcz bała się odrzucenia.

Ponownie więc zmieniła temat.

– Jeszcze ciasta?


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro