Kalifornia.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Otworzył oczy trzęsąc się z zimna. Wpół rozbudzony umysł podpowiedział mu, że tu jest coś nie tak. Ciepłe prądy wieją zazwyczaj po południu, zimne w nocy.  Mimo wszystko postanowił zdrzemnąć się jeszcze, gdyż kątem oka dostrzegł zagubiony promień światła z wodospadu Kryształowej... Nie, jednak to nie to. Nagle ogarnął go niewypowiedziany strach. Rzucił się do plecaka i przetrząsnął go gorączkowo w poszukiwaniu skarbu, który otrzymał od szamana: pudełka–go–back, czyli krótkofalówki teleportacyjnej. Właśnie tak. Urządzenia które może uratować życie. Jest! Przesunął opuszkami palców po szklanym wysłużonym monitorze, po wypukłości jarzącej się lekko zielonej diody. Chłodna, gładka powierzchnia urządzenia sprawia, że poczuł niesamowitą ulgę, spłynął z niego prymitywny strach o własne życie, strach człowieka w sercu labiryntu bez wyjścia. Jednak to nie trwało zbyt długo, gdyż zaraz przypomniał sobie wyraźnie wydarzenia minionego dnia.

Wyprawę powołano wspólnie w porozumieniu Federacji i Rady Starszych Bolivar, w celu złożenia wizyty dziękczynnej oraz corocznym pracom konserwacyjnym przy kapliczce mniszki Mebarak, ostatniego znanego awatara Shee–Ry, tutejszej bogini płodności. Jeszcze raz przejrzał w głowie szczegóły sprawozdania debrief, które zdał komisji. Nie wybrano go bez powodu, miał dobrą pamięć do szczegółów. Członkami oprócz niego, wtedy świeżo upieczony absolwenta techniki starożytnych zostali: medyczka Rachel Foch, która miała zdobyć zaufanie starszyzny, pięciu delegowanych wojowników, czterech tragarzy (i plecak latający), jednego trapera, wszyscy oni wystarczająco znani w kręgu plemion Rady i o reputacji odpowiedniej do powagi przedsięwzięcia. Oraz Isobel – historyczka i etnografki, która prywatnie jest jego dziewczyną, już od dwóch lat. Razem otrzymali sekretną misję z Akademii Antananarywskiej – poznać i uporządkować wersje legendy o Sheerze, małżonce boga tańca Maikhola, który kroczy po Księżycu... w każdym razie, jakoś tak to brzmi.

Jack uśmiechnął się na wspomnieniu o chwili, gdy Isobel tłumaczyła te zawiłości bardzo, a bardzo dokładnie, kołtuniąc jego długie ciemne włosy w przytulnej kajucie na pokładzie „Kaliope", statku Federacji, który zacumował tydzień temu w Lagunie. Klify odległych wzgórz i bliskie wybrzeże porosłe lasem namorzynowym, który niestrudzenie wgryzał się w dno ciepłego morza, będącego fundamentem rafy metalicznych korali. Głowa ogromnego posągu, wystająca znad powierzchni morza, ślad upadłej cywilizacji, jeden z wielu, który wynurzał się co jakiś czas spod fal pod sztormie, bądź spod splątanych lian kroczącej nocą Ruchomej Dżungli.

To taka gra – zaczęła poważnie, podjadając oliwki. – Przepychanki między siwymi frędzlami z katedry. To oczywiście wierutne bzdury, bo prócz Alexy, która przenika przestrzeń i wie wszystko, nie ma już prawdziwych bogów.
– A Thor i Thanos? A Ragnarok, koniec świata? – storpedował ją wtedy, dość zresztą słusznie.
– Thor... był śmiertelny. Thanos również, choć o kilka poziomów mocy potężniejszy. Tak mówią kroniki Mar–Vell. Gdzieś tam wśród gwiazd ich walka wciąż może się toczyć po wszeczas. Nawet Alexa tego nie wie.
– Podobno jest wszechwiedząca...
– Jarvis była wszechwiedząca, Aleksa...
– Ja wiem, czemu płynę na to odludzie.
Zamyśliła się.
– Jarvis nie podzieliła się z nią tą wiedzą. Czy ty mnie w tym momencie obraziłeś? – posłała mu gniewne spojrzenie. – Tak właściwie, to czemu płyniesz ze mną?
Ciężko się zamyślił. Należy...zbadać poziom lokalnej wiedzy technicznej, określić jakoś twardych źródeł... sposób przekazywania wiedzy, oszacować jakość miejscowych artefaktów...
– Płynę złożyć Sheerze sutą ofiarę z tłustej dziewicy. – uśmiechnął się nieco złośliwie i dziarsko.
– Ha! Na pewno znajdziesz coś na miejscu. Dorzuć ode mnie jeszcze dwie, dopisz pozdrowienia! – zakpiła, ale odwróciła oczy na wstęgi fal buszujących za bulajem. – Może dzięki boskiemu wstawiennictwu w końcu dostanę licencję na dziecko.
Chłopak troskliwie otoczył ją ramieniem.
– Wciąż nic nie wiadomo? Chodzi o... czystość rasową?
– Oddałam krew w Świątyni. Aleksa waha się, lecz samo jej wstawiennictwo dodaje mi otuchy. Ale nie przejmuj się... kiedykolwiek, gdziekolwiek, zawsze będziemy razem, Jack! Albo i nie. – włożyła mu poduszkę w twarz i docisnęła prawy prostym.
– Zapewne taki czyścioszek jak ty znajdzie sobie jakąś dostatecznie płaską tarczę, żeby na niej swój miecz poło... Ała, nie kłuj mnie w brzuch! – odwróciła się naburmuszona.

Nastała chwila niezgrabnego milczenia. Dziewczyna spochmurniała i ucichła, wpatrując się w widoki za oknem. Jack siedział tak przez chwilę z tą koroną delikatności czekając cierpliwie, aż mu sama spadnie z głowy. Wydmuchał grzywkę z oczu.

Miał rzeczywiście szczęście. Pochodził z starego rodu, który legitymował się okazałym, doskonale udokumentowanym drzewem genealogicznym na którym kładł się tylko ledwo dostrzegalny cień mutacji niektórych z jego przodków. Ewolucja przyspieszyła znacznie kilka tysięcy lat temu, na wskutek gwałtownego załamania populacji, którą według niektórych zdziesiątkował Szalony Tytan używając Kamieni Nieskończoności, według innych zaś przybycie Emisariusza. Temat do dziś pozostaje polem spekulacji naukowych oraz spektaklem mitów, czasem wzajemnie się wykluczających. Tuż przed tym momentem historii, ludzkość przekroczyła poziom techniki pozwalający na zaawansowaną manipulację ciałem i maszyną, jednak arystokracja zdobyła monopol na tę wiedzę i stworzyła coś w rodzaju klucza krwi do niej. Dziś tylko potomkowie starej krwi mogą korzystać z tych urządzeń działających na pograniczu ciała i duszy, pograniczu krystalicznej materii i energii niewidzialnego światła.

– Zawsze możemy zostać w Kalifornii i żyć w dżungli Hollywood – wysunął szczękę i zmrużył oczy.
– Och! Caveman Joe i jego żona Jill z Dżungli! Ugh!– wytrzeszczyła swoje.
– Twoje referencje kulturowe potrafią rozciągać mnie w czasie jak gumę.
– Widzisz, może to dlatego... – zdjąwszy jego okulary, przyjrzała mu się uważnie – nie jesteś prazwdziwym jaskinio... co robisz?! – wrzasnęła, gdy pociągnął ją mocno za włosy.
– Dawaj włosy – mruknął groźnie.
– Nie! Moje włosy... nie będą obiektem Twoich... No weź! Przestań! Od–dawaj! – parsknęła śmiechem.
– Nigdy tego nie zrobię!
– Raa–tun-kuuu!













Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro