[9] Spiżarnia

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Od naszej kłótni minęło kilka dni. Przez ten czas prawie w ogóle nie rozmawialiśmy. Oczywiście wiele razy chciałem to zrobić, ale za każdym razem tchórzyłem. Nie wiedziałem co powiedzieć. Na ten czas przeniosłem się do pokoju Matta. Starałem się jak najbardziej unikać Chrisa, co nie było łatwe bo znajdowaliśmy się na dość ograniczonej przestrzeni, którą był statek. On też nie okazywał chęci gadania ze mną. W końcu postanowiłem to przerwać i przeprosić.

Odniosłem naczynia po śniadaniu do już wysprzątanej kuchni i udałem się w poszukiwania Kirka. Chciałem go wypytać o przeszłość kapitana. Znalazłem go przy sterze, rozmawiającego z Orlando.

-Hej Kirk - zacząłem - możemy pogadać?

-Jasne.

Zeszliśmy razem z podwyższenia i stanęliśmy z tyłu statku. 

-To o czym chciałeś pogadać? - zapytał Kirk.

-Wiesz kilka dni temu ja i Chris pokłóciliśmy się- zastępca kapitana przytaknął- i chyba powiedziałem coś meeeega głupiego. Chciałem żebyś mi opowiedział o przeszłości kapitana...

- A więc o to chodzi?- zaczął- to on ci to powinien powiedzieć, ale skoro ma fochato muszę to za niego zrobić - wziął głęboki wdech- widzisz z tego co mi opowiadał to rodzice chcieli się go pozbyć jak miał 5 lat. Wiesz coś w stylu wywiezienia na odludzie i zamordowania. Uważali go za wyrodne dziecko, że do niczego się nie nadawał i tak dalej- słuchałem go uważnie- ale coś im nie wyszło. Zostali nakryci. Jednak nie udało się ich złapać, bo uciekli zostawiając Chritophera. Jako, że rodziny w tamtym miejscu były biedne i nie miały pieniędzy na dzieci, to oddali go do domu dziecka. Tam się poznaliśmy. Byliśmy w jednym wieku, więc dobrze się dogadywaliśmy. Zaprzyjaźniliśmy się.

-A jak ty tam trafiłeś?- zapytałem bardzo ciekawy odpowiedzi.

- Moja matka zmarła przy porodzie, a ojciec kilka dni później popełnił samobójstwo. Znaleźli mnie na skraju życia i oddali do sierocińca. Koniec historii.

-Dziękuje Kirk - powiedziałem i wybiegłem na główny pokład, szukając wzrokiem Chrisa. Jednak nigdzie go nie było.

Nagle poczułem jak ktoś bierze mnie na ręce i niesie pod pokład. Zobaczyłem, że osoba ta ma czerwone włosy. "Orlando"- pomyślałem i zacząłem się wyrywać. Jednak  wiadome było, że mężczyzna jest dużo silniejszy ode mnie, więc uznałem, że nie warto walczyć. Po przejściu przez dwa poziomy znaleźliśmy, się na trzecim. Tam Orlando przyspieszył kroku i po chwili wylądowałem w spiżarni. Zobaczyłem przed sobą jeszcze Kirka, Orlando, Matta i Dereka. Jednak po sekundzie zamknęli oni drzwi. Potem usłyszałem huk oznajmiający, że je czymś zabarykadowali. Próbowałem je wyważyć, ale otwierały się w drugą stronę. Czemu ja musiałem być takim przegrywem. Chociaż z moim szczęściem tylko połamałbym się w stu miejscach, a drzwi nawet nie drgnęły. 

-Ej chłopaki to nie jest śmieszne- krzyknąłem, waląc w drzwi.

-Siedź grzecznie i czekaj- usłyszałem głos Kirka.

Po tym słychać było oddalające się kroki. Spiżarnia nie była jakaś ogromna, a do tego stało w niej mnóstwo beczek z jedzeniem, co jeszcze bardziej zmniejszało przestrzeń. Oparłem się o ścianę i usiadłem, podkulając nogi. Miałem klaustrofobię, odkąd zatrzasnąłem się w szafce kuchennej w dzieciństwie.  

Po kilku minutach znowu usłyszałem kroki i dźwięk otwieranych drzwi. Już się cieszyłem, że będę mógł wyjść, ale chłopaki mieli inne plany. Do pomieszczenia wepchnięty został Chris, a drzwi zatrzasnęły się za nim. Od razu zaczął on w nie walić i próbować wyważyć.  Dopiero po chwili zorientował się, że też tam byłem.

-O chuj wam chodzi!- krzyknął- wypuśćcie nas!

-Słuchajcie nie możemy patrzeć już na to jak się unikacie ok?~- był to głos Matta

-Więc będziecie tu siedzieć aż się nie pogodzicie- dopowiedział Derek

-Choćby to miało trwać wieki- dokończył Orlando.

Zaraz po tym usłyszałem oddalające się kroki. Spojrzałem niepewnie na Chrisa. Zapanowała między nami krępująca cisza.Jednak po chwili Chris ją przerwał.

-To jesteśmy w dupie - zaczął - jak ci idioci coś sobie postanowią to ich nie przekonasz.

Zaśmialiśmy się lekko. Brakowało mi jego głosu i to bardzo. Spojrzałem na niego.

-Przepraszam- powiedziałem- za wtedy. Nie miałem tego na myśli...

-Spokojnie wiem to- przerwał mi- ja też przepraszam za fochanie się jak Erisa podczas okresu.

Zaśmialiśmy się jednocześnie.

-A tak w ogóle to skoro tu już siedzimy to może dowiemy się o sobie więcej? Chciałem wiedzieć  jak zostałeś piratem?- zacząłem- chcę całą historie.

- A więc moi rodzice...

-Tą część już słyszałem od Kirka. Chodzi mi o ten okres w sierocińcu. Co było potem.

-Kurczę widzę, że wszyscy tu są szybsi niż ja. A więc- chrząknął lekko- Ja i Kirk byliśmy w sierocińcu najlepszymi przyjaciółmi. I pewnego dnia jak mieliśmy może z 8 lat powiedziałem do niego "Ej Kirk nie uważasz, że było by fajnie zostać piratami w przyszłości?" na co on odpowiedział coś w stylu "Było by świetnie". I w taki sposób wszystko się zaczęło. Bawiliśmy się w piratów codziennie, a w latach nastoletnich ćwiczyliśmy walki na miecze. W końcu jak mieliśmy 20 lat chcieliśmy spełnić nasze marzenie- spojrzał w przestrzeń uśmiechając się- więc wybraliśmy się do portu i podwaliliśmy jeden z największych statków. Jako dzieci z sierocińca byliśmy bardzo sprytni, kiedy już wypłynęliśmy, uznaliśmy, że trochę tu było tam smutno tak samym. Więc pływaliśmy po morzach. Oczywiście wcześniej przez kilka lat studiowaliśmy mapy i kierunki świata. Zebraliśmy załogę składającą się z bandytów, chcących uciec od rzeczywistości. No i zaczęliśmy rabować statki. Było ich coraz więcej i więcej. Kiedy już się dorobiliśmy to kupiliśmy własny statek, a tamten sprzedaliśmy.  Zawarliśmy pakt z syrenami, aby go chronić. W końcu jest on dla nas wszystkim. 

-Ale skoro ty i Kirk działaliście razem od początku to jak zdecydowaliście kto będzie kapitanem- zapytałem ciekawy odpowiedzi.

- Rzuciliśmy monetą- zaśmiał się- najprostszy sposób na rozwiązanie sporu.

Zaśmiałem się. No tak czego ja się spodziewałem po takich głupkach. 

-A wiesz coś więcej o reszcie załogi?

- O kim na przykład.

-Znam historię twoją, Kirka i Dereka. Chce poznać reszty idiotów- powiedziałem i opałem głowę o jego ramię.

- Więc tak Orlando był kupcem z Hiszapnii. Jednak nie zwykłym. Specjalizował się w rabowaniu innych i sprzedawaniu wszystkiego kilka razu drożej. Ma na sumieniu więcej żyć niż ja i Kirk razem wzięci- zaśmiał się- Matt natomiast był szlachcicem. Jednak pieniądze go nie cieszyły. Ze względu na swoją urodę i idealną cerę musiał spędzić całe życie w domu. Wiesz coś w stylu "Słońce zniszczy ci skórę i będziesz brzydki jak reszta chłopców". Pewnego dnia nie wytrzymał  i uciekł. W taki sposób znalazł się tutaj, na statku pirackim. 

Słuchałem każdego jego słowa ze skupieniem. Kochałem słuchać o historiach innych. Dowiadywać się więcej. 

-To może teraz ty coś opowiesz co?- zaczął- cały czas tylko ja gadam.

-Miałem nudne życie- powiedziałem.

-Proszę - zrobił minkę proszącego szczeniaczka.

- A-a wiec moi rodzice mieli piekarnie w Sarei. Miałem być jej właścicielem jak dorosnę. Jednak oni zniknęli jak miałem 11 lat. 

-Jak to zniknęli?

- Nie wiem. Wyszli rano do pracy i już nie wrócili. Szukałem ich wszędzie, pytałem, ale wyglądało to tak jakby rozpłynęli się w powietrzu.

-Jak twoi rodzice mieli na imię?

- Susan i Colin Morris.

-Dziwne mam wrażenie, że gdzieś już słyszałem te imiona.

Moje oczy zaświeciły i rzuciłem się na niego tak, że nasze twarze dzieliło tylko kilka centymetrów.

-Gdzie? Kiedy?

-Przepraszam, ale nie pamiętam. Musiało to być dawno...

-Rozumiem- powiedziałem ze smutkiem, oddalając się lekko -tak właściwie to ile ty masz lat?- zapytałem.

- 25  -odpowiedział- stary jestem no nie?

- Nie aż tak bardzo... tylko troszeczkę- zaśmiałem się - powiesz mi tak naprawdę skąd jest ta blizna- powiedziałem i przejechałem palcami po przepasce.

-To z tej kradzieży statku. Właściciel nie był ucieszony...

- Kto by był jakby jakieś dwa smarki kradły mu statek.

-Ej ej młody- zaczął- byliśmy w twoim wieku.

-Rok starsi- zaprzeczyłem 

-O nie nie nie kochany- położył mi palec na ustach- przecież miałeś urodziny kilka dni temu prawda?

Na te słowa zarumieniłem się aż po uszy odwróciłem głowę na bok. Nienawidziłem, kiedy miał rację.

-Zamknij się- nadąłem policzki, a on się zaśmiał.

Przez następne minuty gadaliśmy o wszystkim i o niczym. Dyskutowaliśmy o odcieniu nieba i trawy. Śmialiśmy się z nieśmiesznych żartów. Tak jak w czasie przed kłótnią. Usłyszeliśmy znajome kroki.

-Gołąbeczki się pogodziły~?- usłyszałem głos Matta.

-Tak pogodziły, a teraz otwierać drzwi, bo chce wam spuścić wpierdol. 

-Chcemy dowodów - powiedział Derek.

-Serio chłopaki - zaczął Chris - mam go przy was pocałować czy co?

-Może być- powiedział pewnym siebie głosem Orlando.

Drzwi uchyliły się a na nimi stałą cała gromadka idiotów. Gdy chcieliśmy wyjść drogę zablokowali nam Kirk i Orlando. Chris westchnął głęboko i przyciągnął mnie do siebie łącząc nasze usta w lekkim i szybkim pocałunku. Jego usta były bardzo miękkie i ciepłe. Jednak zanim zdążyłem zareagować było po wszystkim. W progu drzwi Orlando i Kirk przybili sobie żółwika, a Matt i Derek tylko stali i szczerzyli mordy. Chris odwrócił się do nich z morderczym wzrokiem.

-Już po was- powiedział ledwo powstrzymując śmiech- liczę do dziesięciu.

- Stary weź nam daj jakieś fory- powiedział Orlando.

-raz, dwa, trzy... - zaczął liczyć kapitan, a reszta odcieniem zaczęła przypominać kilkudniowego trupa.

Tyle wystarczyło żeby całą ekipa zmyła się sprintem. Gdy odliczanie doszło do pięciu Chris również wystartował krzycząc coś w stylu "I tak was złapie idioci". Zostawił mnie całego czerwonego z pustką w głowie. Dotknąłem ust, które jeszcze kilkadziesiąt sekund temu były na jego. Serce waliło mi tak mocno, że byłem gotowy umrzeć. Jednak z dumą podniosłem się i wybiegłem z pod pokładu. W końcu co to za zabawa w berka beze mnie. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro