I

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

     Jestem słaby. Uświadamiano mi to od zawsze. Słyszałem słowa obelgi kierowane w moim kierunku od większości otaczających mnie osób. Nie mam pewności, czy to właśnie moja słabość spowodowała, że zaczęły pojawiać się u mnie poważne stany lękowe i zaniki pamięci. Dlatego mimo tego, iż oni mogą komunikować się między sobą, ja nie mam możliwości porozumienia się z nimi. Nie wiem, jakie są ich cele, nie wiem, czego chcą. Przez krótki czas leczenia (tak?) doktor nie miał możliwości jednogłośnego stwierdzenia ich zamiarów bądź też najzwyczajniej postanowił mnie o tym nie informować – obie są równie wiarygodne. Wiem, że jest ich pięcioro. Nie wiem, co robią podczas mojej „nieobecności", nie pamiętam, co dzieje się z tym ciałem, gdy mnie nie ma. Boję się, że pewnego razu już nie powrócę.

     Mam podstawy, by ogarnęła mnie chęć popełnienia samobójstwa. Prawdopodobnie powinienem był to zrobić już dawno temu, gdy matka...

     Jednak jestem tchórzem. Jestem słaby.

     (Czy któryś z nich odważyłby się wykonać ten jeden krok do przodu?)

     Nie dzisiaj. Nie jutro. Pewnego dnia skończę to i...

     Zyskuję kontrolę. Ten dureń, Andrew, daje się tak łatwo spychać. To prostsze niż zabranie dziecku lizaka.

     (Mam ci przypomnieć, kto ma prawdziwą władzę?)

     Prycham.

     Znajduję się na ulicy. Znam tę drogę. Odbiega od wyidealizowanych wyobrażeń o ulicach rodem z mongolskich bajek, jest szaro. Niebo jest szare.

     (Czy to życie również?)

     Drzewa nie rzucają się w oczy, ich zastygnięte liście tkwią w bezruchu z powodu braku wiatru. Nic prócz mijających mnie samochodów nie wydaje denerwujących dźwięków.

     (Gdzie się podziali ludzie?)

     Zazwyczaj wybiera dłuższą drogę, która jest niemal wyludniona. Zabawna istota. Boi się.

     Szkoła, meh? Wybrałem złą porę dnia. Znowu daję robić z siebie idiotę.

     Phi.

     Ponownie prycham.

     Spoglądam na siebie.

     (Siebie?)

     Mundurek. Codziennie identyczny, czarny, zapinany na kilka złotych guzików. Na ciele tego wychudzonego słabeusza wszystko wygląda jak łachmany niewolnika.

     Rozczochruję dłonią czarne włosy średniej długości. Nigdy nie dostanę pozwolenia na zmianę wyglądu wedle własnych upodobań.

     (Czy to ja jestem tym niepoważnym?)

     Czas iść.

     Jeśli ten inteligentny idiota stwierdzi, że jestem większym utrapieniem dla niego niż on dla mnie, mogę zostać ukarany.

     (Nie chcę umierać)

     Rozerwijmy się.

     Dzisiaj spróbuję w końcu...

     Odsuwam go, z drobną pomocą Olivera. Można go zepchnąć prawie równie łatwo, co Andrew. Tak jak myślałem, Hugh zaczyna pozwalać sobie na zbyt wiele. Dziecko. Jednak przez to, że jest dużym dzieckiem, czuję się za niego odpowiedzialny.

     Wzdycham.

     Będę musiał zająć się obowiązkami szkolnymi dzisiejszego dnia i postarać się choćby odrobinę podnieść stopnie Andrew, które ostatnimi czasy spadły na drugi plan. Przekonanie psychologa wydaje się być chwilowo najważniejsze.

     (Poddany wątpliwości powinien zostać jedynie Aaron, jednak nie jest tym, o którym ktokolwiek z nas chciałby myśleć)

     Zaczynam iść przed siebie szybkim krokiem. Od publicznego liceum, do którego uczęszczamy już drugi rok, dzieli mnie jedynie kilkaset metrów.

     Nieprzyjemna okolica. Przeciętna szkoła. Różni ludzie. Wolę jak najczęściej przebywać w domu. Jestem pacyfistą.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro