1.2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Jadźka, w co ty się znowu wpakowałaś? — westchnęła dramatycznie pani Katarzyna, opadając na wysłużoną kanapę, która po rozłożeniu służyła dziewczynie za łóżko.

Dziewiętnastolatka zacisnęła zęby. Życie nie dawało jej zapomnieć o imieniu, które widniało w jej dowodzie osobistym. Przez lata była pośmiewiskiem z jego powodu, a trudno przekonać opiekunów, by zwracali się do niej inaczej. Miała nadzieję, że przynajmniej po wyjściu z domu dziecka nie będzie musiała słyszeć go już tak często, i przeważnie nawet się to udawało: wszyscy mówili do niej Bluszcz.

Nie pamiętała nawet, skąd wzięła się ta ksywka, po prostu przylgnęła do niej i tak w nią wrosła, że stała się częścią dziewczyny. Znacznie łatwiej było ją zaakceptować, niż pogodzić się z widokiem "Jadwigi" we wszystkich oficjalnych dokumentach. Ale w takich chwilach jak ta, gdy pani Katarzyna chciała ją skarcić, Jadźka znów wychodziła na powierzchnię.

— Tłumaczę pani, że to nie moja wina.

Bluszcz aż skuliła się pod jej surowym spojrzeniem, zupełnie niesłusznie. Pani Katarzyna była pracownicą socjalną, która dwa lata temu zgodziła się zostać opiekunem usamodzielniania wychodzącej spod pieczy zastępczej dziewczyny. I chociaż oficjalnie proces ten był zakończony, a ich już nic nie łączyło, kobieta wciąż jej matkowała.

— Myślałaś już o tym, jak naprawisz samochód?

— Na razie będę jeździć rowerem — wyjaśniła Bluszcz, która na każdy problem zawsze miała przynajmniej ze dwa rozwiązania. I nawet jeśli mogły nie wypalić, nie przejmowała się tym specjalnie. — Mateusz obiecał machnąć mi tę lampę za cenę części.

— Och, dalej spotykasz się z Mateuszkiem? — Pani Katarzyna rozpromieniła się wyraźnie. Mati był jednym z jej ulubionych wychowanków. Cichy, nieco zbyt chudy chłopak od razu skradł serce Bluszcz, choć nie w taki sposób, jakiego chciałaby dla nich obojga opiekunka.

— Pani Kasiu, między mną a Mateuszem nigdy nie będzie... sama pani wie — przypomniała dziewczyna dobitnie. Zreflektowała się, że stoi jak uczennica wezwana do odpowiedzi i usiadła przy stole, głaszcząc rozłożonego wygodnie na blacie kota.

Na wyposażenie jej skromnej kawalerki, na którą miesięcznie wydawała dwie trzecie pensji, składały się głównie meble z działu "oddam za darmo" na różnych portalach internetowych, ale Bluszcz się tym nie przejmowała. Stworzyła barwną, wesołą mozaikę, która w każdym innym mieszkaniu wyglądałaby jak tandetna kupa śmieci, ale ta dziewczyna potrafiła panować nad kolorem i formą jak nikt inny. I całkiem nieźle wychodziło jej zestawianie ze sobą rzeczy kompletnie do siebie niepasujacych.

— A tak właściwie, to czemu? — zmarszczyła brwi kobieta.

— Bo... — Bluszcz sama nie wiedziała. Mati był dla niej bardzo dobry i złapali nić porozumienia, gdy tylko dziewczyna, jako czternastolatka, znalazła się w placówce, ale od początku traktowała go jak starszego brata, a on odwzajemniał te uczucia. Sama myśl, że mogłoby coś między nimi być, napawała ją obrzydzeniem. Pokręciła głową.

— Zawsze byłaś uparta — mruknęła pani Kasia, nie bez powodu.

Rzeczywiście, Bluszcz dała jej go nie raz, a największy popis dała po uzyskaniu pełnoletności. Jako że w liceum miała doskonałe oceny, wszyscy wychowawcy namawiali ją na studia, obiecali pomoc na usamodzielnianie, lokum, wsparcie. Ale ona już dłużej nie chciała być od nikogo zależna. Nie chciała mieć poczucia, że wszystko, co ją otacza, nie jest jej. Wystarczyło piętnaście długich lat ciągłego funkcjonowania na pożyczonych zasobach, teraz Bluszcz chciała być samodzielna. Właśnie dlatego uparła się i na wyprowadzkę, i na pracę zamiast uczelni. Miała nadzieję, że za jakiś czas uda jej się co nieco odłożyć i dostać na studia dzienne, a dorabiać tylko po zajęciach czy w weekendy, jednak na razie nie mogła sobie pozwolić na pracę mniej niż dwanaście godzin dziennie, a i tak musiała uważnie obracać w dłoniach każdą wydawaną złotówkę.

— Możemy uznać sytuację za opanowaną. — Bluszcz uśmiechnęła się słabo.

— Na pewno? — Pani Kasia rzuciła jej uważne spojrzenie znad okularów. Dziewczyna skwapliwie skinęła głową. — To dobrze. Córka prosiła, żebym zajęła się dzisiaj jej bliźniakami.

— W takim razie powodzenia. — Dziewczyna puściła oczko swej opiekunce i odprowadziła ją do drzwi. Kiedy już je zamknęła, klapnęła niezgrabnie na krzesło, oparła czoło o Murka, jej ukochanego kociaka, i zaczęła szlochać.

Dlaczego zawsze gdy myślała, że sytuacja jest już opanowana i teraz będzie tylko lepiej, coś musiało jej się zwalić na głowę? Kiedy wreszcie trafiła do cudownej rodziny zastępczej, po kilku miesiącach jej opiekunka poważnie zachorowała i musiała ją rozwiązać, a dla Bluszcz znalazło się miejsce tylko w domu dziecka. A teraz wreszcie zaczęła wiązać koniec z końcem, może i z trudem, może i bez marginesu bezpieczeństwa, ale jednak nie spędzało jej już snu z powiek to, że pieniądze otrzymane od państwa na usamodzielnienie kompletnie stopniały.

I znów była w czarnej dupie. Chyba powinna być ciągle nieszczęśliwa, żeby nie kusić losu, jednak to nie leżało w jej naturze. Zresztą, nie tylko o pieniądze się martwiła. Próbowała sobie przypomnieć jak najwięcej szczegółów dotyczących mężczyzny, który wjechał w jej samochód. Pamiętała zielone oczy, pod którymi malowały się głębokie cienie i bladą, dość młodą twarz. Był dość postawny, wyglądał na zdrowego, jednak nie miała wątpliwości, że jeśli nie otrzymał pomocy medycznej, to już na pewno nie żyje. A sądząc po jego ucieczce, raczej nie szukał karetki. Po raz kolejny wrócił do niej metaliczny zapach, charakterystyczny posmak w ustach, tyle że teraz potrafiła go powiązać z konkretną sytuacją, z gasnącymi oczami i słabnącym oddechem.

Miała nadzieję, że przypomniała sobie dość szczegółów, by policja odnalazła tego kierowcę i jednocześnie pluła sobie w brodę, że jakoś go nie zatrzymała. Ale co miała zrobić, wskoczyć mu przed maskę i liczyć, że półprzytomny facet wpadnie na to, by jej nie rozjechać, a może złapać się zderzaka niczym jakaś Wonder Woman? Cokolwiek by zrobiła, i tak nic by nie mogła poradzić, a jeszcze sprowadziłaby na siebie niebezpieczeństwo. Mili, wdzięczni ludzie raczej nie rozbijają się po mieście drogimi samochodami z rozpłatanym brzuchem.

Kot poruszył się na stole. Miękkie futerko otarło się o twarz Bluszcz, rozmazując jej łzy. Trochę sierści przykleiło jej się do twarzy, jednak nie zamierzała odganiać Murka. Nie miała rodziny, nie miała nikogo, kto by ją pocieszył, i całą miłość przelewała na przypadkowo znalezionego czworonoga.

— Jadę do Mateusza — zdecydowała. Pogłaskała kota między uszami. — Bądź grzeczny.

Murek w odpowiedzi zwinął się w kłębek i powrócił do drzemki. Bluszcz wzruszyła ramionami. W przedpokoju wciągnęła ciepłe botki, narzuciła na siebie przetartą tu i ówdzie kurtkę i już była gotowa do wyjścia. Modliła się tylko, by po drodze nie zatrzymał jej żaden patrol. Policjanci obsługujący kolizję byli tak zaaferowani sprawą zaginionego sprawcy, że zapomnieli zabrać jej dowód rejestracyjny, a Bluszcz nie mogła sobie pozwolić na opłacenie lawety. Pewnie Assistance byłoby jakąś opcją, ale na to też nie mogła liczyć. Szukając ubezpieczenia dla swojego sejaka, skorzystała z gołego OC, bo było po prostu tańsze, i nie stać jej było na żadne dodatkowe pakiety.

Dzięki Bogu, jakoś dojechała do warsztatu, po drodze ignorując gościa, który jechał za nią i usilnie mrugał jej długimi, jakby sądził, że się nie zorientowała, że ma pęknięty zderzak i rozwaloną lampę. Zaparkowała na wyjeżdżonym trawniku pod warsztatem.

— Jesteś pewien, że nie będziesz miał problemów? — dopytywała Mateusza.

— Mówiłem mu, że też jesteś z bidula — roześmiał się chłopak. Miał brązowe, sympatyczne oczy, a zbyt długa ciemnoblond grzywka opadała mu na twarz. — Jeszcze mnie pochwalił.

— Twój szef musi być fajnym człowiekiem.

— Najlepszym. — Mateusz błysnął zębami. Obszedł auto, a na widok roztrzaskanego reflektora aż zagwizdał — Ups, mam nadzieję, że ten drugi wygląda gorzej.

— Nie chcesz wiedzieć. — Bluszcz pokręciła głową, myśląc o tym, jak blisko był prawdy. Mężczyzna, który w nią wjechał, zapłaci zapewne za tę przygodę o wiele wyższą cenę niż jedzenie chleba z margaryną do końca miesiąca i kilka dni rozwożenia pizzy rowerem.

— Odwieźć cię? — zaproponował mechanik, ale pokręciła głową. Wiedziała, że choć zapadał już zmrok, Mati brał nadgodziny, by utrzymać swoje skromne mieszkanko. Gdyby poświęcił jej czas, straciłby kilkadziesiąt złotych dochodu, a ona nie chciała zabierać mu nawet tego. Dość już wykorzystała jego uprzejmość.

Trasa do warsztatu samochodem wydawała się krótka, ale pięć kilometrów piechotą, w zapadającym zmroku i ciągle padającym śniegu to było coś. Bluszcz pomachała Mateuszowi na pożegnanie, a potem otuliła się szczelniej dużym, samodzielnie udzierganym szalem. Naciągnęła czapkę na uszy i mogła ruszać. By nie nadrabiać drogi, ruszyła ścieżką przed zagajnik. Może i ciemny, ale pozwalał znacząco skrócić wędrówkę. Dziewczyna doszła do wniosku, że wyczerpała już zapas pecha na dziś i nie musi się obawiać gwałcicieli czy seryjnych morderców.

Mogła sobie wmawiać, że się nie boi, ale kiedy znalazła się poza zasięgiem uspokajającego szumu warsztatu i ulicznych lamp, cykała się jak cholera. To, co jeszcze przed chwilą wydawało się ledwie zapadającym zmierzchem, teraz urosło do rozmiarów Mroku, takiego głębokiego, przez duże M. Zastanawiała się, czy to, co słyszy, było waleniem jej serca, czy krokami potencjalnego napastnika. Kiedy trzasnęła gałązka, Bluszcz doszła do wniosku, że zdecydowanie nie dochodziło to z jej klatki piersiowej. Kątem oka dostrzegła za sobą zarys ludzkiej sylwetki. Całkiem sporej, jak zdążyła zauważyć. Przyspieszyła kroku — postać za nią też. Puściła się biegiem — podobnie jak mężczyzna kryjący się w cieniu.

Teraz już miała pewność, że to raczej nie przypadkowy przechodzień. Pędziła, dysząc ciężko i uważając, by wystający na ścieżkę konar nie sprawił, że przegra ten wyścig. Równie dobrze milczący nieznajomy mógł chcieć jej oddać zgubiony portfel albo zapytać o drogę na dworzec, ale Bluszcz wolała się jakoś o tym nie przekonywać. Poza tym, jeśli chciał zagadać, to już by chyba spróbował, prawda? Zawołałby coś w stylu "poczekaj, chciałem tylko...", a nie ruszał w pościg.

Nie miała nic, co mogłoby się przysłużyć do samoobrony. Znajomi wiele razy namawiali ją na zakup gazu pieprzowego, ale ona śmiała się tylko twierdząc, że jej i tak nikt nie będzie chciał zgwałcić. Teraz tego żałowała. Co miała zrobić, oplątać mu nogi swoim szalikiem i ruszyć w dalszą drogę, pogwizdując? Chyba za dużo się naoglądała filmów przygodowych z superbohaterami w roli głównej.

Na horyzoncie pojawiła się nadzieja: oświetlona witryna sklepowa. "Niech pochwalone będą Żabki i owoc ich żywota, hot dog" — pomyślała Bluszcz, której ten widok zafundował nową porcję energii. Już, już prawie trzymała klamkę, dzięki czemu poczuła się bezpieczniej. Mimo to nie zdołała oprzeć się pokusie.

Ciekawość zwyciężyła, a dziewczyna zerknęła przez ramię, tłumacząc sobie, że musi zapamiętać jak najwięcej szczegółów i opisać twarz napastnika, jeśli chce zgłosić kolejny dziwny incydent na policję. W przeciwnym razie, jeśli przyjdzie nam i powie, że gonił ją wielki jak rugbysta cień, straci resztki wiarygodności w ich oczach.

Wróciła myślami do stłuczki. Była pewna, że gdyby na ulicy nie było innych świadków, mundurowi nie prowadziliby teraz szeroko zakrojonych działań poszukiwawczych. Na szczęście kierowca ciężarówki i agent ubezpieczeniowy potwierdzili jej wersję, w przeciwnym razie policjanci musieliby polegać jedynie na słowie nastolatki z bidula. Teraz nikogo takiego jakoś nie miała na podorędziu, a ona nawet nie wiedziała, jak wygląda napastnik.

Tyle że żadnego cienia tam nie było. Obok Bluszcz przemknął ogromny, czarny pies i zniknął za zakrętem. Dziewczyna osunęła się po sklepowej witrynie, drżąc z emocji — i ze śmiechu.

Kiedy zdołała uspokoić oddech, ruszyła w dalszą drogę. Ta prowadziła teraz przez coraz ludniejsze, bo i coraz bliższe centrum uliczki. Dziewczyna mijała budynki z czerwonej cegły i okazałe, jasne domy. Stare mieszało się z nowym, gruz ze szkłem i plastikiem, a wszystko pasowało do siebie jak tysiącelementowe puzzle, na pierwszy rzut oka nie do zestawienia, ale w dłuższej perspektywie w sposób oczywisty logiczne.

Z ulgą rzuciła torebkę na niewielki stół, którego akurat nie zajmował kot. Ten nie przybiegł jej na powitanie, co zresztą nie było niczym nowym. Gdyby chciała, żeby ktoś skakał po niej i ślinił się za każdym razem, gdy wraca do domu, sprawiłaby sobie psa, a tymczasem to Murek sprawił sobie ją. To on ją wybrał, gdy jako mały, wychudzony do granic możliwości kociak z obciętymi wibrysami zjawił się przy kuble, do którego jak zwykle wyrzucała śmieci. Może i nie przesadzał z entuzjazmem, ale i nie o to w ich relacji chodziło. Murek ostentacyjnie ją ignorował, ona żebrała o jego atencję, a oboje wiedzieli, że potrzebują siebie do życia i że są dla siebie całym światem.

Wreszcie go znalazła — wygarnął łapą połowę rzeczy z szuflady na bieliznę i umościł się na jej czyściutkich stanikach. Westchnęła. Nikt nie obiecywał, że ta relacja będzie prosta i przyjemna. Kiedy głaskała go na powitanie, obwąchał jej rękę i syknął ze złością. Bluszcz cofnęła się; kot jeszcze nigdy jej tak nie potraktował, nawet gdy siłą wciskała mu tabletki na odrobaczenie. Po chwili jednak oczy Murka znów się przymknęły, a pręgowane ciało zwinęło się w ciaśniejszy kłębek. Dziewczyna wiedziała, że rytuał powitania właśnie się zakończył.

Przyszedł czas, by ułożyć sobie plan na kolejny dzień. Zastanawiała się, ile będzie jeszcze musiała dorobić gdzieś na boku, by zdołać opłacić używany reflektor do sejaka i nie musieć żreć tynku ze ścian. Może uda jej się sprzedać wydziergany przez siebie sweter? Albo nerkę?

Sprawdziła saldo w aplikacji bankowej na wysłużonym telefonie i oniemiała. Na koncie pojawiła się pokaźna sumka z podpisem "na naprawę samochodu". Natychmiast zadzwoniła na policję.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro