13.1

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Chociaż Bluszcz przyzwyczaiła się już do wypraw na miasto i miała na tyle orientacji, by swobodnie poruszać się po Sarajewie, a przynajmniej jego zewnętrznych dzielnicach — tyle wystarczało, bo tam znalazła wystarczająco dużo sklepów, by zaopatrzyć się we wszystkie potrzebne rzeczy — to teraz stresowała się pierwszą tego typu wyprawą bez Babuni.

Kiedy przyszła ją zapytać, czy wybiorą się razem do marketu, staruszka spojrzała na nią znad sarmy, czyli potrawy, która bardzo przypominała tradycyjne, polskie gołąbki, tyle że w miejsce białej, gotowanej kapusty znajdowała się kiszona. Jak dla Bluszcz, która miała okazję próbować tylko gołąbków pochodzących z kuchni w domu dziecka, te zdecydowanie wygrywały smakiem. W każdym razie, Babunia poinformowała, że przez najbliższe dwie godziny będzie zajęta przygotowywaniem obiadu dla całej gromady. Wykorzystała też okazję, by powzdychać nad tym, że wszyscy za mało jedzą, a dziewczyna wciąż jest taka chudziutka. Pewnie usatysfakcjonowałoby ją dopiero, gdyby Bluszcz ważyła z dziewięćdziesiąt kilogramów.

Chętnie by na nią poczekała, ale na popołudnie zapowiadano potężne burze, i rzeczywiście, gdy spojrzała w niebo, szczyty gór na horyzoncie zdawały się drapać po brzuszkach skłębione, czarne chmury. Wobec tego zebrała się na odwagę i sama ruszyła przez las.

Pożałowała tej decyzji, jeszcze nim dojechała do głównej drogi. Co, jeśli spotka jedną z panoszących się tu istot? Kilka razy wydawało się jej, że dostrzegła ruch między drzewami, ale równie dobrze mógł to być psikus przestraszonego umysłu. Albo zbłąkana sarna. Albo zajączek. Do diabła, powinna wziąć się w garść! Władała potężną magią gromu, potrafiła utrzeć nosa kilkusetletniej demonicy, a bała się głupiego króliczka.

Pierwsze ludzkie siedziby powinny ją uspokoić, ale niepokój tylko przybrał na sile. Mnożyła w głowie kolejne sytuacje, w których miałaby okazję coś pokiełbasić, nieważne, czy z jej winy, czy z kogoś innego. I cholernie jej się nie podobało przeświadczenie, że jeśli można coś zepsuć, ona na pewno to zrobi. Wizualizowała sobie w głowie, jak ktoś kradnie jej — a raczej Mary — samochód, jak wyrywa jej torebkę albo oszukuje ją przy nabijaniu ceny na kasę, przez co Bluszcz niepotrzebnie naraża M., którego kartą dysponowała, na koszty.

Ot, tylko kolejna kwestia, która wierciła jej w głowie i powodowała dyskomfort nawet wtedy, gdy starała się o tym nie myśleć — była całkowicie zależna finansowo od gospodarza.

Porzuciła na chwilę ponure myśli, by — jak zwykle — zachłysnąć się Sarajewem niczym dobrym trunkiem. Przynajmniej to się nie zmieniło i za każdym razem, gdy zbliżała się do miasta, ono budziło jej zachwyt. Położone pół kilometra nad poziomem morza, i tak wydawało się usytuowane nisko, bo zewsząd otaczały je górskie szczyty — Bjelaśnica, Igman, Treskavica, Jahorina i Trebevic. Pochylały się nad stolicą, jakby doglądały swych dzieci, nieco łagodniejszych, obsypanych budynkami stoków, na których zbudowano miasto. Bluszcz marzyła o tym, by kiedyś pozwiedzać centrum, zwłaszcza zabytki, i chyba tylko to powstrzymywało ją przed ucieczką z wrzaskiem do Polski.

No, i może jeszcze wizja bezdomności oraz śmierci głodowej, wszak nie miała już do czego wracać.

Nawet na obrzeżach Sarajewa było widać, jak zderzały się ze sobą różne kultury. Słowiańszczyzna mieszała się z chrześcijańskim zachodem, a ten z kolei z muzułmańskim wschodem. Ludzie tak samo chętnie modlili się w meczetach, jak i prawosławnych katedrach, a ona wyobrażała sobie, że głęboko pod kołami samochodu, warstwą asfaltu i ziemi spoczywają posągi słowiańskich bożków, niegdyś czczone przez zamieszkujące tu cywilizacje, a obecnie kompletnie zapomniane.

W takich okolicznościach trudno się skupić na przyziemnych sprawach, ale Bluszcz potrzebowała podpasek. I to chyba nawet pilnie. Nie wiedziała, czy to strach i autosugestia, czy faktycznie zbliżający się okres, ale zaczynał ją boleć brzuch. Postanowiła nie wjeżdżać więc głębiej w trzewia miasta, lecz zatrzymała się w markecie, w którym zazwyczaj robiły zakupy z Babunią. Nosił wdzięczną i całkiem zachodnią nazwę Bingo, był nowoczesny i na tyle uniwersalny, że mógłby znajdować się w dowolnym europejskim mieście, nawet w Polsce. Gdyby nie cenówki pod towarami, Bluszcz nie zdołałaby odgadnąć, gdzie właściwie się znalazła.

Bingo miał charakterystyczne dla wszystkich obiektów tego typu, przestronne i nowoczesne wnętrze. Do większych zakupów skłaniały afisze wprost krzyczące o promocjach, zachęcająca muzyka i labirynt alejek, który nie pozwalał po prostu wejść, wziąć, czego człowiek potrzebował i wyjść. Ot, nic nowego.

To wiele ułatwiało, bo praktycznie nie trzeba było znać języka, by zrobić zakupy. Oczywiście pomijając takie zwroty, jak "dzień dobry", "proszę" czy "do widzenia", ale tych Bluszcz już zdążyła się nauczyć, podobnie zresztą jak liczebników i wielu innych słów. Każdą wolną chwilę, gdy akurat nie dziergała na drutach, spędzała na nauce języka bośniackiego. Problem polegał na tym, że w Bośni i Hercegowinie mówiło się też po serbsku, a nawet po albańsku, więc nigdy nie miała pewności, czy się dogada. I tak mogła się tylko cieszyć, że wylądowała w pobliżu stolicy, a nie jakimś kompletnie zapomnianym przez bogów miejscu.

Nie potrafiła się dziś skupić. Dygresje zawsze były jej słabą stroną i często cierpiała na tym, że jej myśli dryfowały nie tam, gdzie powinny, ale tego dnia wydawała się szczególnie rozkojarzona. Oplatały ją nieprzyjemne macki intuicji, jakby miało się stać coś złego, jakby ktoś obserwował ją z ukrycia...

Skoncentruj się. Przyszłaś po podpaski — przypomniała sobie w duchu i popchnęła sklepowy wózek w aleję z artykułami higienicznymi. Ostatecznie poza podpaskami w wózku wylądowały też słodycze na osłodzenie sobie tego trudnego czasu, nowa gazetka ze wzorami na druty — co z tego, że po bośniacku, skoro schematy były rysowane tak samo w każdym kraju? — oraz kilka puszek karmy dla kota. Po namyśle Bluszcz dołożyła też wino. Co jak co, ale trunki to tutaj mieli niezłe i nawet te z niższej półki cenowej smakowały o niebo lepiej niż w Polsce. Do tej pory co prawda starała się nie upijać do tego stopnia, by alkohol zaburzał jej postrzeganie rzeczywistości. Nigdy nie ciągnęło jej w tę stronę, może za dużo widziała dzieci, które przez pijących rodziców straciły rodzinę, dach nad głową i poczucie bezpieczeństwa. Tutaj, zwłaszcza na początku, pilnowała się podwójnie, nie wiedząc, czy na pewno nic jej nie grozi ze strony współmieszkańców.

Pieprzyć to — pomyślała. Miała podły nastrój, za oknem drwiło z niej słońce i należało się jej coś od życia, choćby głupie, bośniackie wino w ilości większej niż dwa centymetry na dnie kieliszka.

Jak zawsze, gdy płaciła kartą Mary, czuła dyskomfort, że niby jest na niego zła, niby on jej unika, ale jednak ona wydaje jego pieniądze. Ale co tam, M. też pieprzyć. Przyciągnął ją tutaj, a potem traktował jak gówno, unikając jej i jakichkolwiek wyjaśnień. Brońcie bogowie, jeszcze by się dowiedziała, o co w tym wszystkim chodzi, jak dokładnie działa Fundacja i co stało się z jej rodzicami. Większa świadomość Bluszcz nie była rzeczą, na którą świat byłby gotowy.

Na domiar wszystkiego, nie wiedziała nawet, gdzie zaparkowała. Uniosła głowę, by rozejrzeć się za samochodem — w samą porę, bo inaczej zderzyłaby się z idącym z naprzeciwka mężczyzną. Parking był wielki jak stodoła, a on i tak musiał leźć dokładnie tam, gdzie szła ona. No jasne. Dlaczego miałoby być inaczej?

Ku jej zdumieniu mężczyzna, zamiast wymruczeć przeprosiny i iść dalej swoją drogą, ewentualnie — wszak wyglądał na obcokrajowca i mógł nie być tak uprzejmy, jak rodzimi Bośniacy — fuknąć ze złością, po prostu się zatrzymał. Posłał Bluszcz niepewny uśmiech i zaczął coś mówić w języku, który dla dziewczyny wydawał się tylko częściowo zrozumiały. Nie dość, że nie poznała jeszcze bośniackiego na tyle, by w pełni docierało do niej, co ktoś mówi, to jeszcze serbski, bo to właśnie ten język rozpoznała, nieco się od niego różnił.

— Przepraszam, ale nie rozumiem — powiedziała po angielsku. — Nie jestem z Sarajewa.

— No przecież! — odparł, uderzając się dłonią w czoło, jakby powinno to być dla niego oczywiste.

Teraz, ku jej zdumieniu, mówił po polsku. Dopiero to wzbudziło jej czujność. Postanowiła, że nie pójdzie na razie do samochodu, by nie mógł jej śledzić. Jednocześnie zaczęła się dyskretnie rozglądać za miejscem odpowiednim, by odstawić zakupy w razie, gdyby rozpętała się walka. Chociaż wolałaby, żeby do tego nie doszło, za dużo ludzi było w pobliżu.

To też kazało jej się bliżej przyjrzeć personie, która tak ją zaniepokoiła. Chłopak był dobrze ubrany, choć chudy, a zza okrągłych, dość grubych okularów patrzyło dwoje całkiem normalnych, wręcz sympatycznych oczu w kolorze mlecznej czekolady. Zbyt długa grzywka opadała mu na czoło, więc odgarnął ją, by lepiej widzieć swoją rozmówczynię. Nie wyglądał na bezwzględnego wojownika, który przybył tu, by zgładzić Bluszcz i jej przyjaciół, ale to mogły być tylko pozory.

— Pytałem, czy poświęcisz mi chwilę na rozmowę.

— Nie będę z tobą gadała o Jezusie — burknęła odruchowo, ale okazało się, że nie ma drzwi, którymi mogłaby mu trzasnąć przed nosem, a więc jej tekst dla specjalnych (wyjątkowo nieproszonych) gości nie zadziałał. Stała, spoglądając to na niego, to na samochód. Nie była pewna, co powinna zrobić i jak zapewnić sobie bezpieczeństwo. Że też akurat dzisiaj Babunia musiała zostać w domu!

— Spokojnie. Wiem, że jeździsz tamtym Mini. Możemy iść porozmawiać do samochodu.

Jeżeli chciał ją uspokoić, to zdecydowanie wybrał złą taktykę. Myśl, że obserwował ją na tyle długo, by wiedzieć, jakim samochodem jeździ, przerażała ją jeszcze bardziej. Podobnie jak wyobrażenie sobie przebywania z nim w ciasnej przestrzeni pojazdu. Serce waliło jej o żebra, a pierwsze iskry zaczęły przeskakiwać między palcami. Jeszcze tego brakowało, żeby roztopiła magią czekoladę, i to na oczach tych wszystkich osób!

Wahała się, co zrobić — rzucić się do ucieczki czy robić dobrą minę do złej gry. Rozmówca najwidoczniej dostrzegł magię tańczącą między palcami. Oby tylko on. W każdym razie, chłopak uniósł dłonie w geście oznaczającym poddanie się i posłał jej uprzejmy uśmiech. Nie, żeby dała się zwieść, ale musiała przyznać, że miał w sobie coś intrygującego. Może to dołeczek w jednym policzku, może miedziane przebłyski we włosach, w których tańczyło wiosenne słońce. A może to, że od tak dawna nie rozmawiała z nikim po polsku, jeśli nie liczyć domowników...

— Okej, nie chcesz, rozumiem. Nie ufasz mi. Nawet o to nie proszę. — Zrobił krok do tyłu, dając jej więcej przestrzeni. Zamrugała. To podziałało i panika może nie minęła, ale zdecydowanie osłabła. — Ale bądźmy rozsądni, przecież nie będziemy się tu bić. Może po prostu zaniesiesz zakupy do bagażnika i pójdziemy na kawę? Nic ci przecież nie zrobię w zatłoczonej kawiarni. — Wskazał za plecami, gdzie zza szyby wyglądały eleganckie stoliki i wysokie stołki. Rzeczywiście, mimo wczesnej pory i nadciągającej wiosennej burzy, lokal nie narzekał na brak klientów.

Ostatni raz spojrzała na samochód, na chłopaka i znów na samochód, jakby oglądała mecz ping-ponga. Czy to jakiś podstęp? Wyobraziła sobie, jak mężczyzna przytrzaskuje jej głowę klapą bagażnika, a później, kiedy Bluszcz traci przytomność, wrzuca ją do niego i zostawia na pewną śmierć. Albo, co gorsza, bierze gdzieś, gdzie Bluszcz nie chciałaby się znaleźć. Ale przecież obok mini coopera przechadzał się ochroniarz, a potężny, wytatuowany mężczyzna pakował swoje zakupy dwa samochody dalej. Nikt rozsądny nie zdobyłby się na atak w takich okolicznościach.

Mogło się też okazać, że macki Fundacji sięgały na tyle daleko, by opanować cały parking. Co to za problem, tu i ówdzie postawić swojego człowieka, dając Bluszcz złudne poczucie bezpieczeństwa? Otrząsnęła się ze zgrozą — chyba z tego wszystkiego nabawiła się paranoi.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro