17.2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Obudziwszy się, nie od razu poczuła, że nie znajduje się w swoim pokoju, we własnym łóżku, które zajmowała z Murkiem. Nie skakały po niej żadne uzbrojone w pazury łapy, nikt nie domagał się ani głaskania, ani jedzenia. Dłuższą chwilę zajęło jej ustalenie, że wspomnienia z ubiegłego wieczora nie były tylko ponurym koszmarem, który, zupełnie niespodziewanie, zamienił się w piękny sen.

Poruszła się w pościeli i poczuła przyciskający ją do materaca ciężar. No tak — ręka M. ważyła chyba tyle, co cała Bluszcz. Uśmiechnęła się na myśl, jak bezbronny i ufny był wczoraj, kiedy zasypiał w jej ramionach. Uniosła powieki, by zerknąć na jego klatkę piersiową. Większość obrażeń już zniknęła, a ta najpoważniejsza, w której jeszcze niedawno dostrzegała złamaną krawędź kości, stała się jedynie bladym śladem na jego żebrach. W tym tempie do wieczora nic po niej nie pozostanie.

Bluszcz chętnie trwałaby tak do końca świata, ale cholernie chciało jej się siku. Zwykle szła do toalety tuż przed położeniem się spać, ale cóż, ubiegłego wieczoru jakoś nie było po temu okazji. Zaczęła się wykręcać, próbując nie poruszyć Marą, by mógł jeszcze odpocząć. Jeśli nią wczorajszy dzień przeczołgał, to nim wytarł podłogę, wykręcił i jeszcze poprawił.

— Jesteś tu — wyszeptał, otwierając oczy. Były tak zielone, tak pełne życia i uczuć, że prawie zapomniała, dlaczego właściwie go obudziła.

— Zaraz się zleję w pościel — oznajmiła obcesowo. M. zabawnie zmarszczył brwi i uniósł się na łokciu. — Idę do łazienki — dodała dobitnie.

Zaklęła, kiedy ściągnęła majtki. Na jasnej bieliźnie pojawiła się maleńka, czerwona plama. No tak, dlaczego by nie? Akurat teraz musiała dostać okresu. Dlaczego niby los miałby jej iść na rękę i pozwolić, by nie musiała uciekać z pokoju M. albo się tłumaczyć? Dlaczego miałaby nie paradować po korytarzu z krwią w bieliźnie? I tak było się z czego cieszyć — przynajmniej nie dostała miesiączki zaraz po zaśnięciu i nie świeciła teraz oczami przed facetem, któremu zaplamiła prześcieradło.

Załatwiła swoje potrzeby i na wszelki wypadek włożyła trzy złożone listki papieru do majtek. Świadomość, że ma okres, gdy będzie biegła korytarzem to jedno, ale ewentualna plama na spodniach od piżamy to wpadka znacznie większego kalibru.

— Muszę iść — oznajmiła, kiedy wyszła z łazienki. M., już całkiem rozbudzony, usiadł w pościeli. Blady, niemal zielony odcień jego skóry i cienie pod oczami zniknęły, zastąpione przez pewnego siebie przystojniaka, którego poznała w Zapleczach.

— Zrobiłem coś nie tak? — zmartwił się.

— Potem ci wyjaśnię — zawołała jeszcze i z impetem otworzyła drzwi. Kiedy wymknęła się na korytarz, prawie zderzyła się z Silvaną.

No jasne. Pula nieszczęść na dziś jeszcze się nie wyczerpała. To kara za jej grzechy, począwszy od wyrywania zabawek lokatorkom z rodziny zastępczej, aż po rozważanie zdradzenia Mary i ucieczki z przypadkowo poznanym kolesiem.

Oczy Silvany się rozszerzyły, a kiedy szczęka jej już opadła, pojawił się w nich niebezpieczny blask. Bluszcz uśmiechnęła się nieśmiało, ale wyminęła ją bez słowa i ruszyła do skrzydła, w którym znajdował się jej pokój. W połowie drogi zorientowała się, że zapomniała o klapkach, ale zmarznięte od posadzki stopy były niczym w porównaniu z upokorzeniem, jakiego doznała.

Zdążyła się umyć, założyć podpaskę i ubrać się, tym razem całkiem zachowawczo, w jedną z niewielu par jeansów, jakie miała. Żeby nie było za nudno, dołożyła sweter w fantazyjne ażury, a włosy przewiązała opaską w kwiatki. A później przycisnęła do twarzy poduszkę i wykrzyczała całą złość.

Ktoś zapukał do drzwi. Postanowiła udawać, że jej nie ma. Może ten ktoś sobie pójdzie. Cokolwiek miał do powiedzenia, z pewnością nie było to coś, co chciałaby usłyszeć. Może to Silvana wściekła się, gdy ujrzała ją wymykającą się z samego rana z pokoju M.? Nie, ona by weszła razem z drzwiami, a nie bawiła się w takie subtelności. To może Tadenus? Bluszcz wiedziała, że od kiedy się tu pojawiła, snuł się za nią i liczył na coś więcej. Był świetnym przyjacielem, ale ona nie czuła do niego nic ponad sympatię. Albo jeszcze lepiej, Babunia — kto wie, może Silvana powiedziała jej o tym, jak Bluszcz pięknie się zabawia z rannym Marą i ta teraz wybrała się tu, żeby ją zganić.

— Jadwigo — usłyszała spokojny głos i skuliła się w sobie. — Teraz to ja chciałem się upewnić, że wszystko w porządku. Możesz posłać mnie do diabła, a sobie pójdę, ale jeśli się nie odezwiesz, będę tam musiał wejść wbrew swojej woli.

Jego obecność tuż za drzwiami była irytująca, zwłaszcza że Bluszcz z przerażeniem zorientowała się, iż jeszcze nie posprzątała wczorajszych ubrań, zbroczonych krwią i błotem. Nim ubiegłego wieczora poszła pod prysznic, rozebrała się w pokoju i darowała sobie kosz na pranie, a później już się tu nie pojawiła. Teraz szybko schyliła się i wkopała brudne rzeczy pod łóżko. Murek, który dotąd uznawał przestrzeń pod nim za doskonałą kryjówkę na wielogodzinne drzemki, syknął i wyszedł. Przysięgłaby, że miał obrażoną minę, kiedy spacerowym krokiem przemieścił się na parapet, a później wykonał pełen wdzięku skok i wyjrzał przez nakrapianą deszczem szybę.

W chwili, kiedy chciała go zawołać, M. nacisnął na klamkę i otworzył drzwi. Wsunął przez nie tylko głowę i rozejrzał się szeroko otwartymi oczami, które można by uznać za lekko obłąkane. Kiedy dostrzegł, że Bluszcz była cała, zdrowa i generalnie w całkiem niezłej pozycji, przymknął powieki, a później przywołał na twarz uprzejmy uśmiech.

— Wejdź — poprosiła. Wsunął się bezszelestnie i zamknął za sobą drzwi. Usiadła na łóżku, po czym zachęcająco poklepała miejsce obok siebie.

— Czy ja zrobiłem ci krzywdę? Powiedziałem coś złego? — Kiedy usiadł, Bluszcz poczuła przyjemne ciepło, bijące od jego ciała. Miała ochotę znów wskoczyć mu w ramiona, ale pokręciła głową. — Żałujesz tego, co się wczoraj stało? — zapytał tak cicho, że równie dobrze mogła to sobie wyobrazić. Znów pokręciła głową. — Więc dlaczego uciekłaś?

Zaczerwieniła się po cebulki włosów i zastanawiała się nad dyplomatyczną odpowiedzią. Nic nie przychodziło jej do głowy. Jej błyskotliwość szorowała tyłkiem po dnie Rowu Mariańskiego.

— Chodziło o... kobiece sprawy. Niezwiązane z tobą.

Uniósł brew, ale tego nie skomentował. Zebrała całą odwagę, jaką aktualnie dysponowała i oparła się o niego, kładąc głowę na szerokiej klatce piersiowej. Serce w jej głębi biło mocno i miarowo. Na początku zamarł, zaskoczony, jednak później przygarnął ją do siebie. Szorstka, ciepła dłoń opierała się na jej włosach i policzku.

— Mówiłaś, że powinienem bardziej zwracać uwagę na to, czego bym chciał — zaczął zachrypniętym z emocji głosem, wciąż gładząc jej głowę, przyciśniętą do jego piersi. — Więc przyszedłem powiedzieć, że chciałbym, żeby ta noc się powtórzyła.

— Łącznie z tym, co ją poprzedzało? — zażartowała. Warknął, bynajmniej nie rozbawiony. — Wiem, wiem, mam na siebie uważać, nie wychodzić w czasie burzy, i tak dalej. Ale nie sądzisz, że byłoby mi łatwiej, gdybyście zaczęli mi coś mówić, no nie wiem, wyjaśniać?

— Liczyłem, że Silvana to zrobi. Jest dobrą wojowniczką.

— Wojowniczką może i tak, ale pedagog jest z niej marny. — Bluszcz przewróciła oczami. — Gdyby mnie chociaż trochę lubiła, pewnie byłoby inaczej, ale ona mnie nie cierpi.

— Dlaczego? — Delikatnie pchnął ją tak, by położyła się na łóżku z głową na jego kolanach. Kręcone włosy rozsypały się po jego szarych spodniach, a ona bez trudu mogła dostrzec, jak uniósł jedną brew w zabawnym grymasie.

— Wolisz odpowiedź szczerą czy dyplomatyczną?

— Jeżeli nie teraz jest najlepszy czas na szczerość, to kiedy?

Skinęła głową, przyznając mu rację. Pozycja, jaką przyjęła — nieco uległa, niższa w stosunku do drapieżnika, który właściwie ze wszystkich stron otaczał jej głowę — nie sprzyjała skupieniu. Może pewien wpływ miały na to też intensywnie zielone oczy, w których widziała nieznany dotąd blask.

— Naprawdę tego nie widzisz? — zapytała z niedowierzaniem. Uniósł brew jeszcze wyżej. — Przecież ona robi maślane oczka za każdym razem, gdy pojawiasz się na horyzoncie, a na czole ma wypisane: "KOCHAM GO. CHCĘ ŚLUBU I DZIECI". Jesteś pieprzoną istotą nadprzyrodzoną, nie możesz być tak niespostrzegawczy, żeby tego nie zauważyć.

— A, o to chodzi... — Mara widocznie się zmieszał. — Silvana jest wspaniałą przyjaciółką, ale nie czuję do niej nic więcej. Kilka miesięcy temu mieliśmy na ten temat poważną rozmowę i wspólnie ustaliliśmy, że to nie byłoby mądre posunięcie. — Zignorował fakt, że Bluszcz spojrzała na niego z politowaniem. — Ale wciąż nie wiem, co to ma wspólnego z tobą. To było jeszcze zanim do nas dołączyłaś.

— Wyjaśniłabym ci to, ale i tak nie zrozumiesz. Poprzestańmy może po prostu na tym, że Silvana mnie nie lubi i nie chce mnie szkolić. Wiem, że — parodiowała głos swojej nauczycielki — jest jedyną czarownicą magii gromu i nikt inny nie da rady mnie tego nauczyć — wróciła do normalnego tonu — ale może pozostałe kwestie, jak na przykład unikanie burzy, lepiej przekazałbyś mi ty? Albo Tadenus? — Chciała dodać "albo kamień w ogrodzie", ale dobrodusznie się powstrzymała. Nie umknęło jej uwadze, że pod wpływem ostatniego imienia M. się skrzywił.

— Jakoś to załatwię — wymruczał niechętnie. Teraz on także się położył, zakładając ręce pod głowę. Wpatrywali się oboje w kremowobiały sufit, ozdobiony jedynie skromną lampą w centralnej części. — Co jeszcze mogę naprawić?

Zastanowiła się. Powinna mu opowiedzieć o mężczyźnie, którego spotkała w Sarajewie, by zdawał sobie sprawę z zagrożenia i wzmógł ochronę, ale wiedziała, jak to się skończy. Zabroniłby jej jeździć do miasta, może nawet rozpętałby małą, lokalną wojenkę. Naraziłby się na niebezpieczeństwo, szukając zemsty, a na to ostatnie nie mogła pozwolić. Nie mogła jednak spotkać się z Elielem czy choćby szukać z nim kontaktu — a jednak to, co powiedział, nie dawało jej spokoju.

Ale przecież Eliel nie był jedyną osobą na świecie, która dobrze znała jej matkę i historię kobiety, która wydała na świat Bluszcz, a potem sama przedwcześnie z niego odeszła. Właśnie miała takiego kogoś pod ręką. Czy też pod głową, jeśli pokusić się o precyzję.

— Opowiedz mi coś więcej o mojej matce — poprosiła w końcu.

M. głęboko zaczerpnął tchu, jakby samo to pytanie sprawiło mu ból. Milczał i Bluszcz była już przekonana, że zaraz wstanie, zrzuci ją z kolan i odejdzie, trzaskając drzwiami. Ale został, a nawet zaczął mówić.

— Pewnie powinienem powiedzieć coś w stylu, że jesteś do niej bardzo podobna, ale to nieprawda. Przypominasz ją i raczej by się ciebie nie wyparła — zaśmiał się cicho — ale nie wiem, czy byście się dogadały. Raczej obstawiałbym ciągłe kłótnie.

Bluszcz poczuła, jak znany i dawno zapomniany ból ścisnął ją w dołku. Był pozostałością jeszcze z czasów, gdy nie potrafiła zaakceptować, że nie ma rodziny, że jest sama, i już. Przypomniała sobie wszystkie te sytuacje, gdy zazdrościła koleżankom i kolegom ze szkoły posiadania rodziny: kiedy mamy odprowadzały je do szkoły, kiedy pojawiały się na zakończeniu roku albo Dniu Matki. Niby drobne sprawy, ale ona nawet tego nie miała. Teraz też ubodła ją myśl o zwykłych, rodzinnych sprzeczkach — dałaby wszystko, by przekonać się, jak to jest przeżywać nastoletni bunt i zamiast znudzonego pracownika placówki opiekuńczo-wychowawczej mieć nad sobą wkurwionego, lecz wciąż kochającego rodzica.

M. jakby to wyczuł, bo zwinnie przekręcił się na bok i otoczył ją własnym ciałem. Niby nic nie zrobił, ale jego ciepły oddech, który czuła tuż przy uchu, dodawał otuchy.

— Twoja mama była bardzo... cóż, przebojowa, jeśli mogę tak to ująć. — Rzuciła mu pytające spojrzenie, więc próbował wyjaśnić. — Gdzie by się nie pojawiała, tam zaraz zauważano jej obecność. Była zjawiskowa, świadoma tego i pewna siebie, może nieco zbyt pewna, ale miało to swój urok. — Uśmiechnął się do wspomnień, lecz kiedy spojrzała w jego oczy, te pozostały smutne. — Zawsze stawiała na swoim. Nawet jak już widziała, że źle robi, ciągnęła to, żeby nikt czasem nie podważył jej autorytetu. Walczyła jak nikt, właściwie nie było istoty, której nie zdołałaby zabić. Ale przede wszystkim, bardzo cię kochała i gdy tylko dowiedziała się, że jest w ciąży, robiła wszystko, żeby cię ochronić.

— Przed kim? — zapytała Bluszcz przez ściśnięte gardło. Do oczu napłynęły jej łzy, kiedy wyobraziła sobie kobietę ze zdjęcia pokazanego jej przez Eliela, taką z krwi i kości, z całym jej urokiem osobistym oraz wadami, które tylko świadczyły o niezłym charakterku.

M. wciągnął gwałtownie powietrze i przysiadł, odwracając głowę tak, by nie widziała jego twarzy. Jeszcze przez chwilę oddech mu się rwał i dziewczyna zdała sobie sprawę, że tłumił w piersi szloch.

— Przede mną i całym tym gównem, które za sobą ciągnę. Przed tym, że mój dom jest otoczony przez cholerne duchy gór, licha i strzygonie, a Fundacja cały czas na mnie poluje. Myślała, że kiedy będzie daleko, nic wam nie będzie grozić, ale już było za późno. Już zdążyli zwęszyć, że mi na niej zależy.

Zaciskał pięści tak mocno, że pobielały mu knykcie, a przy każdym ruchu kości palców strzelały w donośnym proteście. Okej, weszła na minę. Obwiniał się. Powinna się tym zająć, bo nie mogła pozwolić, by żył z poczuciem winy — zwłaszcza że w jego przypadku oznaczało to wieczność. Ale nie teraz, nie, kiedy jeszcze właściwie niewiele o nim wiedziała.

— Opowiedz mi o tym, jak się poznaliście i jak się jej tutaj mieszkało — poprosiła zamiast tego.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro