23.2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Tak jak przypuszczała, Mara pojawił się u niej wieczorem. Choć stąpał bezgłośnie, jego pojawienie się na długo wcześniej zapowiedziała mieszanina zapachów: lasu, złości i smutku. Ludzie, polegając głównie na zmyśle wzroku, ewentualnie słuchu, nie zdawali sobie nawet sprawy, jaką gamę emocji można rozpoznać, pociągając nosem. A może po prostu nie mieli tak wrażliwego powonienia. Tego Babunia nie potrafiła stwierdzić, choć nie stroniła od ludzi. Przeciwnie, lubiła przebywać wśród śmiertelników i budzili w niej głównie sympatię, zresztą z wzajemnością.

Babunia zajmowała dokładnie taką samą sypialnię jak Bluszcz, tyle że po przeciwnej stronie korytarza. Były to dwa najmniejsze pomieszczenia mieszkalne w budynku, jednak jej to wystarczało — miała gdzie spać, dysponowała miejscem na swoje nieliczne, choć przecież gromadzone przez wieki skarby, no i miała własną łazienkę. Żyła już w różnych warunkach, w domach, gdzie ludzie załatwiali się pod siebie, umierali we własnych odchodach, a jedyną kąpiel można było uskutecznić w pobliskiej rzece, dlatego nie zamierzała narzekać.

Niewielki pokój wydawał się jednak mikroskopijny, gdy znalazła się w nim razem z Marą. Siedziała na łóżku, prostując przed sobą nogi, a bose stopy wystawały spod koca. Kiedy mężczyzna zapukał do drzwi, odłożyła właśnie czytaną powieść na kolana i spojrzała na niego. Z tej perspektywy wydawał się ogromny, pełen siły, ale to była tylko fasada, za którą krył się jej załamany chłopczyk.

Posunęła się w kierunku okna i poklepała materac obok siebie.

— Odeszła — powiedział tylko, ciężko siadając na posłaniu.

— Tak. Odeszła.

Może nie była to najbardziej błyskotliwa reakcja, na jaką stać Babunię, wiedziała jednak, że ciągnięcie Mary za język przyniosłoby odwrotny skutek. Jeśli chciał pogadać o tym, co zaszło między nim i Jadwigą, z pewnością to zrobi. Jeśli zamierzał zwierzyć się ze swoich emocji, też da radę. Ale jeśli Babunia zacznie go wypytywać, z pewnością zamknie się w sobie i pójdzie diabli wiedzą gdzie.

Cisza między nimi nie wydawała się niezręczna. Trwali tak ramię w ramię, nie zajmując się niczym, błądząc wzrokiem po dawno niemalowanych ścianach. M. jako pierwszy przerwał milczenie.

— Ja naprawdę nie potrafię kochać — wyznał, jakby bez związku. Babunia ułożyła to sobie w głowie i, znając swego podopiecznego, zaczęła snuć przypuszczenia, dlaczego nie wszystko poszło zgodnie z jej oczekiwaniami.

— Doprawdy? — uniosła tylko jedną brew. — To ciekawe, bo ja codziennie czuję twoją miłość i troskę.

— To co innego — żachnął się. — Ty... Ty jesteś tu zawsze. Byłaś, kiedy przychodziła na świat moja matka i towarzyszyłaś jej przy moich narodzinach. Ty mnie nie zostawisz.

Zmierzwiła mu włosy babcinym gestem. Nie do końca orientowała się, jak od środka wyglądają ludzkie, rodzinne relacje, ale przypuszczała, że traktuje mężczyznę podobnie, jak starsze kobiety traktują dorosłych wnuków.

— Może ona też nie odejdzie, tylko musisz dać jej szansę?

Mara położył się obok niej. Mogły minąć milenia, a jej i tak zdawało się, że wciąż jest małym chłopcem. Dlatego zaskoczyło ją, że wyglądał tak dorośle w opiętej na ogromnym ciele koszulce i eleganckich, materiałowych spodniach. Miał zaczerwienione powieki, a pod oczami podkreślone przez nocną lampkę sińce. Zatknął rękę za głowę sprawiając, że łokieć dotykał skroni Babuni.

— Ona nie ma na to wpływu — odezwał się cicho. — Jest krucha. Śmiertelna. Nie wiem nawet, czy wiedźmy mogą żyć wiecznie, ale jeśli tak, to ciągle pakują się w kłopoty i giną.

— Ja też jestem śmiertelna — przypomniała mu. Spojrzał na nią z taką rozpaczą, że natychmiast tego pożałowała. Nie była z nim spokrewniona, nie biologicznie, ale jak każda babcia próbowała czasem prowadzić z nim rozmowy o tym, że kiedyś jej zabraknie. A on, jak każdy wnuczek, nie przyjmował tego do wiadomości.

— Zresztą, to już nieważne. Odeszła — powtórzył. — Odrzuciła mnie.

— Ty ją odrzuciłeś — zarzuciła mu, chociaż nie wiedziała, czy to prawda. Równie dobrze jej domysły mogły okazać się błędne. Mina Mary powiedziała jej jednak, że ukształtowany przez tysiące lat instynkt dobrze zinterpretował sygnały. — A ta dziewczyna naprawdę ma już dość odrzucenia. Widziałam, jak płakała.

Mara odsunął się od niej na tyle, na ile pozwalała ograniczona przestrzeń łóżka. Odwrócił się tak, by ją lepiej widzieć i przypatrywał się jej spod zmarszczonych brwi. Westchnęła.

— Nie szlochała. Nie pisnęła nawet, nie przyszła do mnie, żeby się przytulić. — Mara chyba wciąż nie domyślał się, co to oznaczało, więc kontynuowała. — Tak, tę dziewczynę już nie raz ktoś odrzucał, pewnie jeszcze od dzieciństwa. Wiem, że w domach dziecka przez te wszystkie lata sporo się zmieniło, ale dzieci pozostają takie same. Tyle razy płakała i głośno wołała o pomoc, podczas gdy nikt nie przychodził, że nauczyła się robić to w kompletnej ciszy.

Zamrugał, a na jego twarzy odmalowało się poczucie winy. No tak, mógł dać jej zupełnie inną przyszłość, mógł wziąć ją na wychowanie i sprawić, by była otoczona miłością. Ale Babunia wiedziała, że oddanie Jadwigi w ramiona pieczy zastępczej było najlepszą decyzją, jaką mógł wtedy podjąć. Ich dom nie był bezpieczny nawet dziś, a szesnaście lat temu nie potrafili budować tak silnych osłon. Poza tym Liliana, matka dziewczyny, z jakiegoś powodu chciała odciąć się od nich wszystkich i Mara uszanował to nawet po jej śmierci.

To nie zmieniało faktu, że teraz musiał za to zapłacić. Położyła rękę na jego dłoni, tej, która akurat nie spoczywała pod głową. Jakoś sobie poradzi, a ona nie zamierzała mu tego utrudniać.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro