29.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


— Nie mogę po prostu wrócić do domu? — zapytała Bluszcz z niechęcią. Eliel i Mati westchnęli zgodnie, ale postanowili nie odpowiadać po raz setny na to samo pytanie. — Tak, tak, te potwory wiedzą, gdzie mieszkam i mogą się tam na mnie zaczaić, kiedy na chwilę zostawicie mnie samą — powtórzyła ich tłumaczenia, przewracając oczami.

— Bluszcz, do cholery, chyba przez ten czas zdążyłaś się zorientować, że te demony to nie pluszowe misie — sarknął Eliel ze złością. Dziewczyna postanowiła nie denerwować go bardziej i nie tłumaczyć, że tak naprawdę demonem jest tylko Silvana, a pozostali należą do innych gatunków stworzeń.

Przytuliła kota, którego już jakiś czas temu uwolniła z transporterka. Murek wyjątkowo spokojnie znosił fakt, że długie, obce korytarze pokonywał na rękach właścicielki. Bluszcz czerpała spokój z miękkiego futra, ocierającego się o jej brodę przy każdym kroku i monotonnego mruczenia w głębi kociej piersi.

Ciągle coś jej jednak nie pasowało. Cholera, przeżyła z Marą, z Babunią i z resztą wesołej ferajny kilka miesięcy i ani razu nie wzbudzili w niej atawistycznej potrzeby ucieczki, jak można by się spodziewać po krwiożerczych, bezmyślnych bestiach, jak to wynikało z opowieści Mateusza i Eliela. Chciała im wierzyć, na bogów, Mateuszowi zwłaszcza, ale podświadomość kłóciła się z nią, że to nie może być prawda, że coś by zauważyła.

Zdążyła się jednak przekonać, że jej intuicja zachowywała się jak pijany zając. Przecież Bluszcz nie domyśliła się, że Mati ma cokolwiek wspólnego z fundacją. Albo że Mara tak po prostu ją odrzuci, zostawi i pozwoli jej odejść. Do końca, do chwili, gdy przekroczyła bramy do Zapleczy wierzyła, że po nią przyjdzie, wszystko jej wyjaśni i przywróci jej sarajewski sen.

Nic z tego. Dlatego właśnie znajdowała się w warszawskiej siedzibie fundacji zamiast w uroczej rezydencji pod Sarajewem. Dlatego szła pustym, ponurym korytarzem, którego zimnych barw i ciemnoszarych lamperii na ścianach nie zdołały rozjaśnić nawet rzędy typowo szpitalnych świetlówek.

— Czy to wszystko pokoje gościnne? — zapytała cicho, żeby nie niepokoić osób, które mogły się znajdować za identycznymi, wąskimi drzwiami pomalowanymi identyczną farbą, jak ściany.

— Nie mamy pokoi gościnnych — wytłumaczył Eliel. — To pokoje członków, którzy zdecydowali, że nie chcą mieszkać z dala od ochrony, jaką oferuje Fundacja. Ale trzeba przyznać, że mamy pewien zapas, dlatego nie ma problemu, żeby udzielić kilku mieszkań osobom, które potrzebują pomocy — takim jak ty.

— Ty też mieszkasz w takim pokoju? — zwróciła się do Mateusza.

— Tak, coś w tym stylu. Same pomieszczenia są identyczne, chociaż u nas jest ich zdecydowanie mniej niż w Warszawie. Zresztą, nic dziwnego, Warszawa ma większy przemiał.

— To działa też na zasadzie hotelu — wtrącił Eliel. — Ja jestem z Sarajewa, ale kiedy potrzebuję przenocować w Polsce, po prostu zwracam się do tutejszej siedziby Fundacji i nie muszę się narażać, nocując w hotelu. A kiedy ktoś stąd przyjedzie do naszej sarajewskiej siedziby, nie mamy problemu, by udzielić mu noclegu.

— Załatwiłem dla nas sąsiednie pokoje, tak żebyś czuła się bezpieczniej. Ale nie musisz się martwić, nic ci tu nie grozi.

Kiedy to powiedział, Bluszcz sama przed sobą przyznała, że gdzieś w głębi jej umysłu pojawiły się takie właśnie obawy. Zastanawiała się, czy to wszystko to nie tylko błąd poznawczy. Jako pierwszego poznała Marę, który przedstawiał Fundację jako najgorsze zło, jako bezwzględnych zabójców, okrutnych rasistów, siejących śmierć. Jednocześnie wykreował się w jej oczach na tego dobrego, uciekającego przed uciemiężeniem. Czy to możliwe, że ten obraz świata wrył jej się w głowę tak głęboko, że teraz nie dawała sobie wmówić, "że czarne jest czarne"? Kto tu, do cholery, miał rację, a kto wodził ją za nos?

Niestety, w tym paskudnym świecie, który niedawno odkryła, prawda była towarem deficytowym. A jednocześnie wszyscy zastrzegali sobie, że mają na nią monopol.

— Wolałabym jak najszybciej wrócić do domu — poskarżyła się i zerknęła z nadzieją na Mateusza. Ten pokręcił jednak głową.

— Dostaliśmy zaproszenie od samej przełożonej warszawskiego oddziału. Podobno wieczorem szykuje się niezła impreza z okazji jakiegoś tam lokalnego sukcesu. Nie wypada odmówić.

— Ona nie jest moją przełożoną. Ja nie należę do Fundacji — zaprotestowała Bluszcz.

— Ale jesteś naszym gościem, chyba powinnaś okazać trochę wdzięczności? — zasugerował Eliel twardo.

Nagle korytarz przestał jej przypominać hotel. Gdyby tylko zamienić solidne, dębowe drzwi na kraty, wyglądałby jak więzienie. Bluszcz przystanęła i mocniej przycisnęła do siebie kota. Zaraz jednak pokręciła głową. Przecież znała Mateusza od lat. Nie naraziłby jej na cokolwiek, co mogło zrobić jej krzywdę. Skoro należał do Fundacji, ta musiała robić coś dobrego, a w niewinnym zaproszeniu wcale nie brzmiała ukryta groźba. Eliel naciskał na nią tylko dlatego, że nieprzyjęcie zaproszenia jakiejś grubej ryby, stojącej najwyraźniej na czele hierarchii tutejszej filii, faktycznie byłoby niewdzięczne i nieeleganckie. Wszystko będzie dobrze, wieczorem poznają kilku ludzi, trochę wypiją, pozwolą sobie ochłonąć, a nazajutrz wrócą do rodzinnego miasta... prawda?

— Twój pokój jest tutaj — odezwał się Mateusz, który wyprzedził ją kilka metrów. Na szczęście nie zauważył jej zachowania. Za to Eliel przyglądał się dziewczynie badawczo. — Mój jest kolejny. Jeśli będziesz czegoś potrzebowała, wystarczy, że zapukasz w ścianę.

Nawet nie wiedziała, kiedy wciśnięto jej w dłoń klucze, ani kiedy otwarła drzwi i pozwoliła, by Eliel położył jej skromny bagaż na łóżku. Bała się, że mężczyzna z nią zostanie, a tak bardzo chciała pobyć na chwilę sama ze swoimi myślami. Na szczęście przyjął tylko jej ciche "dziękuję" i wycofał się, tłumacząc to koniecznością odpoczynku po podróży.

Bluszcz, która przez Zaplecza i całe zamieszanie z wypełnianiem fundacyjnej dokumentacji straciła rachubę czasu, spojrzała teraz na minimalistyczny, okrągły zegar, zawieszony nad drzwiami. Wskazywał wpół do czwartej po południu. Delikatnie odłożyła Murka na podłogę i rozejrzała się po pokoju, klitce właściwie.

Pomieszczenie było chyba połowę mniejsze niż to, które miała do dyspozycji w Sarajewie. Stały w nim wyłącznie proste, drewniane meble, rodem z katalogu najtańszej firmy meblowej na rynku. Wąskie łóżko z niskim, twardym materacem, mała komoda wyposażona w trzy szuflady, kwadratowy stolik bez obrusa i jedno krzesło. We wnęce, pełniącej zarazem rolę dodatkowej półki, umieszczono filiżankę, czajnik oraz kilka saszetek z kawą i herbatą. Nie było telewizora ani dodatkowego oświetlenia, jedynie chłodna, szpitalna jarzeniówka dokładnie nad łóżkiem. Nawet kontaktu trzeba było szukać — wreszcie ukazał się, ukryty w rogu za komodą.

Bluszcz nie nazwałaby tego jednak spartańskimi warunkami. Było skromnie, ale czysto i schludnie. Pościel pachniała płynem do płukania, na płaskich powierzchniach nie znajdowała się nawet odrobina kurzu. Ściany wyglądały na świeżo odmalowane, a w pomieszczeniu nie czuć było stęchlizny, lecz przyjemny, świeży zapach, charakterystyczny dla hoteli. Podczas swoich licznych wędrówek poprzez kolejne rodziny zastępcze i domy dziecka, dziewczyna widziała już gorsze miejsca.

— Jest nieźle, co, mały?

W odpowiedzi Murek tylko prychnął. Roześmiała się, widząc jego zmarszczony nosek i śmieszne podrygiwania, kiedy okrążał pokój, by obwąchać wszystko, co się w nim znajduje.

— Nie mam dla ciebie kuwety ani miski. Wieczorem coś załatwimy, ale na razie jakoś musimy sobie radzić — tłumaczyła cierpliwie, chociaż kot zdawał się jej nie słuchać. Wreszcie schodziło z niej całe napięcie, towarzyszące jej w tej wyjątkowo długiej podróży.

Nie czuła się świeżo, dlatego postanowiła poszukać łazienki. W pierwszej chwili myślała nawet, że ta jest ogólna, na korytarzu. Zaraz jednak spostrzegła, że ściana naprzeciwko łóżka wyposażona jest w niewielki, dobrze zamaskowany uchwyt, który okazał się sposobem na otwarcie przesuwnych drzwi. Całkiem sympatyczny pomysł, dzięki któremu i tak małe pomieszczenie nie wydawało się jeszcze bardziej klaustrofobiczne — uznała.

Tutaj również postawiono na spartańską prostotę. Marzenia o gorącej kąpieli z pianą pękły niczym bańka mydlana, kiedy tylko Bluszcz otworzyła drzwi. W łazience był bowiem tylko prysznic. Jako że darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby, a po odkręceniu kurka okazało się, że woda jest cudownie ciepła, dziewczyna nie miała zamiaru narzekać. Dla pewności zamknęła łazienkę, w razie gdyby ktoś miał zapasowy klucz do jej pokoju. No i nie lubiła się rozbierać, kiedy Murek jej się przyglądał, wolała go pozostawić w części sypialnej.

Ciepła woda w połączeniu ze znajomym zapachem mydła, które Bluszcz kupiła na początku pobytu w Sarajewie, zdziałały cuda. Dziewczyna umyła włosy, rozczesała je palcami i, wciąż wilgotne, zaplotła w warkocz. Przez chwilę zastanawiała się, jaki dress code będzie panował na wieczornej imprezie. Ostatecznie postanowiła to olać — to nie jej organizacja, nie jej przyjaciele, nie jej party. Mogła założyć cokolwiek, w czym będzie jej wygodnie, choćby różowe jeansy i oversize'owy sweter, zrobiony niedawno na drutach.

Pozostało jej tylko czekać. Do której? Tego chłopcy jej nie powiedzieli, jednak zakładała, że po nią przyjdą. Położyła się na wąskim łóżku, które okazało się wyjątkowo niewygodne, ale nie miała zamiaru narzekać. Tłumaczyła sobie, że to tylko na chwilę. Przez moment miała ochotę wyciągnąć druty i zapomnieć o wszystkim, zatracając się w przerabianych oczkach, jednak na zaczynanie czegokolwiek nowego nie miała siły... a stare robótki kojarzyły jej się z Sarajewem i Marą.

Czasem taka chwila, gdy można po prostu studiować wzrokiem jednolitą barwę sufitu i delikatną fakturę pęknięć wokół miejsca, gdzie zamocowana jest lampa, też jest potrzebna. Można pozwolić myślom płynąć, nieco oczyścić głowę i oswoić się z nerwami na tyle, by zacząć normalnie funkcjonować mimo swoich problemów. Na to właśnie liczyła Bluszcz. Pozbywała się napięcia i utwierdzała w przekonaniu, że wszystko będzie dobrze. Że nazajutrz Mateusz zabierze ją do domu, a ona wróci do dawnego mieszkania, poszuka nowej pracy — wątpiła, by Emilio przytrzymał dla niej wakat przez cały ten czas — aż wreszcie zapomni o tym wszystkim, co ją spotkało. Uzna, że Zaplecza, magia, mityczne istoty i tajna organizacja były tylko paskudnym snem, a jej rodzice naprawdę zginęli w wypadku tak, jak zapewniała pani dyrektor, gry Bluszcz pierwszy raz spytała o swoje pochodzenie.

Ciche pukanie, które rozległo się wkrótce, zdecydowanie zwiastowało nadejście Mateusza. To właśnie on pukał w ten sposób zawsze, kiedy ją odwiedzał — i to mimo że w jej kamienicy był dzwonek. Odetchnęła, nieco uspokojona przez znajomy dźwięk.

— Jestem trochę wcześniej, bo pomyślałem, że Murkowi przyda się jakaś szamka — przyznał, wchodząc. Gwizdnęła z zachwytem na widok dobrze skrojonego, szarego garnituru, w który się wystroił.

— Aż taka poważna impreza?

— Zamierzają oficjalnie zapytać cię, czy chcesz przystąpić do Fundacji — odparł, pozornie bez związku.

Zaklęła. Nie patrzył jej w oczy, lecz spuścił głowę, całkowicie skupiony na dwóch białych spodeczkach, jednym głębszym, drugim płytszym. Ten płytszy napełnił mokrą karmą z saszetki, natomiast do głębszego zamierzał chyba nalać wody, bo ruszył w kierunku łazienki. Bluszcz przytrzymała go za ramię.

— Przecież wiesz, że nie zamierzam, i oni na pewno też. Mówiłam o tym Elielowi. Nie chcę się mieszać w Fundację bardziej niż to konieczne.

— To dlaczego, do cholery, poprosiłaś nas o ochronę, kiedy uciekłaś od tych potworów?!

— No właśnie, was! Poprosiłam o pomoc Eliela-kolegę, a później ciebie-przyjaciela, a nie całą pieprzoną Fundację! — podniosła głos bardziej, niż było to konieczne. Murek, dotąd zajęty wciąganiem kolejnych kawałków mięsa, podniósł łebek i syknął ze złością na Matiego. Zazwyczaj przepadał za przyjacielem swojej pani, ale teraz najwyraźniej wyczuł, że jest jakiś konflikt. I wyraźnie opowiedział się, po której stronie staje.

— My to Fundacja, Bluszcz. Albo jesteś z nami, albo przeciwko nam. Trzeciej drogi nie ma — powiedział chłopak cicho i zniknął za drzwiami prowadzącymi do łazienki.

— To... — szukała odpowiednich słów. — To rasizm.

— Może i tak. — Jej przyjaciel wzruszył ramionami. — Ale gdyby nie ten rasizm, już mogłabyś stać się czyimś pokarmem.

Bluszcz stała oszołomiona, właściwie nie wierząc w to, co właśnie usłyszała. Słowa wypowiedziane przez jej przyjaciela brzmiały jak żywcem wyjęte z podręcznika do historii... z rozdziału o drugiej wojnie światowej, na temat hitlerowskiej ideologii. Kiedy Mati znów pojawił się w pokoju, patrzyła na niego z rezerwą.

Kiedy się taki stał? A może zawsze taki był, tylko ona nie potrafiła tego dostrzec?

— Okej, musimy się zbierać. Nie masz w tej swojej torbie niczego bardziej, no nie wiem, wyjściowego? — Pogłaskał kota i zerknął na nią przelotnie. Pokręciła tylko głową. — Trudno, przełożona jakoś to zrozumie.

Ociągała się, udając, że musi pożegnać się z Murkiem. Tak naprawdę wsunęła ledwo zipiący smartfon do miseczki stanika, tłumiąc złe przeczucia. Telefon uciskał ją w pierś i nadawał jej kanciastego kształtu, ale kiedy Bluszcz poprawiła luźny, gruby sweter i przelotnie zerknęła w dół, uznała, że nie widać tego dodatkowego ładunku.

Już przy schodach zaczęła żałować tego wyboru. Przy każdym ruchu czuła twardą obudowę i ocieranie skórzanego etui. Dlaczego, do cholery, nie włożyła telefonu po prostu do kieszeni? Przecież wyglądało na to, że nikt by jej go nie zabrał, wszyscy byli nastawieni pokojowo.

Szybko poczuła się jak Kopciuszek, i to bynajmniej nie w balowym wydaniu. Chyba jako jedyna ze zgromadzonych kobiet miała na sobie sukienkę. Panie, a większości raczej młodziutkie dziewczęta, zamiatały podłogę długimi, starannie udrapowanymi sukniami. Z kolei panowie, na czele z Matim i Elielem, zadawali szyku w garniturach i frakach. Wystroili się bardziej niż na typowe polskie wesele.

Jaki lokalny sukces wymagał aż takiej oprawy?

Coraz bardziej zatłoczone korytarze ustąpiły wreszcie ogromnej sali. Rozmiarami przypominała raczej sportową halę, choć dekoracje nie wskazywały na taki charakter. Kiedy Bluszcz zerknęła pod nogi, zauważyła wypastowany, ciemnowiśniowy parkiet, natomiast ściany pokrywała czerwona farba, poprzetykana gdzieniegdzie złoconymi gobelinami. Na drugim końcu, oddalonym o dobre trzydzieści metrów, dziewczyna dostrzegła kilka dużych okien sięgających od podłogi aż po sam sufit. Nie było w nich zasłon, pewnie dlatego, że ważyłyby z tonę, za nimi widziała więc zarysy pogrążonego w ciemnościach ogrodu.

Skupiła jednak wzrok na tym, co było bliżej. Wzdłuż ścian, w pewnym oddaleniu oferującym niezbędną swobodę ruchów, stały długie, nakryte śnieżnobiałymi obrusami stoły. Przy każdym musiało się zmieścić z dziesięć osób, a było ich tutaj co najmniej kilkanaście sztuk. Może nawet ponad dwadzieścia? W głowie Bluszcz szumiało i zaczynało wirować, nie potrafiła więc tego policzyć. To dawało jednak całkiem pokaźną liczbę ludzi, którzy potencjalnie mogli się zwrócić przeciwko niej.

Miała tylko nadzieję, że nikt nie zwróci na nią uwagi.

W ogólnym zamieszaniu mogłaby się zagubić, jednak silna ręka przyjaciela wciąż spoczywała na jej łokciu. Delikatnie pociągnął ją we właściwą stronę. Kiedy już ogarnęła wzrokiem wszystkie szczegóły i zdołała poukładać je sobie pod kopułą, zrozumiała, że stoły w pomieszczeniu ułożono w podkowę. Kolejne podobieństwo do tradycyjnych, polskich wesel. Odruchowo zerknęła w stronę stołu stanowiącego podstawę podkowy, gdzie w typowej konfiguracji powinni siedzieć państwo młodzi i ich rodzice. Rzeczywiście, miejsce to było ładniej ustrojone, starannie przygotowane, pełne kwatów i świec — ale wciąż stało puste.

Tylko Matiemu zawdzięczała kontakt z rzeczywistością. Odsunął jej krzesło i pomógł zająć miejsce. Okazało się, że siedziała między nim a Elielem. Nawet się z tego cieszyła, bo choć chłopcy w ostatnim czasie mocno nadszarpnęli jej zaufanie, to pozostałych ludzi nie znała w ogóle, więc nie ufała im jeszcze bardziej.

Pochyliła głowę, tak by włosy choć częściowo zasłoniły jej twarz przed ciekawskim wzrokiem pięknych pań i eleganckich panów, siedzących naprzeciwko. Gapiąc się w pusty talerz, mogła wsłuchać się w naturalne odgłosy sali. Rozmowy zlewały się w jeden szmer i tylko gdy dobrze się wsłuchała, mogła odróżnić od siebie pojedyncze słowa siedzących najbliżej rozmówców. Odetchnęła z ulgą, uświadomiwszy sobie, że nikt, przynajmniej w najbliższym otoczeniu, nie rozmawia o niej.

Nagle w sali zapadła kompletna cisza, zupełnie jakby ktoś wyciągnął z urządzenia wtyczkę od słuchawek. Zaskoczona Bluszcz uniosła głowę, czując, że mężczyźni siedzący po obu jej stronach wyprężyli się jak struny.

— Przełożona — bardziej wyczytała z ruchu warg Eliela niż usłyszała. Chciała o coś zapytać, ale jej szept poniósłby się po sali jak wystrzał. Za chwilę zresztą zastukały obcasy i Bluszcz odwróciła głowę w kierunku źródła dźwięku.

Spodziewała się... czegoś innego. Przełożona kojarzyła jej się ze starszawą, lekko sukowatą panią w garsonce albo nienagannym kostiumie. Może kimś podobnym do Meryl Streep w "Diabeł ubiera się u Prady", ewentualnie Minerwy McGonagall z Haryy'ego Pottera. Na pewno nie atrakcyjnej czterdziestolatki, podobnej raczej do Kim Kardashian.

Przełożona miała bowiem pokaźny biust i równie wielki tyłek, opięte przez zmysłową sukienkę, spływającą jedwabistym wodospadem ku czerwonym, niebotycznie wysokim szpilkom. Sama suknia miała nieprzyjemny, ciemnoczerwony kolor, który Bluszcz wydał się bardziej okrutny, niż seksowny. Może to przez to światło?

Kobieta przemaszerowała przez salę, a wysoki kucyk — oczywiście gładki i lśniący, jak na kobietę sukcesu przystało — podskakiwał w rytm jej kroków. Wszyscy zachowywali się, jakby w tej sytuacji nie wypadało oddychać. Jeszcze się tu poduszą — przemknęło Bluszcz przez głowę.

Na szczęście Kim, jak nazwała ją w myślach dziewczyna, szybko dotarła do swojego miejsca. Posłała zebranym olśniewający uśmiech białych zębów. Najwyraźniej było to jakimś umówionym znakiem, charakterystycznym dla tego typu uroczystości w Fundacji, bo jak na zawołanie znów rozległy się szmery, a potem ciche rozmowy. Starszy mężczyzna, również siedzący u szczytu stołu, odsunął krzesło, a przełożona usiadła dokładnie na środku podkowy. Dzięki temu miała widok na całą salę.

Uwadze Bluszcz nie umknął też fakt, że Kim za plecami miała przejście dla obsługi, prowadzące pewnie do ogromnej kuchni, w której powstawały dania dla tych wszystkich ludzi. Dziewczyna przypuszczała, że układ sali wygląda tak, a nie inaczej nie bez powodu. Najwidoczniej zachowano drogę ewakuacyjną dla wierchuszki tego miłego zgromadzenia.

— Myślałam, że będzie starsza — szepnęła do Mateusza. Syknął, by ją uciszyć.

— Aż tak dobrego słuchu to nie ma — uspokoił go Eliel. — Ale na przyszłość, radziłbym hamować słownictwo. Tutejsza siedziba Fundacji jest jedną z najważniejszych w środkowo-wschodniej Europie, a przełożona trzęsie całym regionem.

— Chyba gabinetami medycyny estetycznej. — Bluszcz zapatrzyła się na nienaturalnie powiększone usta, wytatuowane brwi i rzęsy tak długie, że musiały być sztuczne. Nagle kobieta, jakby czując na sobie jej wzrok, odwróciła się i spojrzała prosto w oczy przestraszonej dziewczyny.

Świat jakby się zatrzymał, czas zwolnił bieg. Ludzie wokół poruszali się niby w slow motion, jedynie Bluszcz i ta kobieta w przerażającej, krwawej sukni zachowały dotychczasowe tempo. Kim wstała, Bluszcz chciała zrobić to samo, ale niewidzialna siła trzymała ją na krześle. Mogła się tylko wiercić i nerwowo połykać ślinę, dopóki Kim do niej nie podeszła.

— Miło cię poznać, Jadwigo. Jesteś taka podobna do mamy.

— Zna pani moją mamę? — Pocątkowo Bluszcz odwracała wzrok i starała się pozostać tak niewidzialną, jak to tylko możliwe, ale teraz spojrzała Kim prosto w oczy. Były pięknie umalowane, brązowe... i pozbawione jakichkolwiek uczuć.

— Razem zaczynałyśmy karierę. Minęłyśmy się tu i tam. Jej śmierć była ogromną stratą dla całej Fundacji — zapewniła Kim głosem całkowicie wypranym z emocji. Była jak robot, czytający zaprogramowaną formułkę. — Wiem, że niedawno odkryłaś swoją magię. Posiadasz władzę nad gromem, prawda?

Bluszcz wzruszyła ramionami. Przeszkadzało jej, że Kim stała, górując nad nią, a ona nie mogła nic z tym zrobić. Nie do takich sytuacji uciekała, gdy opuszczała Sarajewo.

— Nie myśl, że ty jedna tu posiadasz magię. Nie czuj się jakąś wybranką. — Kobieta pochyliła się, a duży biust, niemalże wylewający się z dekoltu, mignął przed twarzą Bluszcz. — Oczywiście, chętnie widzielibyśmy cię w naszych szeregach. Zapewniamy ochronę, godne życie i stałe zlecenia, ale gdyby przyszło ci do głowy coś głupiego, to twoja moc raczej nie będzie kartą przetargową.

— Rozumiem — wycedziła Bluszcz, nawet się nie starając, by w jej głosie wybrzmiały pozory szacunku.

— To świetnie. — Przełożona znów była uśmiechnięta i urocza. Poprawiła biustonosz samonośny i przykryła go sukienką, jak gdyby nigdy nic. Ktoś inny uznałby to za wpadkę czy brak wychowania, jednak Bluszcz rozgryzła prawdziwe intencje tego gestu. Kobieta chciała podkreślić, że rozmówczyni nie jest dla niej nikim ważnym. — W takim razie mam nadzieję, że spodobają ci się atrakcje, jakie przygotowaliśmy na czas po kolacji. A tak w ogóle, jestem Wiktoria.

Wiktoria znaczy zwycięstwo. Bluszcz niee chciała konfliktu z tą kobietą, bo wiedziała, kto wyszedłby cało z ewentualnego starcia. I że to nie byłaby ona sama.

Czas wrócił do normalnego rytmu. Eliel i Mati wymieniali uprzejme uwagi, kelnerzy roznosili posiłki, urocze hostessy proponowały wino do wieczerzy. Bluszcz na próbę oderwała tyłek od siedziska. Udało się. Spojrzała ze zgrozą w kierunku Wiktorii i podchwyciła jej rozbawione spojrzenie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro