3.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


To zdecydowanie nie było mieszkanie Bluszcz. I nie chodziło nawet o to, że brakowało mebli czy uspokajającej obecności kota. Rozciągała się przed nią niewyobrażalna przestrzeń, której nawet najzdolniejszy projektant wnętrz nie zdołałby zmieścić w małej kamieniczce przy jednej z bocznych uliczek. A przecież dziewczyna jak zwykle zaprowadziła swój zapasowy środek transportu do rowerowni w piwnicy i z pewnością weszła na dobre piętro.

Może upadła, uderzyła się w głowę i trafiła do świata własnego umysłu? Jeśli tak, potwierdziły się słowa niemiłych wychowawczyń w domu dziecka — miała pusto w głowie. Co jak co, ale pustki tutaj nie brakowało.

Przed dziewczyną rozciągało się coś na kształt hotelowego korytarza, tyle że pokryte tandetną, żółtą tapetą ściany nie miały drzwi. Kiedy zrobiła krok, beżowy dywan zachlupotał nieprzyjemnie, a do jej nozdrzy dobiegł zapach stęchlizny. Nie trzeba było umiejętności Sherlocka Holmesa, by wyczuć, że coś tu jest nie tak. W całym budynku panowała upiorna, niezdrowa cisza, przerywana tylko cichym buczeniem lamp halogenowych.

Bluszcz powoli odwinęła ostatnią warstwę szalika i przewiesiła go sobie przez szyję, wkładając końce do kieszeni kurtki, by ich nie nadepnąć.

— Halo? Jest tu ktoś? — zawołała. Nic. Obróciła się wokół własnej osi, mając nadzieję, że przynajmniej zdoła wrócić tam, skąd przyszła, ale na próżno. Długi korytarz rozciągał się w obu kierunkach, a jego koniec niknął za załomem. Mogła usiąść i płakać, mogła też ruszyć dalej z nadzieją, że w końcu uda jej się wydostać.

Obiecała sobie tylko, że jeśli zobaczy światło, nie pójdzie w jego stronę. W takich sytuacjach zwykle jest to pułapka.

Skrzywiła się, kiedy dywan chlupnął po raz kolejny. Zdecydowanie usiąść i płakać nie było najlepszym pomysłem, zważywszy na to, że jej spodnie szybko nasiąknęłyby tą śmierdzącą wodą. Krok za krokiem doszła do załomu i okazało się, że dziwny korytarz nie zakręca, lecz rozwidla się na dwie drogi. Postanowiła się nie wahać — z jej perspektywy i tak nie było różnicy, w którą stronę pójdzie. Skręciła w prawo.

— To się dzieje tylko w twojej głowie — wymruczała do siebie. W oddali dostrzegła łuk drzwiowy i już miała nadzieję, że wreszcie ten upiorny korytarz przemieni się w jakieś sensowne pomieszczenie, ale nie, przejście prowadziło do kolejnego takiego samego zaplecza. — Gdzie ja jestem, do cholery?

Coś zaszeleściło za jej plecami, jednak gdy się odwróciła, niczego tam nie było. Coś zaszeleściło z przodu. Zacisnęła powieki i przygryzła policzek. Miała nadzieję, że ból lub smak krwi w ustach przywrócą ją do przytomności... Zaraz, czy właśnie usłyszała warknięcie?

Niemal spodziewała się zobaczyć tego samego czarnego psa, który minął ją w rzadkim zagajniku. Prawdę mówiąc, byłby on zupełnie akceptowalną opcją w porównaniu z tym, co wychyliło się zza załomu korytarza. Serce Bluszcz tłukło się o żebra, gdy uświadomiła sobie, że to coś musi być prawdziwe, bo nawet jej spaczona wyobraźnia nie byłaby zdolna czegoś takiego wymyślić.

Powinna uciekać, lecz nie potrafiła się ruszyć. Patrzyła w inteligentne oczy bestii, zbliżającej się do niej leniwie, jakby monstrum doskonale zdawało sobie sprawę, że ten posiłek nie zdoła mu uciec. Potwór miał ludzkie kształty, lecz poruszał się na czterech kończynach — nie na czworaka, opierał się na całych dłoniach i stopach. To sprawiało, że pokryty rzadkim futrem kręgosłup wydawał się zdeformowany. Zwierzę znów warknęło i Bluszcz dostrzegła, że posiada stanowczo zbyt dużo zębów, jak na człowieka. I jak na psa. Nic, co miało tyle ostrych kłów, nie żywiło się jarmużem.

To ją otrzeźwiło. Puściła się do ucieczki, nie zwracając uwagi na to, czy wraca tą samą drogą, czy błądzi jeszcze bardziej. Liczyło się tylko to, by nie zostać obiadem. Kiedy w biegu obejrzała się przez ramię, z przerażeniem dostrzegła, że bestia znajduje się jeszcze bliżej. Jak na tak nienaturalną pozycję, poruszała się stanowczo zbyt szybko.

Bluszcz nie raz znajdowała się w różnych nieprzyjemnych sytuacjach. Wtedy, gdy zmieniała rodzinę zastępczą, kiedy dzieciaki w szkole na żarty zabierały jej jedzenie albo wyrzucały pracę domową na kolejną lekcję do kobla. Wtedy, kiedy nauczycielka zarzuciła jej, że to ona przyniosła wszy do szkoły, bo przecież jest z bidula i wtedy, gdy współlokatorki z domu dziecka regularnie podrzucały jej pająki do łóżka. Ale teraz, po raz pierwszy w życiu, miała poczucie, że może zginąć.

Stworzenie dyszało jej już prosto w kark i wiedziała, że nie ma szans uciec. Napędzany przez adrenalinę organizm widział tylko jedną alternatywę: walkę. Dziewczyna stanęła, zacisnąwszy dłonie w pięści i wykorzystała impet, z jakim wpadł na nią zaskoczony nagłym manewrem przeciwnik. Wymierzyła mu kopniaka w klatkę piersiową. Nie miała pojęcia o jego anatomii, ale zwykle to w tych okolicach mieściły się u zwierząt najważniejsze dla życia organy, a że stwór wyglądał jak połączenie psa z człowiekiem, całkiem prawdopodobne, że i w jego przypadku tak właśnie było.

Potwór zaskowyczał; oczy Bluszcz płonęły. Nie była przerażoną dziewczynką, już nie. Odzyskała kontrolę, którą utraciła dawno temu. Miała wrażenie, jakby iskry przeskakiwały jej między palcami. Piesołak podniósł się z głuchym mlaśnięciem mokrego dywanu, otrzepał sierść i znów ruszył na nią, tyle że już znacznie bardziej niepewnie. W miarę jak on tracił pewność, Bluszcz ją zyskiwała. Nie czekała, aż znajdzie się w zasięgu ostrych zębów i kiedy tylko stwór podszedł na odpowiednią odległość, przywaliła mu z pięści. Iskry przeskoczyły z drobnych dłoni dziewczyny na ciało zwierzęcia, aż to wygięło się w łuk, niczym rażone prądem. Potem znów padło na podłogę, kompletnie zamroczone.

Nie zamierzała czekać, aż potwór z najczarniejszych koszmarów odzyska przytomność. Obróciła się na pięcie i puściła się biegiem. Labirynt identycznych korytarzy chwilowo był jej sprzymierzeńcem, bo w takiej plątaninie załomów, rozwidleń i łuków drzwiowych łatwo zgubić nie tylko siebie, ale i przeciwnika. Już po kilkudziesięciu sekundach znalazła się na tyle daleko, że przestała słyszeć chrapliwy oddech zwierzęcia. Została tylko cisza i szum krwi w uszach.

Co to, do cholery, było?!

Wędrówka identycznymi korytarzami sprawiała, że Bluszcz straciła poczucie czasu. Zerknęła na zegarek. Ten wskazywał siódmą, jednak nie mogła mu ufać, bo wskazówka sekundowa się nie poruszała. Komórka, choć w nocy naładowana do pełna, nawet się nie rozświetliła. Bóg jeden wiedział, ile czasu spędziła w tym dziwnym miejscu, które nie znało pojęcia przestrzeni, logiki i czasu. Jeśli to zakamarek jej umysłu, aż bała się, jakie jeszcze skrywa mroczne tajemnice. Do ciężkiej cholery, była tylko piegowatą dostawczynią jedzenia z przesadną ciągotą do słodyczy i miękkich włóczek!

Jeśli sądziła, że człekopies jest najgorszym, co spotkało ją w tym żółtym, koszmarnym korytarzu, grubo się myliła. Zza zakrętu wychylił się stwór, który miał zdecydowanie bardziej ludzką twarz od poprzedniego — tyle że wydawała się ona nieco za luźna. Tym razem jednak Bluszcz nie pozwoliła sobie na to, by zamrzeć bez ruchu. Skręciła gwałtownie, chowając się za kolejnym łukiem drzwiowym. Przywarła plecami do ściany i starała się uspokoić oddech, mając nadzieję, że przynajmniej to monstrum jej nie zauważyło. Błagała je w myślach, by poszło w swoją stronę. To, że tak łatwo poradziła sobie z tamtym zwierzęciem, nie gwarantowało jej przecież jeszcze sukcesu w walce z kolejną przerażającą istotą.

Do tej pory wydawało jej się, że labirynt korytarzy jest raczej zimny i nie czuła potrzeby, by bardziej się rozbierać. Teraz jednak pot spływał jej po twarzy, a kurtka zdawała się tak potrzebna, jak nawilżacz powietrza na środku basenu. Zbyt dużo warstw ubrań niepotrzebnie krępowało ruchy, a to oznaczało mniejsze szanse w ewentualnej walce. A Bluszcz nie miała wątpliwości, że do jakiejś dojdzie.

Zsunęła kurtkę, starając się nie wydać przy tym nawet szmeru. Poszło lepiej niż przypuszczała. Z żalem odłożyła ją na podłogę, zdając sobie sprawę, że nawet jeśli ona jakimś cudem wyjdzie stąd żywa, to raczej bez tej części garderoby. To oznaczało kolejne wydatki, ale skoro już dziwny nieznajomy opłacił naprawę samochodu...

Od chwili, gdy widziała dziwną twarz, obserwującą ją zza załomu, minęło już kilka minut, a Bluszcz wciąż nie słyszała zbliżających się kroków. Wyglądało na to, że udało jej się uniknąć konfrontacji.

Rozejrzała się po pomieszczeniu, zastanawiając się, którą z dostępnych dróg powinna obrać. Wolała nie kusić losu i nie wracać na ten sam korytarz. Skoro tak, mogła ruszyć tylko w jednym kierunku. Przełknęła głośno ślinę, kiedy uświadomiła sobie, że lampy w pomieszczeniu zaczynają przygasać, a światło z innych części nieskończonego korytarza jakoś nie kwapi się, by rozgonić gęstniejący mrok.

Nie zdołała powstrzymać krzyku, kiedy z cienia wyłoniła się głowa. I to nie byle jaka, bo wyposażona w parę zbyt dużych, błyszczących nienawiścią oczu, głowę nieproporcjonalnie dużą w stosunku do chudego ciała i komplet zębów tak dużych, że zdawały się nie mieścić w rozciągniętych w uśmiechu ustach. Cholera, co oni tutaj mieli z tymi zębami? Czy nie było tu jakichś przyjaznych, roślinożernych zwierzątek?!

Wolała się nie przekonywać, czy ten przerośnięty uśmiech nie przeszedł szczęśliwym trafem na wegetarianizm. Istota sunęła już w jej kierunku i Bluszcz poczuła nagle, że droga, którą jej zagrodziła, nie wydaje się tak atrakcyjna, jak jeszcze chwilę temu. Może jednak sprawdzi, czy to coś z korytarza już zniknęło?

Chyba tylko nadzieja, że to jakiś popieprzony sen, trzymała ją przy zdrowych zmysłach.

Niestety, stwór wciąż tam był. Co gorsza, prezentował się w całej okazałości. Wyglądał podobnie do człowieka, ale chyba trzeba by mieć poważną wadę wzroku, żeby się pomylić. Skóra wisiała smętnie tu i ówdzie, jakby niedopasowana do ciała. Nadzwyczaj upiorny efekt robiło to zwłaszcza na twarzy, gdzie gnijąca, poszyta za uszami tkanka, uginała się pod własnym ciężarem, odsłaniając znajdujące się pod spodem żywe mięso. Monstrum wyglądało jak przedszkolak, który ubrał się w sukienkę mamy. Nie prezentował jednak kłów, co Bluszcz wzięła za dobrą monetę. Jeśli już miała z czymś walczyć, to lepiej, że nie prezentowało to z dumą zawartości szczęki.

Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach, kiedy pomyślała, że ta rozkładająca się skóra musiała należeć do kogoś, kto jeszcze niedawno posiadał dowód osobisty i znalazł się w podobnych okolicznościach jak ona. Mimo to, przełamała strach i ruszyła z impetem na stwora, zamierzając uderzyć go z byka.

Nie do końca wyszło tak, jak zamierzała, ale efekt zaskoczenia sprawił, że stwór i tak się przewrócił. Wycharczał coś, co nawet przypominało polskie przekleństwo, tyle że znacznie przytłumione i zniekształcone. Jak na stworzenie żywcem wyjęte z jej koszmarów, miał piekielnie inteligentne, choć głęboko osadzone i przekrwione oczy. Nie jego inteligencja martwiła ją teraz najbardziej, ani nawet nie fakt, że najwyraźniej potrafił mówić. Przyprowadził kolegów.

Kolejny potwór wyglądał, jakby pożyczył sobie skórę z kobiety — i raczej nie zamierzał jej oddać. Była w jeszcze gorszym stanie, zzieleniała i pękająca od rozkładu zsuwała się z ciała, które właśnie rozpoczęło szarżę w kierunku Bluszcz. Dziewczyna odwróciła się, gotowa do ucieczki, ale i trzecia droga została jej odcięta przez podobnego przyjemniaczka.

Znalazła się w potrzasku, a jej jedyną nadzieją było to, że w końcu się obudzi. I że skoro jest świadoma snu, to może będzie w stanie go kontrolować. Skupiła się, próbując przywołać te same iskierki, co przy pierwszym potworze. I rzeczywiście, nim znalazła się w zasięgu najbliższego potwora, jasne pasma energii przeskakiwały między jej palcami. Zogniskowała je na opuszkach. Czuła, jak jej włosy, zazwyczaj niesforne i kręcące się, unoszą się pionowo do góry, jakby nad nimi znalazł się naelektryzowany balon. Kiedy potwór w kobiecej skórze był już dość blisko, z impetem przyłożyła dłoń do jego klatki piersiowej. Wygiął się w łuk, na chwilę jakby zawisł w powietrzu, a potem wylądował na podłodze.

Bluszcz dyszała ciężko, spoglądając na napastników spod potu zalewającego jej oczy. Potwór z podłogi już się pozbierał, drugi też szedł w jej kierunku. Kątem oka dostrzegła, że lampy za jej plecami zaczęły przygasać, co mogło oznaczać, że zbliżał się upiorny uśmieszek. Jej sytuacja nie stała się ani odrobinę lepsza, a tymczasem dziewczyna czuła, że energii wystarczy jej co najwyżej na jeszcze jeden taki atak.

Kiedy ponad ramieniem przeciwnika dostrzegła kolejną ruchomą sylwetkę, tyle że znacznie większą i poruszającą się ze sporą gracją, była już pewna, że tak właśnie wygląda koniec. Może zostanie pożywieniem tych wszystkich koszmarów, a może zrobią sobie z niej gustowne ubranko, ale gdziekolwiek była, raczej nie wyjdzie stąd żywa.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro