4.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Czy to możliwe, że przed śmiercią odbiera się świat bardziej? Może to właśnie po tym poznać zbliżający się koniec, bo naturalna tęsknota do życia sprawia, że zmysły, jakby świadome, że to już ostatnia szansa, chłoną wszystko na całego?

Bluszcz wolałaby, żeby jej ostatnie wspomnienie wyglądało nieco inaczej. Nozdrza zalewał jej smród rozkładu, tym intensywniejszy, im bliżej znajdowały się potwory. Na to wszystko nakładał się nieprzyjemny zapach mokrego dywanu i pleśni, która niewątpliwie musiała się znajdować pod paskudną, żółtą tapetą odchodzącą już w rogach pomieszczenia. Monstra od czasu do czasu wydawały z siebie ciche pojękiwania i pojedyncze, zniekształcone słowa, których sensu nie mogła zrozumieć. Żarówki halogenowych lamp buczały niejednostajnie, gdzieś daleko kapała woda. Chlupoczące kroki kolejnej istoty zbliżały się nieuchronnie.

Chociaż powietrze wydawało się zatęchłe, to jednak się poruszało. Owszem, częściowo odpowiadali za to jej nieproszeni towarzysze, ale nie tylko. Gdzieś daleko musiały być otwarte drzwi czy okna, które powodowały lekki, ledwie wyczuwalny, ale jednak przeciąg. To dawało nadzieję na wydostanie się z labiryntu korytarzy. Jednak najpierw Bluszcz musiałaby oczyścić sobie drogę ucieczki i przetrwać kolejne makabryczne niespodzianki, jakie — w to nie wątpiła — przygotowało dla niej to miejsce.

To nie do wiary, że wszystko to zdążyła zauważyć w przeciągu co najwyżej dwóch sekund. Miała wrażenie, jakby świat wokół zwolnił, jakby ktoś nagle zmienił jakość filmu na 4K i włączył tryb poklatkowy. Chłonęła świat, boleśnie zdając sobie sprawę, że może to jej ostatnia szansa, żeby skorzystać z oczu, uszu i nosa.

Niewątpliwie ludzki głos, wyraźny, czysty i zrozumiały, wyrwał ją z tego dziwnego stanu.

— Bierz tego z lewej!

Dobiegał od strony zbliżającej się postaci. Kiedy znalazła się już odpowiednio blisko i stanęła tuż pod lampą, tak że światło padało wprost na jej twarz, Bluszcz rozpoznała zielonookiego mężczyznę z samochodu. Odruchowo zerknęła na jego brzuch, ale nie dostrzegła tam ani krwi, ani śladów obrażeń. Miał na sobie czystą, białą koszulę.

"To chyba najlepszy dowód na to, że mózg płata mi figle" — pomyślała. Jak inaczej wytłumaczyć jego obecność, jeżeli nie był to sen? Jakby nie dość spotkała tu absurdalnych i niemożliwych do wytłumaczenia rzeczy.

— Głucha jesteś? Bierz tego z lewej albo od razu możesz posypać się przyprawami — wrzasnął mężczyzna, tym razem ze złością. Sam doskoczył już do najbliższego monstrum i rzucił nim o ścianę. — Musisz rozwalić mu głowę. Wal tak długo, aż zobaczysz mózg — poinstruował jeszcze.

To wyrwało ją ze stuporu. Wzdrygnęła się, ale posłusznie przywołała energię, która już dwa razy uratowała jej skórę — dosłownie. Nim jednak zaatakowała wskazanego przez mężczyznę potwora, dostrzegła, że trzeci ma zamiar rzucić się na jej niespodziewanego obrońcę. Jeśli przed chwilą nie wyglądał dość makabrycznie, to teraz zdecydowanie nadrabiał — długie pazury, które niewątpliwie zdołałyby odciąć jej głowę, przebiły rozkładającą się skórę.

Czy wszystko w tym miejscu miało pazury albo zęby?

Nie było czasu, by zastanawiać się nad anatomią tutejszej populacji. Bluszcz uderzyła w plecy potwora, czując iskry przeskakujące między jej skórą a jego ciałem. Jej nie czyniły one krzywdy, ale jego najwyraźniej ogłuszyły, bo padł. Wiedziała, że ten stan nie potrwa długo. Do tego czasu musiała pozbyć się stwora po lewej.

Ten nie czekał, aż dziewczyna się nim zainteresuje. Zdążył już wysunąć podobne pazury, co jego kolega, i sięgał w jej stronę. Jeżeli Bluszcz dotąd łudziła się, że to sen, to piekący ból rozrywający ramię i nasiąkający krwią sweter rozwiały to przekonanie. To jednak dało jej motywację — albo zabije, albo sama zginie.

Stworzenie pewnie spodziewało się, że dziewczyna skuli się z bólu i zacznie uciekać. Znów postawiła na efekt zaskoczenia. Nie potrafiła przywołać kolejnej fali energii, ale miała jeszcze po swojej stronie całkiem przewidywalne zasady fizyki. Potwór w zbyt dużej skórze poruszał się powoli i niezdarnie. Wykorzystała to i przywaliła mu z pięści w nos. Teraz bolało ją nie tylko ramię, ale i dłoń — nie była przecież zawodowym bokserem. Monstrum zachwiało się, lecz nie upadło. Potrząsnęło głową, ona w tym czasie przywaliła mu z łokcia.

Bluszcz pożałowała tego ciosu, gdy krzywe, rzadkie szwy wokół szyi okazały się nie dość silne, by utrzymać skórę na miejscu. Ta oderwała się z cichym plaśnięciem, a kiedy potwór zgiął się wpół, przyciskając łapy o zbyt długich pazurach do twarzy, zaczęła się zsuwać, wydzielając duszący smród. Dziewczyna przełknęła żółć, która napłynęła jej do ust, zmuszając się, by zbliżyć się do źródła odoru. Kopniakiem w miejsce, gdzie powinny znajdować się kolana, powaliła przeciwnika na podłogę. Walcząc z mdłościami, zaczęła kopać jego czaszkę.

Kiedy już nie przykrywała jej skóra, okazało się, że potwór ma całkiem spore zęby drapieżnika. Jakoś jej to nie zdziwiło, prędzej doznałaby szoku, gdyby coś tutaj okazało się roślinożercą. Zmieniła taktykę i zamiast wymierzać kopniaki, zaczęła z całej siły przydeptywać głowę tego czegoś obcasem zimowego buta. Jako że lubiła ciężkie, masywne obuwie, kość zaczęła ustępować, a żółtawo-brązowa krew potwora zalewała dywan, podeszwy, buty, a nawet spodnie. Pazury zaciskały się w agonii na jej nogawkach, może nawet ją kaleczyły, ale adrenalina sprawiła, że nie czuła bólu. Kiedy czaszka zaczęła ostatecznie ustępować, odwróciła wzrok.

Mężczyzna, który ją uratował, właśnie kończył żywot ostatniego pazurzastego stwora, waląc jego potylicą o ścianę raz za razem. Kiedy różowe kawałki mózgu przyozdobiły tapetę, z obrzydzeniem odrzucił ciało i spojrzał na dziewczynę.

Cóż, nie był do końca człowiekiem. Jego dłonie zmieniły się ogromne, zwierzęce łapy. Kojarzyły jej się z lwami w filmach przyrodniczych, tyle że miały przeciwstawny kciuk i pięć szczupłych, ludzkich palców — owłosionych, zakończonych pazurami i tak wielkich, że zdołałyby objąć całą jej głowę, ale jednak zbyt precyzyjnych, by mogły należeć do zwierzęcia. W miarę jak nieznajomy uspokajał oddech, łapy te zmieniały się w zwykłe, męskie dłonie. Mimo wszystko Bluszcz nabrała wątpliwości, czy rzeczywiście chciał ją uratować, czy po prostu miał na jej mięso większą ochotę niż ci tutaj. Cofnęła się.

— Masz dwie opcje — powiedział spokojnie. W panującej ciszy jego głos zdawał się wibrować i docierać wprost do umysłu. — Możesz zacząć uciekać i liczyć, że więcej ich nie spotkasz. — Wskazał na trupy. — Podobno wiara czyni cuda, ale ja bym na niej nie polegał, zwłaszcza że ze smilersami nie pójdzie ci tak łatwo. Nawet ja ich unikam. — Skrzywił się z niesmakiem, jakby mówił o komarach, a nie śmiertelnie niebezpiecznych monstrach.

— Tutejsza fauna raczej nie zachęca do zwiedzania, co? — Bluszcz zdobyła się na żart, choć czuła, że zaczyna się trząść. Adrenalina nieco opadła, ale teraz ogarniał ją paniczny strach. Krok za krokiem wycofywała się, byle jak najdalej od potężnego mężczyzny.

— Zasady dobrego wychowania nakazują, żeby przed podjęciem decyzji wysłuchać wszystkiego, co ma do zaoferowania rozmówca — upomniał ją. Zielone oczy zdawały się prześwietlać ją na wylot. — A więc śmierć w trzewiach Zapleczy to pierwsze wyjście.

Przełknęła ślinę.

— A jakie jest drugie?

— Zaufać mi. Może nie zrobiłem najlepszego pierwszego wrażenia, ale znam drogę do wyjścia i mogę cię ochronić, o ile tylko będziesz mnie słuchać. — Wyciągnął w jej kierunku dłoń. Nie chwyciła jej jednak, patrzyła jak na jadowitego węża gotowa na to, że w każdej chwili mogą pojawić się pazury.

— Jaką mam pewność, że to nie podstęp i że mnie nie zabijesz?

— Żadną — wzruszył ramionami. — Ale nie masz najlepszej pozycji negocjacyjnej. Albo na pewno umrzesz i zostaniesz czyimś obiadem, albo masz pięćdziesiąt procent szans, że naprawdę ci pomogę.

Cóż, była w tym pewna przewrotna racja. Jak już miała ginąć, to przynajmniej z rąk czegoś, co potrafiło się wysłowić i wydawało się całkiem przystojne. Co nie zmieniało faktu, że wciąż mu nie ufała. Miejsce, zwane przez niego Zapleczem, zdawało się żywą istotą, która mami zmysły i owija sobie półprzytomną z przerażenia ofiarę wokół palca. Kto wie, jakie jeszcze fortele potrafiło stosować.

— Czy ty nie powinieneś nie żyć? — zapytała, zerkając na niego z ukosa. Ruszył przed siebie, jakby nie usłyszał jej pytania. Wyczuł jednak, że za nim nie podąża, odwrócił się i zachęcił ją uśmiechem.

— Może powinienem. A może oboje umarliśmy i spotkaliśmy się w piekle, skąd wiesz? — rzucił tajemniczo. Kiedy Bluszcz zbladła, roześmiał się ponuro. — Posłuchaj, mogę ci teraz opowiedzieć długą historię mojego pochodzenia i wprowadzić cię we wszystko, nie ma sprawy. Tylko nie miej pretensji, jeśli przyjdą kolejne potwory, gdy ty będziesz słuchać bajki. I nie jest powiedziane, że tym razem poradzimy sobie we dwójkę.

Obejrzała się nerwowo za siebie i dostrzegła, że w oddali, tuż przy załomie korytarza, zaczęło przygasać światło. Ruszyła za nim, a kiedy szum lamp stał się intensywniejszy, przyspieszyła kroku. Zamarła na chwilę, gdy dłoń mężczyzny wylądowała jej na ramieniu i ścisnęła je pokrzepiająco. Zerknęła w tym kierunku, spodziewając się ujrzeć groteskową, zwierzęcą łapę, ale była tam tylko całkiem zwyczajna męska dłoń.

— Skoro mam z tobą iść, może chociaż się przedstawisz — spróbowała jeszcze raz. — Kim jesteś?

— Najgorszym koszmarem. — Choć stanęły jej włoski na karku, nie wyczuła w tych słowach groźby. Co najwyżej gorycz.

— Tak mam się do ciebie zwracać? — Postanowiła przykryć strach ironią. — Najgorszy koszmar? Mogę to chociaż jakoś skrócić, do NK na przykład, czy nie tolerujesz zdrobień?

— Możesz mi mówić M. — Wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. Bluszcz nie wiedziała, czy to tylko jej wrażenie, czy rzeczywiście jego kły były dłuższe niż powinny.

— Tobie pewnie nie muszę się przedstawiać — ciągnęła, bo kiedy gadała, czuła się, jakby miała namiastkę kontroli nad sytuacją. Paplaniną przykrywała strach, a jeśli ma do czynienia z potworem, może wyda mu się na tyle zabawna, że ten postanowi ją oszczędzić? — Jeśli dobrze przypuszczam i ten wczorajszy przelew był od ciebie, to dobrze wpisałeś moje dane. Tylko jakoś zapomniałeś o swoich.

— Myślałem, że uda się bez rozwalania twojego życia, ale to wszystko zaszło za daleko.

— Nie martw się, i tak było chujowe — mruknęła, nim zdołała się powstrzymać. Kompletnie nie rozumiała, co się wokół niej dzieje. Ramię co prawda przestało już krwawić, ale wciąż pulsowało bólem, więc to nie był sen. Potrząsnęła głową. — Nie, w sumie nie było takie złe. Dziergałam na drutach i miałam fajnego kota. Nie chciałam umierać.

Teraz to pan M. się zatrzymał. Spojrzał na nią ze smutkiem.

— Nie umarłaś, ale i tak przepraszam. Powinienem zapewnić ci bezpieczeństwo. Byłem ci to winien.

— Potrafię sama o siebie zadbać — żachnęła się. — Odstaw mnie tylko do domu. Chcę wrócić do tego, co było i już nigdy nie widzieć tego miejsca.

"Ani ciebie" — dodała w myślach. Wciąż miała nadzieję, że to jakaś dziwna wizja, figle płatane przez rozemocjonowany ostatnimi wydarzeniami mózg. A nawet jeśli nie, liczyła na to, że gdy już stąd wyjdzie i więcej nie spotka ani nieznajomego, ani tych wszystkich stworów rodem z horrorów, uda jej się o tym wszystkim zapomnieć na tyle, by właśnie tak to sobie tłumaczyć.

Korytarze wciąż wyglądały tak samo upiornie i pusto. Brudny, mokry dywan chlupotał pod nogami, jednak teraz Bluszcz nabrała wątpliwości, czy to na pewno woda, a nie płyny ustrojowe jakichś dziwnych stworzeń. I nie pocieszało jej nawet to, że M. szedł pewnie, jakby doskonale znał drogę. Nie wahał się ani chwili nawet wtedy, gdy dochodzili do kolejnych drzwi czy rozwidlenia korytarzy.

— Przykro mi, Jadwigo, że muszę ci to powiedzieć, ale już nigdy nie wrócisz do domu. — Zrzucił bombę i doskonale o tym wiedział, bo przyspieszył kroku, by nie miała czasu zastanawiać się nad ucieczką. — Nie będziesz tam bezpieczna. Właśnie dlatego trzymałem się z daleka... Cholera, uważaj!

Bluszcz była tak zaaferowana tym, co powiedział, że dopiero po chwili dotarło do niej, co oznaczał jego krzyk i rozszerzające się źrenice. Dostrzegła, jak jego dłonie znów zmieniły się w zwierzęce łapy, a całe ciało zaczęło porastać ciemnym futrem. Jednocześnie M. przyjmował postawę bojową, na wpół zwierzęcą, na wpół ludzką. Kości przesuwały się pod jego skórą, rysy twarzy zmieniały się, a sylwetka rosła i rozszerzała się tak długo, aż koszula nie wytrzymała i pękła z trzaskiem. Wszystko to zajęło ledwie parę sekund i przed Bluszcz zamiast przystojnego mężczyzny stał jeszcze jeden potwór, wielki, dyszący żądzą mordu i patrzący wprost na nią.

Nie, chyba jednak ponad jej ramieniem.

Ostatnie, co zapamiętała, to grube jak postronki mięśnie napinające się do skoku.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro