8.1

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Bluszcz nie potrafiła zasnąć. Chociaż pokój zamykany był od środka i skwapliwie przekręciła klucz, za każdym razem, gdy zamykała oczy, zdawało jej się, że w ciemności słyszy jakiś szmer. Po pewnym czasie uświadomiła sobie, o co mogło chodzić — w pokoju było nie tyle za głośno, ile... za cicho. Zaraz za oknami jej kawalerki, w której była zaledwie kilka godzin temu, a która teraz wydawała się szalenie odległa, przebiegała jedna z najważniejszych ulic, szara, paskudna, ale za to bardzo ruchliwa. A tutaj? Tylko las i to, co mogło się w nim kryć.

Przypomniała sobie, jak M. kategorycznie zabronił jej wychodzić z samochodu i wchodzić do lasu. Chodziło mu tylko o dziwnego olbrzyma, który komunikował się wyłącznie rykiem i stąpał tak donośnie, że marszczyła się woda na powierzchni kałuży? A może w lesie kryło się coś jeszcze, coś równie złego, albo i gorszego? Czy to, co teraz słyszała, rzeczywiście było sową? Czy za chwilę na gałęzi drzewa, dokładnie naprzeciwko jej okna, nie pojawi się coś, czego wolałaby nie widzieć?

Uznała, że przewracanie się w pachnącej lawendą pościeli jest bez sensu. Pogłaskała śpiącego na drugiej poduszce Murka, a ten odpowiedział delikatnym machnięciem ogona. Skoro był zrelaksowany, to nic jej nie groziło... prawda? Mimo to wstała, zapaliła lampkę na nocnym stoliku i zaciągnęła rolety. Stopy cudownie zapadały się w miękki dywan. Nawet gdy Bluszcz już wróciła do łóżka, siedziała jeszcze przez chwilę na materacu, ciesząc się jak dziecko z długich włókien, które łaskotały ją w stopy.

Dopiero gdy ziewnęła, uznała, że znów spróbuje zasnąć. Sprawdziła godzinę na smartfonie: dochodziła pierwsza w nocy. Bluszcz położyła się, nakryła po szyję kołdrą, bo mimo ciepłego kaloryfera noc była chłodna, i rzeczywiście zapadła w sen.

Obudziła się przed szóstą, choć przecież wyłączyła budzik, który zwykle ją do tego zmuszał. Trudno było jednak wyłączyć zegar biologiczny, albo przynajmniej racjonalnie przetłumaczyć mu, że hej, stary, fajnie, że jesteś, ale dzisiaj nie wstajemy do pracy. Z torby w szafie Bluszcz wyjęła miękkie leginsy w galaktyczne wzory i kolejny udziergany przez siebie sweter, tym razem dłuższy. Gdyby zobaczyła oba te ciuchy w sklepie, obok siebie, nawet nie zwróciłaby uwagi na to zestawienie, uznając, że pasują do siebie jak kwiatek do kożucha. Kiedy jednak po raz pierwszy zdecydowała się na taki zestaw, uznała, że doskonale do siebie pasują.

Przez chwilę, zachęcona widokiem pustych półek i bezrobotnych wieszaków na ubrania, zastanawiała się, czy nie rozpakować torby. Na pewno ubrania miałyby się lepiej, zwłaszcza te ręcznie robione, ale dziewczyna nie miała pojęcia, jak długo tu zostanie. Wolała jeszcze nie myśleć o tym, że to układ na tyle trwały, by opłacało się tu tak rozgościć.

Zamiast tego, chwyciła za druty. Miała ze sobą niedokończoną robótkę, ta jednak zdawała się zbyt szara, zbyt gruba i zbyt zimowa, a Bluszcz chciała sobie przecież poprawić humor. Postanowiła zacząć coś nowego. Z tego, co udało jej się dowiedzieć na tematycznych forach, wiele dziewiarek planowało projekty ubrań dzierganych na drutach na długo przed tym, zanim przerobiło pierwsze oczko. Inne natomiast korzystały tylko ze wzorów.

Bluszcz nie należała ani do jednej, ani do drugiej grupy. Kiedy chciała zacząć coś nowego, nie zastanawiała się, jak to będzie finalnie wyglądać. Po prostu nabierała oczka i przerabiała je, wiedząc, że kolejny etap przyjdzie w swoim czasie. Kiedy skończy przerabiać karczek, przyjdzie jej pomysł na ozdoby przodu swetra. Kiedy dojdzie do biustu, z pewnością wpadnie na to, jak ładnie podkreślić swoją figurę, a kiedy robótka będzie się już zbliżać ku końcowi, Bluszcz będzie wiedziała, jak wykończyć dół i rękawy. Miała w głowie tyle różnych wzorów, że bez najmniejszego problemu była w stanie wyłowić ten najodpowiedniejszy i dopasować go do swoich potrzeb. Tym razem chwyciła za lekki, wiosenny jedwab i dość cienkie druty, które w jej przypadku zawsze zwiastowały wiosnę.

Nim się spostrzegła, zegarek na telefonie wskazywał dziewiątą, zrobiło się już zupełnie jasno, a Murek dopominał się o kolejną porcję jedzenia. Zresztą, nawet Bluszcz zrobiła się głodna. Babunia miała rację — odpoczynek sprawił, że kłopoty zrobiły się ociupinkę mniejsze. Nie na tyle, by zniknąć z pola widzenia, ale dość, aby uwolnić żołądek spod uciążliwego ucisku w głębi.

Wreszcie uchyliła drzwi i dyskretnie wyjrzała na korytarz. Ten wydawał się cichy, jakby wszyscy lokatorzy tego osobliwego domu pogrążyli się we śnie. Może rzeczywiście tak było, może nikt tu nie nawykł do wczesnego wstawania.

Dopiero gdy zeszła na dół i zajrzała do kuchni, uświadomiła sobie swój błąd. Babunia właśnie pakowała stos brudnych talerzy do zmywarki, Bluszcz rzuciła się więc na pomoc.

— Słoneczko ci do tyłka zagląda, dziecino — rzuciła staruszka z krzywym uśmiechem. Bluszcz wiedziała, że nie chciała jej zrobić na złość i powinna traktować to raczej jako żart, aniżeli krytykę, ale i tak zaczerwieniła się po cebulki włosów.

— Ja nie spałam tak długo... Robiłam na drutach — usprawiedliwiła się. Babunia spojrzała na nią z nową dozą zainteresowania.

— Akryl czy wełna? — zapytała, jakby nie istniały żadne inne włókna.

— Jedwab.

— Dobry wybór. — Babunia pokiwała głową z uznaniem. — Też czasem coś sobie podziergam, chociaż nie mam do tego zbyt wiele cierpliwości. Ale to by tłumaczyło, dlaczego M. zostawił ci bon na dwieście marek do pasmanterii w Sarajewie i kazał przekazać, że bak jest zatankowany do pełna, i żebyś unikała lasu.

— Dlaczego to takie ważne? — Bluszcz nie mogła nie przyznać, że ciepło jej się zrobiło na myśl, że nowy gospodarz o niej pomyślał. Z drugiej strony, nie powinna przyjmować od niego takiej kasy. Szybko przeliczyła w głowie, że dwieście marek zamiennych to musiało być coś koło czterech stów. Prawie ćwierć jej wypłaty.

— Cóż, gdyby bak był pusty, mogłabyś odnieść wrażenie, że M. cię tu więzi, a to zupełnie nie o to chodzi. Poza tym, nie znasz jeszcze języka i pewnie na stacji oskubaliby cię jak kurę do rosołu...

— Nie — przerwała jej Bluszcz. — Dlaczego to takie ważne, by nie wchodzić do lasu?

Babunia westchnęła.

— Bogini, leśne duchy, demony, upiory, pomniejsze bóstwa, mam wymieniać dalej? Las nie jest naszą własnością, a nie wszyscy nadnaturalni są tak cywilizowani jak my. Możesz myśleć o nas, co chcesz, szybko przekonasz się, jacy jesteśmy dziwni, ale przynajmniej żadne z nas nie wpisuje sobie w menu ludzkiego mięsa... czego nie można powiedzieć o naszych sąsiadach.

Chwalmy małe szczęścia — pomyślała Bluszcz. — Może i wylądowałam na drugim końcu Europy z kompletnie obcymi istotami, może i całe moje życie stanęło pod znakiem zapytania, ale przynajmniej moi współlokatorzy nie zamierzają mnie pożreć. Od czegoś trzeba zacząć.

— Nie umiem po bośniacku — powiedziała na głos. — Nawet nie będę wiedziała, co kupuję.

— Wyczujesz to pod ręką. — Babunia puściła jej oko. — Ale jeśli czujesz się od tego pewniej, chętnie przejadę się z tobą. Nie mam prawa jazdy, a młodzi rzadko zabierają mnie do miasta. Muszę tylko posprzątać po śniadaniu.

Bluszcz postanowiła jej pomóc, potem przygotowała dla siebie kilka kanapek, by połknąć je pospiesznie, zapijając gorącą herbatą. Już po kwadransie była gotowa do drogi.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro