Rozdział 22

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Chłopak podniósł wzrok na osobę, która raczyła się wejść do jego celi. Spojrzenie było wręcz żrące od czystej nienawiści i mimo jego mizernej postury i zdruzgotanego ciała właśnie ono nadawało mu szalenie niepokojącego wyglądu, siejąc w zapewne niejednym ziarno strachu.

Doktor zatrzymał się, jego naturalnie prosta sylwetka biła pewnością siebie. Z chłodnym spokojem wpatrywał się w oczy Polaka, co najmniej jakby chciał mu dać do zrozumienia, że pewne sztuczki na niego już nie działają.

– Żywię głęboką nadzieję, że zdajesz sobie sprawę z tego, paniczu, że jestem człowiekiem własnego słowa. Wszakże miałeś już okazję się o tym przekonać – spojrzenie PRL-u na ułamek sekundy przeskoczyło na bok, by potem znów wbić się w Ahne. Było to jak nieme przytaknięcie. Mężczyzna nabrał powietrza i nieznacznie uniósł brodę. – Otrzymałem jasny rozkaz zaopiekowania się tobą. Jak już wcześniej wspominałem, dopóki będę mógł liczyć na współpracę z panicza strony, nic złego panicza nie spotka. Jestem pewien, że żaden z nas nie jest zadowolony z takiego obrotu spraw, toteż każdy wolałby mieć wszystko prędko za sobą, czy się mylę?

PRL na pytanie pokręcił delikatnie głową. W oku Ahnenerbe błysnęła iskra zadowolenia.

– Doskonale. Teraz pozwoli panicz, że zrobię swoją powinność – mężczyzna wyszedł na chwilę z celi, by zaraz wrócić z kubkiem pełnym parującego napoju. PRL dokładnie śledził każdy jego ruch, choćby spodziewał się z jego strony podstępu. Doktor kucnął przed nim. – Czy dasz radę utrzymać kubek?

Chłopak bez słowa wyciągnął nienaruszoną rękę i przejął od niego napój. Zaraz przez jego ciało przeszły przyjemne dreszcze, gdy poczuł ciepło bijące od naczynia. Czym prędzej się nachylił, by wziąć łyk. Na jego szczęście herbata nie była wrząca, Ahne pomyślał, by ten się nie poparzył.

Gdy chłopak zajęty był piciem, mężczyzna wziął wiaderko z ciepłą wodą i usiadł za nim. Ściereczką delikatnie zaczął myć jego plecy z krwi. PRL wzdrygał się tylko co jakiś czas, czując nieprzyjemne pieczenie. Woda prędko nabrała czerwonego zabarwienia.

Doktor skrzywił się pod nosem, widząc jak z niektórych ran nadal wypływało trochę krwi. Odłożył szmatkę do wiadra i okrył chłopaka kocem.

– ...nie zostanę tu, prawda...? – cichy, zachrypnięty głos dotarł do uszu Ahne. Mężczyzna nie zastanawiał się zbyt długo nad odpowiedzią. Nie widział sensu w okłamywaniu chłopaka, szczególnie, że mogłoby to mieć nieprzyjemne skutki w postaci jeszcze bardziej rozdrażnionego Rzeszy.

– Nie. Już teraz Gestapo i SD przygotowują transport – odparł, na chwilę znów wychodząc z celi. Wrócił ze swoją torbą.

– Dokąd...? – PRL drgnął lekko głową w kierunku mężczyzny. Ahne odebrał od niego pusty kubek. Rozłożył na ziemi drugi koc, tuż przed nim.

– Na ten moment nie ma to znaczenia, gdyż jestem przekonany, że panicz nie zna tego miejsca. Proszę się położyć – Kostek ociągając się przez moment wykonał polecenie. Powoli opuścił się na brzuch, cicho się zająknął, gdy zabolały go złamane palce.

Doktor odsłonił jego plecy. Poszperał chwilę w swoich rzeczach, wyjmując i zakładając na dłonie rękawiczki. Wziął też środek odkażający i gazę.

– Pozwoliłem sobie co nieco na panicza temat poszukać. Zaintrygował mnie fakt wprowadzenia do kraju akurat komunizmu. Utożsamia się panicz z takimi ideami? – na pytanie PRL zmarszczył brwi. Ahne odkręcił buteleczkę ze spirytusem, którego zapach przyprawił chłopaka o ból głowy. Jego żołądek wykręcił się nieprzyjemnie.

– A skąd? Było to popularne, a ja sam nie miałem w sumie za wiele do powiedzenia. Zresztą... – przerwał z sykiem. Zacisnął powieki, gdy nasiąknięty alkoholem materiał zetknął się z pierwszą raną. Odezwał się znów, ciszej, odrobinę oswojony z uczuciem palenia. – ...zresztą wychowywał mnie ten martwy skurwiel. Zrobiłem mu tym na złość

– Złośliwość, huh? – mruknął pod nosem. Zmienił gazik. – Musiał panicz wyjątkowo za nim nie przepadać, skoro był panicz w stanie postawić na szali los całego narodu – PRL prychnął cicho.

– Ciężko, żebym go ubóstwiał. Dał mi tylko jedną rzecz i nie jest to nic za co powinien być błogosławiony – Ahne uniósł brwi.

– Uszczerbek psychiczny?

– To chyba oczywiste – burknął w odpowiedzi.

Znów zapadła między nimi krótka cisza. PRL skupił się na tym, co mężczyzna z nim robił. Po raz kolejny myślami powędrował do Czechosłowacji. Tak bardzo chciał, by to on był na miejscu doktora... Zastanawiał się, co musiał teraz przeżywać. Z pewnością sprawy nie pozostawił samej sobie, w końcu Kostek pamiętał, jak bardzo był nadopiekuńczy w ostatnich chwilach. Spuścił smutny wzrok. Tak bardzo za nim tęsknił...

Wkrótce Ahne kazał mu wstać z ziemi. Z jego drobną pomocą przeniósł się do siadu, a wtedy mężczyzna zaczął zakładać na jego plecy opatrunek.

– Nikt nie przypuszczał, że Herr Reich ma jakiegokolwiek potomka – zaczął znów, zwracając na siebie uwagę chłopaka. Ten prychnął.

– Wyraźnie tak bardzo mu na mnie zależy, że nie raczył o mnie nawet wspomnieć – odparł chłodno. Ahne na moment zastygł.

– Być może chciał panicza chronić. Nie wiązać panicza z samym sobą, uniemożliwić wrogom znalezienia drogi do szantażu. By Jego jedyny syn był bezpieczny – zasugerował, wiążąc bandaż. Potem znalazł się przed nim i zajął się opatrywaniem ręki. PRL przewrócił oczami. "Kolejny, próbujący usprawiedliwiać...".

– To, że on ma syna, nie znaczy, że ja mam ojca – mruknął z niesmakiem. – Ten skurwiel stracił prawo by mnie tak nazy...

Głośny strzał poniósł się echem po celi. PRL prędko złapał się za palący wprost policzek i w szoku spojrzał na Ahnenerbe. Jego twarz była zastygnięta w kamiennej formie, ostry wzrok wbijał szpilki w chłopaka.

– Więcej szacunku do Rzeszy, szczeniaku – wysyczał, by potem jak gdyby nigdy nic wrócić do swojego zajęcia. L-ek zacisnął zęby, brwi ściągnęły się ku sobie w kpiący sposób. Prychnął.

– Szacunku? Do człowieka, co wyrządził mi tyle zła? – skrzywił usta w zdegustowaniu i pokręcił głową. Ahne przymrużył powieki. – Nie. On nie zasługuje na żaden szacunek. Nie ode mnie

– Wszystko co robił, robił dla ciebie – zawiązał bandaż na przedramieniu chłopaka. – Zabiliśmy Rzeczpospolitą z, jak widać, twojego powodu. Mimo twojego ohydnego wybryku, gdy do ciebie przyszedł, wydał takie rozkazy, żeby tobie było najlepiej. Mu na tobie zale...

– Gówno prawda – burknął wyzywająco. Ahnenerbe posłał mu pełen złości wzrok. Nienawidził, gdy ktoś mu przerywał. – Rzeczpospolitą zabił, bo jako jedyny stanowił dla niego zagrożenie. Zabił go, bo mógł wprowadzić całą swoją intrygę, oszukując i zdradzając przy tym wszystkim mnie. Gdyby mu na mnie zależało, rozumiałby, do czego doprowadził. Nie próbował mnie nawet przeprosić. Gdybym tamtego wieczoru się zajebał, nawet nie wiedziałby, że to wszystko było z jego winy – oczy go zapiekły, ale dzielnie kontynuował. – Kto wie? Może winiłby za to cały świat? Może winiłby za to mojego brata? Moich przyjaciół? Wszystkich by zamknął, albo zabił, bo przecież on, pan idealny, nie mógł mi nic złego zrobić. On jest obrzydliwym hipokrytą z narcystycznymi problemami. I teraz to widzę. Szkoda tylko, że za późno

Doktor nic nie odpowiedział. Pusty wzrok utkwił w zakładanym opatrunku. Jego milczenie skutecznie uciszyło chłopaka, który nie próbował kontynuować swojego wywodu. Odwrócił wzrok.

Ahne złapał mocniej rękę Kostka i przyjrzał się jego palcom. Wiedział, że na ten moment nie mógł z nimi za wiele zrobić, bez odpowiedniego sprzętu.

Wziął specjalne usztywniacze i założył je na palce chłopaka. Ten jęknął z bólu, automatycznie spróbował cofnąć dłoń, jednak ta była mocno trzymana przez doktora.

– Nie ruszaj się – syknął, wyciągając z torby bandaż. Potem zaczął nim obwiązywać palec. Nawet najmniejszy nacisk powodował kolejną eksplozję bólu, na którą chłopak mógł reagować tylko pojękiwaniem pełnym cierpienia.

Jego oddech znów przyspieszył. Zacisnął powieki, modląc się w duchu, by to się jak najszybciej skończyło. Na jego szczęście Ahnenerbe był bardzo wprawionym medykiem.


Szorstki materiał szmatki, jaka okalała jego oczy, zaczynał swoją teksturą poważnie działać na nerwy L-ka.

Po tym, jak Ahnenerbe go opatrzył, został związany, a jego oczy zakryto szmatką, najwyraźniej w obawie, że mógłby zdradzić lokalizacje poszczególnych miejsc. Od conajmniej godziny jechali Bóg-wie-gdzie, a wyboista droga, przez którą wściekle rzucało furgonetką, sugerowała na całkowicie obcą i niecywilizowaną okolicę.

Wreszcie z piskiem hamulca samochód się zatrzymał. Hamulec ręczny zaterkotał ostrzegawczo, a silnik zamilkł. Siedzący razem z PRL-em obcy mężczyzna zdjął mu z oczu szmatkę i nakazał wstać. Drzwi furgonu się otworzyły, a chłopak wyskoczył na ziemię. Podpierając się o samochód wstał z kolan, wkładając cały wysiłek w to, żeby móc utrzymać się na nogach. Rozejrzał się dookoła. Nie znał tego miejsca.

Wszędzie dookoła rosły drzewa, słońce ledwo przebijało się przez gęste liście.

Odwrócił się do tyłu. Tuż przed nim wyrastała potężna, dwupiętrowa budowla. Wyraźnie liczyła już swoje lata, gdyż mimo pięknego na pierwszy rzut oka wyglądu, widać było pęknięcia, bród i odpadającą płatami farbę.

Wokół dworku szlacheckiego, jak domyślał się PRL, roiło się od uzbrojonych mężczyzn. Wydawali się groźni, choć część z nich trzymała całkiem niepewnie swoją broń. Kostek zmarszczył brwi. Przypomniał sobie, jak kiedyś, w lesie, widział cały oddział profesjonalistów spod komendy jego przybranego ojca. Nawet ci, wydawałoby się, podrzędni żołnierze z większą swobodą posługiwali się swoimi pistoletami. Już nie wspominał czwórki Niemców, w tym Wehrmachtu i Luftwaffe, dla których broń była jak przedłużenie ramienia. Ci ludzie wiedzieli doskonale jak obchodzić się z czymś takim. Ciężko było to samo stwierdzić o osobnikach sprzed budynku. W pewien sposób go to uspokoiło, bo zwiększało to dla niego szansę na ucieczkę. Spokój ten był jednak nie za duży - nadal człowiek z bronią, nieważne w jakim stopniu przeszkolenia, był groźny.

Długo nie miał okazji się przyglądać otoczeniu. Po raz kolejny dostał w twarz, uderzenie powaliło go na ziemię. Przez moment nie wiedział, co się wokół niego działo, świat wirował, a dźwięki mieszały się w jedno. Dopiero po kilku chwilach dotarło do niego, że dwójka ludzi go niesie w stronę wejścia. Tuż przed nimi kroczył SD, trzymając się za pięść.

Niespodziewanie obok SD pojawił się Gestapo. PRL podniósł na niego nadal lekko nieprzytomny wzrok.

– Czyś ty zdurniał? Mieliśmy go dostarczyć tu bezpiecznie, bez kolejnych obrażeń! Rzesza kazał...

– Rzeszy tu nie ma! – SD zatrzymał się gwałtownie, by spojrzeć w oczy drugiego mężczyzny. Gestapo wyglądał na bardzo poruszonego, co w jego przypadku było czymś wyjątkowo zaskakującym. Przeważnie z tej dwójki to on trzymał emocje na wodzy. Co najmniej, jakby się czegoś bał. A może kogoś...? Zacisnął szczękę i palcem zaczął twardo wskazywać na SD.

– Ty nie wiesz, z czym igrasz. Wziąłem na siebie całą pierdoloną winę, choć ty też miałeś w tym wszystkim udział, i nie chcesz wiedzieć, przez co z tego powodu musiałem przejść. Z tego... – tu wskazał na PRL. – ...nie zamierzam się tłumaczyć – SD prychnął pogardliwie.

– I nie będziesz musiał. Nie rozumiesz? Jesteśmy tu mięsem armatnim. Rzesza już tu więcej nie przyjdzie. Do czasu, gdy ten cały jakże błyskotliwy plan wypali, nie zamierzam użerać się z jakimś cholernym Polakiem. Oni zrobią wszystko, byle ci dopiec, nawet jeśli mieliby odgryźć sobie obie ręce – Gestapo zmrużył powieki.

– Ty mi nie musisz robić o nich wykładów. Ostrzegam cię jedynie, bo on się dowie. On zawsze wszystkiego się dowiaduje. On jest jak pierdolony demon, co śledzi cię jak cień – SD złagodniał na twarzy. Złapał obiema dłońmi głowę Gestapo.

– Doceniam to, mój drogi. Jednakże, jak mówiłem, nie masz się czego obawiać. Rozluźnij się, jesteś bardzo spięty. W kuchni jest trochę whiskey, poczęstuj się. Potem może podręczymy tą kobietę... – tak jak początkowe propozycje sprawiły, że Gestapo wracał do swojego normalnego, bardziej opanowanego stanu, tak ostatnie słowa na nowo go rozjuszyły. Ściągnął z siebie ręce SD i dość brutalnie je odsunął.

– Chyba cię popierdoliło. Nie waż się jej tknąć! To jego kobieta! – dla PRL-u zaskakującym było to, jak Gestapo był w stanie krzyczeć bez głośniejszego podnoszenia głosu. Może to była wrodzona umiejętność Niemców...? Wyssana z mlekiem matki, jak cały ich krzykliwy język.

SD zaśmiał się serdecznie, co bardziej poirytowało drugiego z mężczyzn.

– Przecież sobie żartuję. Zresztą tą sukę trzeba by było zastrzelić, zanim udałoby się do niej dobrać – PRL zezłościł się w środku. Wiedział przecież, o kim mówią. Nie podobało mu się to, jak się o niej wypowiadali.

– Bacz na słowa, szwabie – burknął, zanim zdążył ugryźć się w język. Przykuł tym samym uwagę dwójki na sobie. Gestapo w momencie spoważniał, jego twarz zastygła w szarym wyrazie. SD natomiast uśmiechnął się w dość niepokojący sposób. Podszedł bliżej chłopaka.

– Oh, niemożliwe, komuś język się rozwiązał! Widzisz to, Gestapo? Jak takiś rozmowny, to może znowu ci zadamy parę pytań, hm? – PRL spuścił głowę, nie ściągając wzroku z mężczyzny. Ten znów się zaśmiał. Zwrócił się do swojego towarzysza. – Spójrz, jaki teraz się zrobił pokorny – Gestapo przewrócił oczami i założył ręce na piersi. SD spojrzał na dwóch bojówkarzy trzymających chłopaka. – Zanieście go na górę, do tej baby. Miejcie tylko oczy szeroko otwarte, najlepiej niech ktoś tam z nimi w środku siedzi i celuje z broni. We dwójkę mogą zacząć coś kombinować. Jak się nie będą stosować do poleceń, nie powstrzymujcie się. Mają przeżyć, ale nie szczędźcie na nich sił

Mężczyźni spojrzeli po sobie z zadowoleniem i przytaknęli. Gdy ruszyli, by wnieść chłopaka na piętro, SD i Gestapo ruszyli do kuchni.

Wtarganie PRL-u na drugie piętro nawet w dwie osoby stanowiło nie lada wyzwanie. Kostek próbował nadążać za dwójką, by choć trochę uniknąć większego poobijania, niestety z marnym skutkiem.

Wreszcie cała trójka wdrapała się na piętro, potem ruszyli korytarzem mijając szereg pokoi. PRL musiał przyznać, że budynek od środka wyglądał przytulniej niż z zewnątrz. Zdecydowanie ktoś przyłożył rękę do jego renowacji.

Dotarli pod jedne z ostatnich drzwi. Przed nimi stał kolejny mężczyzna, łysy, potężnej sylwetki. L-ek ledwo powstrzymał parsknięcie. "Wehr by takiego poskładał w mgnieniu oka" pomyślał w duchu.

– Otwórz, Frank. Chłopak ma być z nią w pokoju. I najlepiej, żebyś ich pilnował od środka. Dostaliśmy też zielone światło, by ich trochę zdyscyplinować – na ostatnie słowa na twarzy Franka wykwitł szeroki uśmiech. Spojrzał na PRL, który sam od dłuższego momentu wbijał w niego wzrok. Mężczyzna skrzywił się, najwyraźniej niezadowolony z tego, w jaki sposób ten się w niego wpatrywał.

– Co to za jeden? – spytał dwójkę, nie odwracając wzroku. PRL zmarszczył brwi.

– Różne chodzą o nim plotki, ale z pewnością wiadomo, że jest z niego ciężki przypadek – to stwierdzenie wywołało chorą satysfakcję u Franka. Zaśmiał się cicho. Dłonią w rękawiczce odsunął z ramienia przydługawy rękawek T-shirta, eksponując swój biceps. Chciał zastraszyć L-ka.

– Widzisz to? – spytał chłopaka wyzywająco. Ten bez większego wrażenia obejrzał jego rękę, znudzonym wzrokiem znów posunął na twarz łysego mężczyzny.

– Widziałem większe – odparł beznamiętnie. I po raz kolejny przyszło mu zapłacić za jego długi jęzor.

Frank zarechotał głośno, choć w oczach błysnęła mu wściekłość. PRL zauważył to zbyt dobrze. Zacisnął zęby.

Wydał zduszony jęk, a całe powietrze z jego płuc uleciało na zewnątrz, wymuszone kopnięciem w brzuch. Potem oberwał kilka razy z pięści, każde uderzenie pozostawiało po sobie wyraźny ślad. Nie próbował się wyrywać, wiedział, że nie ma to najmniejszego sensu. Głowa chłopaka opadła wkrótce bezsilnie na jego piersi. Z ust skapywała ślina wymieszana z krwią.

– To powinno nauczyć go pokory. Zanieście go do środka. I zostańcie tam z nimi, ja będę pilnować pokoju z zewnątrz – polecił, dysząc od zastrzyku adrenaliny. Sięgnął dłonią do drzwi i przekręcił klucz, tym samym wpuszczając dwójkę do środka.


Pola siedziała przy pozbawionym klamki oknie i wpatrywała się w kryjący się za nim widok. Cicho nuciła pod nosem jedną ze starych, żołnierskich pieśni. W jej umyśle, przed jej oczami rozgrywały się sceny sprzed wielu lat, gdy to z dzieckiem pod piersią ukrywała się w lasach, knując przeciwko niemieckiemu okupantowi.

W swoim sercu nigdy nie pogodziła się z samą sobą. Nie potrafiła sobie wybaczyć, że oddawała się temu samemu mężczyźnie, który doprowadził do milionów tragedii, jakie dotykały ludzi, w tym tych samych, którym ona dowodziła i z którymi u boku walczyła.

Głos uwiązł jej w gardle. Kolejny raz ujrzała oczami wyobraźni zroszoną krwią polskich żołnierzy polanę, mężczyzn i chłopców, którzy w milczeniu oddawali ducha, ich martwe spojrzenie na zawsze wbite w błękitne niebo, przecinane charczącymi silnikami niemieckich myśliwców. Ujrzała też niemieckich żołnierzy, krzyczących o pomoc, zdesperowanych, by ktoś ukrócił ich męki.

Płonących żywcem ludzi uwięzionych w zestrzelonym czołgu, płaczące kobiety nad ciałami swoich dzieci, które straciły cały swój życiowy sens. Zamordowanych, wystrzelanych jak kaczki cywilów, mieszkańców napadniętej wioski, próbujących skryć się w lesie przed bezlitosnym ostrzałem Messerschmittów. Atakowane dziewczynki, których dosięgnęła fala zdziczałych Sowietów, niepowstrzymujących się przed niczym, co niemoralne i nieodpowiednie.

I na samym końcu On. Powód, przez który to wszystko się wydarzyło. Poczuła znów jego dotyk na sobie, lecz teraz brzydziła się nim, jak oślizgłym wężem. Oh, jaka ona była głupia...

I teraz zrodziła się w niej gorąca obawa przed tym, co miało się wydarzyć. Teraz wiedziała doskonale, że on chce to wszystko powtórzyć. Nie miała najmniejszych wątpliwości, że ten mężczyzna pragnie dokonać tego wszystkiego jeszcze raz, być może w brutalniejszy i jeszcze okrutniejszy sposób, niż było mu to dane zrobić wcześniej. Że będzie chciał zwyciężyć, a świat położyć przed sobą na klęczkach.

Oddech zadrgał jej w piersi. I wtedy się wzdrygnęła. Zamek w drzwiach szczęknął, na co ona zerwała się na równe nogi. Nie słyszała wcześniejszego ruchu na korytarzu, była zbyt pochłonięta swoimi myślami.

Teraz zacisnęła pięści i wpatrywała się, jak do środka wchodzi dwójka mężczyzn, trzymających bezwładne, pokiereszowane ciało. Dopiero po chwili pozwoliła sobie lepiej się mu przyjrzeć, czując głęboki niepokój w tym, że niesiony chłopak był dziwnie znajomy.

Rzucili go w kąt pomieszczenia. Opuchnięta twarz chłopaka zwróciła się w jej stronę. I wtedy cała jej delikatna dusza, jej serce, rozbiło się z głośnym trzaskiem.

Działając jak we śnie przebiegła cały pokój. Mężczyźni próbowali ją zatrzymać, ale ona prześlizgnęła się między ich ramionami, mając przed oczami tylko i wyłącznie swoje dziecko.

Padła tuż przy nim, rękami ujęła jego twarz i delikatnie uniosła, by mógł na nią spojrzeć. Odgarnęła z czoła przydługawe włosy, zlepione potem i krwią. Cicho załkała.

Powieki PRL-u rozchyliły się niezauważalnie i jedynie dzięki blasku słońca, które odbiło się od jego oczu Pola zauważyła, że na nią patrzy. Wiedziała jednakże, że do chłopaka nie docierało nic z otoczenia.

Kobieta najdelikatniej jak potrafiła ułożyła chłopaka na swoich kolanach, a sama wtuliła się w niego, płacząc żałośnie w jego włosy.

~•~•~•~•~

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro