Rozdział 17

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Tio

Jestem w drodze zaledwie od kilku godzin, a już zaczynam żałować swojej decyzji. Przez te wszystkie dni, które siedziałam w Obozie, świat za murem stał się dla mnie obcy. Wcześniej to był mój dom. Owszem, dom, który dzieliłam z potworami, ale jednak dom.

Teraz już tu nie należę.

Mam wrażenie, że każdy mój krok jest zbyt głośny, a ruch zbyt niezdarny. Gdy chodziłam z Maksem po lesie, przypominało to raczej taniec wśród krzaków i gałęzi, zabawę w berka z liśćmi, wyścig z ptakami. Wcześniej potrafiłam współegzystować z naturą, byłam jej częścią. Czułam, że las to mój sprzymierzeniec.

Tymczasem dziś przedzieram się przez puszczę. Nie ma w tym nic lekkiego ani pięknego. Moja gracja gdzieś znikła. Wciąż umiem sobie tutaj poradzić, jednak to nie to samo, co jeszcze niedawno. Teraz muszę naprawdę poświęcać okolicy uwagę, podczas gdy dawniej moje stopy same odnajdowały najlepszą drogę, a plecy wiedziały, kiedy zrobić unik, by nie zahaczyć o wystającą gałąź.

Zmieniłam się i nie potrafię określić, czy na lepsze, czy gorsze.

Przynajmniej teraz mam jasny cel i dzięki temu potrafię wciąż brnąć naprzód napędzana wściekłością za zbezczeszczenie jedynego schronienia, które zdołałam znaleźć dla siebie i brata.

Chociaż tak właściwie to schronienie samo nas znalazło...

Prycham pod nosem, przeskakując jednocześnie nad ułamanym konarem. Kiedy padam na ziemię, pod moim butem chrupie jakaś gałąź i w pierwszym odruchu zamieram, żeby zobaczyć, czy hałas nie sprowadził na mnie niebezpieczeństwa. Później przeklinam pod nosem, głośno oznajmiam, że mam Cienie w dupie i idę dalej.

Dawno już minęłam ruiny, w których nocowałam razem z Maksem przed trafieniem do osady, i obecnie znajduję się w dalszej części lasu – nieco bardziej dzikiej, bardziej zarośniętej. To miejsce z jakiegoś powodu budzi mój niepokój, ale muszę zrobić przerwę na posiłek. Dochodzę do wniosku, że każdy punkt jest równie dobry, więc siadam pod pierwszym lepszym drzewem, plecami oparta o pień, i zaczynam jeść kawałek chleba.

Nagle gdzieś za mną słychać głośny szelest i zamieram, przerażona. Może jednak nie trzeba było tak bezczelnie obrażać Cieni? Zaraz rugam się w myślach, bo Cienie nie szeleszczą, a zwłaszcza w ten sposób. To pewnie jakieś zwierzę. Zapewne zwykła łania. Wzruszam ramionami i znów biorę kęs pieczywa.

Szelest się powtarza i tym razem dołącza do niego trzask łamanej gałęzi. Pełna złych przeczuć odwracam wzrok, zerkając przez ramię. Napotykam przenikliwe spojrzenie żółtych oczu.

– O w mordę. – Opada mi szczęka.

Przede mną stoi duży, szarobrązowy wilk z kryzą wokół szyi. Nie taki jak większość w tych czasach – zmieszany z dzikimi psami. Prawdziwy wilk czystej krwi. Prawdziwy, najprawdziwszy, cholerny wilk.

I gapi się na mnie.

A wilki nigdy nie chodzą same. Skoro ten tu sterczy, to jego kumple bez wątpienia pozostają gdzieś w okolicy. Pod tym względem już wolę niedźwiedzie, przynajmniej sprawa jest wtedy prosta: zastrzelisz jednego – masz spokój. Za to, jak zabijesz kundla, cała wataha wspólnie postanowi odgryźć ci tyłek.

– Sio! – wołam i sięgam po kuszę.

Dochodzę do wniosku, że nie przejmuję się jakoś strasznie zachowywaniem ciszy. Jak przyjdą Cienie opętane przez swojego Pana, to powiem, że właśnie do niego zmierzam. Za to, jeśli będą akurat myślały samodzielnie – jeśli to w ogóle możliwe – zawsze mogę im oznajmić, że idę na spotkanie z ich szefem czy coś w tym stylu.

Zwierzę otwiera lekko pysk i warczy cicho. Stoi niebezpiecznie blisko mnie i zaczynam powątpiewać, że zdążę je ustrzelić, zanim przegryzie mi gardło. Zostawiam broń w spokoju.

– Dobra, zły pomysł. – Unoszę dłonie w geście poddania i zauważam, że w jednej ciągle ściskam chleb. – Chcesz trochę?

Wilk przekrzywia łeb i siada na ziemi, wciąż wbijając we mnie swój żółty wzrok.

Nie znam się za bardzo na zachowaniach psowatych, bo czasy, kiedy ludzie hodowali je dla rozrywki, już dawno minęły, a w tych rejonach dominują niedźwiedzie. Wilki i misie z natury za sobą nie przepadają, więc nie ma ich tu zbyt wiele.

Dlatego nie wiem nawet, czy wilki jedzą chleb. Postanawiam zaryzykować i rzucam mu trochę. Jeśli dzięki temu przeżyję, może zeżreć nawet całe moje zapasy. Moja strata.

Zwierz mierzy podarunek nieufnym spojrzeniem, a potem znów skupia całą uwagę na mnie. Siada, co odbieram jako dobry sygnał. Przynajmniej nie gotuje się do skoku. Niestety, pieczywo jakoś go nie przekonuje.

– No wiesz co! – Krzywię się.

Wilk nie reaguje w żaden sposób i utykamy w patowej sytuacji. On się nie rusza, ja się nie ruszam, las się nie rusza. Nie mam pojęcia, ile to trwa, ale zaczynam czuć frustrację. Po prostu genialny początek wyprawy, naprawdę genialny!

Biorę głęboki oddech i postanawiam zaryzykować, więc gwałtownych ruchem zrywam się na nogi.

– Precz! – warczę, machając rękami.

Stworzenie odwraca się i bezszelestnie znika wśród krzaków. Robi to płynnie, absolutnie nie okazując przerażenia. Nie wiem, czy mnie olał i uznał za nieciekawą oraz niesmaczną, czy jednak zrobiłam na nim wrażenie i postawił na odwrót taktyczny.

– Problem z głowy – parskam pod nosem.

Prędko dojadam posiłek, wstaję i ruszam w dalszą drogę. Liczę, że dziś obędzie się już bez niespodzianek. Do miasta daleka droga, a ja mam mało czasu. Im szybciej to załatwię, tym szybciej sytuacja zostanie wyjaśniona.

Ponownie skupiam się na przemierzaniu lasu. Przez tyle lat życia w ciągłym niebezpieczeństwie wypracowałam u siebie bardzo silne poczucie kierunku, więc niemal bez wysiłku przychodzi mi określanie stron świata czy odległości, jakie pokonuję.

W miarę spokojnie skręcam, pewna, że idąc w tę stronę, trafię do celu. Nie do końca potrafię powiedzieć, ile zajmie mi wędrówka, jednak na pewno spędzę w trasie kilka dni. Niedługo przyjdzie pora na pierwsze polowanie, bo prowiantu z całą pewnością mi nie wystarczy...

– Hau?

Odwracam się do tyłu szybko jak błyskawica i z niepokojem stwierdzam, że za mną stoi kolejny wilk, tym razem mieszaniec. A obok niego kolejny. I jeszcze jeden.

Cholera jasna! Wilczku, czemu mi to zrobiłeś?! A ja byłam gotowa oddać ci zapasy...

Zamiast się wycofać, prędko naciągam kuszę. Najchętniej chodziłabym z bronią gotową do strzału przez cały czas, jednak w ten sposób tylko szybko zniszczyłabym cięciwę. A niech to!

Mieszańce wychodzą z krzaków niczym zjawy, okrążając mnie i odcinając potencjalną drogę ucieczki. Jest ich zbyt dużo, wystarcza mi jeden rzut oka, żeby ocenić swoje szanse. Jak zastrzelę jednego, pięć następnych skoczy mi do gardła.

Rozglądam się w poszukiwaniu jakiejś szansy i znajduję ją w potężnym drzewie. Chociaż to tylko chwilowe rozwiązanie, zawsze ucieczka w niedostępne miejsce jest lepszą opcją niż rozszarpanie przez stado psowatych.

Jeden z mieszańców robi w moją stronę kilka kroków i na moment przylega płasko do ziemi, po czym rusza na mnie biegiem. Jeśli myśli, że będę stać jak ostatnia ofiara i dam się zeżreć, to jest w błędzie.

Dobra. Chcą grać w grę? To z nimi zagram.

Podnoszę kuszę i zwalniam cięciwę, a potem biegnę prosto do ostatniej deski ratunku. A właściwie to do gałęzi ratunku. Czepiam się drzewa i zaczynam gorączkową wspinaczkę. Nie wiem nawet, czy moja strzała trafiła, ale wśród wilków wybucha zamieszanie i moje uszy bombarduje harmider, więc jest spora szansa, że zaliczyłam strzał w dziesiątkę. Albo elegancko chybiłam i zwierzaki po prostu zachęcają kumpla, żeby pędził szybciej, bo im obiad zwiewa.

Coś uzbrojonego w zęby skacze mi do kostek, ale na szczęście jestem szybsza. Sprzedaję kopniaka w pysk nadgorliwego zwierza i już po kilku sekundach siedzę wysoko ponad głupimi, skundlonymi łbami członków stada. Usadawiam się wygodnie na najgrubszej gałęzi i z pewną satysfakcją macham nogami nad ich spiczastymi uszami.

Mieszańce warczą i krążą wokół drzewa, ale tu mnie nie dosięgną. Nie potrafię się powstrzymać i pokazuję im język.

– A niech was szlag – rzucam dość nieżyczliwie.

Mówiłam, że nie chcę żadnych niespodzianek. Czy to takie trudne? Całe przeklęte życie łaziłam po okolicy i miałam do czynienia z kilkoma paskudnymi stworami, ale nigdy nie goniła mnie banda cholernych kundli!

Nagle zauważam wilka, który próbował zatopić we mnie kły jako pierwszy. Mój humor ulega jeszcze większemu pogorszeniu.

– Cholera – mruczę. – Chybiłam.

Powtórnie naciągam broń i celuję. Narwany mieszaniec tym razem przezornie trzyma się dalej, ale jakiś głupi zwierzak skowyczy tuż pod samym pniem. Ze stoickim spokojem mierzę, po czym wypuszczam bełt. Wilki odbiegają w krzaki, ale jeden zostaje pod moim drzewem. Już się stąd nie ruszy.

Liczę, że pozostałe uciekną tak całkiem, przestraszone losem kompana, ale na to nie ma szans. Bez problemu słyszę je w zaroślach. Pochowały się, ale ciągle tu są i chyba zamierzają wziąć mnie głodem na tym drzewie.

Opieram brodę na ręce, a rękę na kolanie. Mam nadzieję, że ostatnia gałąź ratunku nie okaże się moją zgubą. To by było naprawdę głupie, wyruszyć na spotkanie z Panem Cieni i pierwszego dnia skończyć jako przekąska.

Swoją drogą... Ciekawe, czy wtedy Cienie wypuściłyby ludzi z Obozu? A może wszystkich by zabiły lub zwyczajnie zostawiły wśród swoich?

Wolę się nie przekonywać. Poza tym chciałabym jeszcze pożyć, nawet jeśli tylko do czasu, kiedy dotrę do miasta. Jednak zawsze to coś...

Czekam cierpliwie przez blisko pół godziny, ale żaden mieszaniec się nie wychyla. Jasny szlag, a niech to dunder świśnie! Inaczej sobie to wszystko wyobrażałam.

Obserwuję zwierzaki uważnie, ale nauczone przypadkiem towarzysza nie zamierzają podchodzić blisko do mojego stanowiska i wolą siedzieć w krzakach, gdzie absolutnie nie dam rady ich dosięgnąć strzałą.

Wzdycham, bo nawet nie mogę ich zaatakować. Jeśli już wychylają łby, to na bardzo krótko. Zbyt krótko, by porządnie wycelować, a mam za mało strzał, żeby strzelać na oślep.

Durne mieszańce są w sumie całkiem mądre.

Opieram się o pień i przymykam oczy. Cudowny, po prostu cudowny początek podróży.

Czekam jeszcze godzinę, ale sytuacja w żaden sposób się nie zmienia. Jestem gotowa wyć ze złości. Może to by zadziałało? Naujadam na nie, a one zbaranieją tak jak niedźwiedź.

Prycham. Obawiam się, że dwa razy taki numer nie przejdzie i trzeba ruszyć głową, żeby wymyślić coś nowego. Tylko co?

Moje przemyślenia przerywa szarpanina w zaroślach. Zaraz potem tuż pod drzewo wypadają dwa wilki splecione w walce. Z pewnym zdziwieniem rozpoznaję oba, bo jeden usiłował wypruć ze mnie flaki, a drugi odmówił spożywania mojego chleba.

W pierwszej chwili sięgam po kuszę, ale później ją odkładam i śledzę przebieg pojedynku. O dziwo – mieszaniec wyraźnie dominuje. Jest większy, a także silniejszy od wilka czystej krwi i wydaje się bardziej brutalny. Kąsa wilczka tak długo, aż tamten zaczyna skamleć. Dopiero wtedy zostawia go tuż pod moim drzewem i umyka w krzaki.

Klnę pod nosem, bo mogłam go zastrzelić. Jednak nie, oczywiście wolałam gapić się na bijatykę...

Wilk z wyraźnym bólem wstaje ziemi i próbuje wbiec w zarośla, ale kiedy jest tuż obok bezpiecznego schronienia, spomiędzy gałęzi wyłania się pysk innego mieszańca i warkotem odstrasza go od swojej kryjówki. Zwierzak z pewnym zdumieniem robi kilka kroków w tył, a potem próbuje z inną rośliną, jednak spotyka go dokładnie to samo. Taka sytuacja ma miejsce jeszcze kilka razy, aż wreszcie wilczek bezsilnie kładzie się tuż pod drzewem.

Naciągam kuszę, gotowa do strzału, ale jakoś nie mogę zwolnić cięciwy. Wykrzywiam twarz, gdy dociera do mnie, że najzwyczajniej żal mi tego biedaka. Nie dobija się leżącego, a akurat on z całej tej zgrai jako jedyny nie próbował mnie zabić.

Wzdycham i na powrót zastygam oparta o pień. Gdy patrzę w dół, wilk zerka na mnie tymi swoimi żółtymi ślepiami i mogę przysiąc, że widzę w nich zaskoczenie. Potrząsam głową, bo to niemożliwe, żeby zwierzę aż tyle rozumiało z całej sytuacji, jednak ten jego wzrok nie daje mi spokoju.

– Czemu dajesz tak sobą pomiatać, stary? – szepczę, ponownie rzucając na niego okiem. – Ty tu powinieneś być najsilniejszy, jesteś w końcu prawdziwym wilkiem.

Zwierzę nie odrywa ode mnie spojrzenia i wydaję mi się, że chce powiedzieć: „Nie w tym świecie." Ignoruję to smutne spojrzenie. Jestem zwyczajnie przewrażliwiona i dopowiadam sobie nie wiadomo co.

Wzdycham, mając dość tego całego czekania i postanawiam wziąć sprawy w swoje ręce. Jak pozwolę tym sępom nade mną wisieć, to będę tu siedzieć do tak zwanej usranej śmierci.

Z myślą o Maksie i wszystkich innych, którzy na mnie liczą, kolejny raz naciągam kuszę, po czym chowam za paskiem wszystkie noże, które ze sobą wzięłam i zaczynam bardzo głośno wrzeszczeć:

– Ej, wy durne zwierzaki! Hej, paskudne kundle! Tu siedzi wasz obiad!

Tak jak liczyłam, z krzaków wyłania się kilka zaintrygowanych łbów. Mierzę w najbliższy, prędko wypuszczając strzałę. Tym razem trafiam, jednak, zamiast obserwować dłużej efekt mojej fenomenalnej celności, natychmiast ześlizguję się na ziemię. Ląduję tuż obok zaskoczonego wilka czystej krwi i upuszczam kuszę, żeby zwisła na pasku. Zwierzak z jakiegoś powodu wciąż nie próbuje mnie zaatakować, więc mocniej chwytam noże i szykuję się na starcie z jego stadem.

Jakiś mieszaniec wybiega z zarośli i skacze w moją stronę, ale biorę zamach, żeby rzucić ostrzem. Kundel pada, jednak zaraz zastępuje go kolejny. Ciskam bronią po raz drugi i z tej odległości spokojnie trafiam, chociaż niestety cios nie jest śmiertelny. Stworzenie upada ze skowytem, ale widzę, że zaraz znowu wstanie.

Muszę być szybka.

Niestety trzeci wilk jest zbyt blisko. Cofam się, zaciskając palce na nożu, po czym wyprowadzam cios. Zwierzę upada na ziemię, więc robię jeszcze jeden krok w tył, żeby uciec przed kłami i pazurami czwartej bestii. Mam wrażenie, że idzie mi całkiem nieźle, kiedy nagle czuję łapy na plecach i udach.

Przewracam się do przodu.

W locie przekręcam swoje ciało, żeby wylądować twarzą do drapieżnika i dźgam go na odlew, zanim zdoła doskoczyć do mojej szyi. Nóż utyka w piersi kundla i przygniata mnie nasiąknięte krwią futro. Próbuję je odrzucić, jednak jest zbyt ciężkie. Nic nie widzę, bo sierść zasłania mi oczy.

Staram się uwolnić, ale coś przyciska mnie mocno do ziemi. Chyba na martwego kompana wskoczył jakiś żywy wilk. Czuję zęby szarpiące za moje włosy, ale na szczęście kły nie sięgają głowy. Do czasu.

Wrzeszczę ze złości, ale jestem bezradna. Ze wszystkich sił próbuję odrzucić przygniatające mnie cielsko, bo inaczej naprawdę skończę jako obiad. Przed oczami staje mi bardzo niepokojąca wizja.

„Tiomy, Tio, dziewczyna, która zabiła Cień gołymi rękami – pożarta przez wilki w czasie samotnej wędrówki do miejsca przeznaczenia. Niech spoczywa w pokoju."

Nie ma mowy.

Przywołuję całą swoja wściekłość i nienawiść do Cieni. Niemal czuję pulsującą wokół mnie energię gniewu, która wabi mnie do siebie. Kusi, żebym z niej skorzystała i wybiła wszystkie mieszańce... Muszę tam tylko sięgnąć...

Nagle słyszę przytłumiony wystrzał i skowyt rannego mieszańca. A potem następny i jeszcze jeden. Gniew wyparowuje zamieniony w ciekawość oraz nagłą falę nadziei. Coś mocno szeleści, łamią się gałęzie. Znikają zęby, które próbowały mnie ugryźć. Wreszcie ktoś ściąga ze mnie martwego kundla.

Mrugam, oślepiona nadmiarem światła, a jakiś człowiek podciąga mnie za rękę do pozycji siedzącej. Przecieram twarz dłonią, żeby pozbyć się z niej krwi i sierści, a w tym czasie mój wzrok nabiera ostrości i mogę rozpoznać swojego wybawcę.

Nade mną stoi bardzo niezadowolony Net z pistoletem w dłoni. Chłopak wygląda, jakby nie wiedział, czy na mnie wrzasnąć, czy upewnić się, że jestem cała i zdrowa. W jego oczach irytacja walczy z troską.

Rozglądam się i po chwili dostrzegam jeszcze dwie osoby, które pomogły rozgromić watahę. Nie dziwi mnie widok Izz, jednak tuż obok niej sterczy Lea. O ile w spojrzeniu Neta widać zmartwienie, o tyle Lea najchętniej chyba sama by mnie zamordowała.

Cudownie. Po prostu cudownie.

– Dalej uważasz, że wymknięcie się samemu było świetnym pomysłem? – Net zakłada ręce na piersi i patrzy na mnie z góry.



Nie mam pojęcia, kiedy następne rozdziały... Kończą mi się ferie, a najbliższe 2 tygodnie to jedna wielka masakra :p

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro