Rozdział 19

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Mat

Od ataku Cieni nic nie jest takie, jakie było wcześniej. Straciłem matkę, a Obóz połowę ludzi. Tio i reszta odeszli, a dziewczyna nawet się ze mną nie pożegnała. Jakby tego było mało przez swoją nogę nie mogę wykonać najprostszych zadaniach.

Większość czasu spędzam mając oko na Maxa. Przynajmniej w ten sposób mogę pomóc Tio. Przywiązałem się do tego dzieciaka, a od zniknięcia siostry muszę podwójnie na niego uważać, bo maluch ciężko sobie radzi. Staram się ciągle kręcić w jego okolicy, ale on skutecznie mi to utrudnia.

Kiedy wieczorem wchodzę do jego sypialni spodziewam się, że jak zwykle będzie leżał na łóżku, zwinięty w kłębek i smutny z powodu ostatnich wydarzeń.

Jednak gdy otwieram drzwi widzę tylko... pustkę.

- Max? – wołam, ale odpowiada mi echo.

Rozglądam się po pokoju, otwieram szafę, a kiedy i tam go nie ma, klnąc zerkam pod łóżko. Nigdzie go nie ma.

- Cholera. – mruczę pod nosem i kuśtykam na dół. Na schodach, ze zdenerwowania laska niemal wymyka mi się z rąk. Zaciskam na niej mocniej palce i wychodzę na dwór.

Zastanawiam się gdzie ten dzieciak mógł poleźć i do głowy przychodzi mi tylko jedno miejsce.

Tak szybko jak potrafię, idę pod mur.

Kiedy zjawiam się na miejscu, zasapany i zmęczony, wzdycham z ulgą na widok zamkniętej bramy. Znowu stoją przy niej strażnicy, a kilku kręci się na górze. Teraz już wiem, że w razie prawdziwego ataku Cieni, są bez szans, ale i tak pociesza mnie ich obecność.

Max jest za mały, żeby samemu się tędy prześliznąć. Jednak wątpię żeby był na placu albo bawił się z innymi dziećmi. Opieram się o betonową ścianę i przykładam rękę do czoła.

„Gdzie on może być?"

Zrozumienie przychodzi nagle i sprawia, że dostaję gęsiej skórki. Jeśli Max tu przyszedł i przekonał się, że górą nie da rady się wymknąć... to mógł pójść tylko w jedno miejsce.

Tak szybko jak potrafię, biegnę wzdłuż muru. Kolejny raz przeklinam swoją nogę i opieram się na lasce. Dzięki niej przynajmniej mogę się w miarę swobodnie poruszać.

Normalnie kiedy idę gdziekolwiek, podziwiam naturę i staram się dostrzec wszystko co znajduje się wokół mnie. Tym razem śpieszę się tak bardzo, że omal nie wpadam w kopiec kreta i prawie przewracam się, kiedy zahaczam stopą o gałąź.

Ale udaje mi się dotrzeć na miejsce na czas.

W Obozie rośnie dużo drzew, ale tylko jedno jest na tyle blisko muru i sięga konarami dość wysoko, by można było spróbować się po nim wymknąć na zewnątrz.

Na jego widok nieodmiennie przyśpiesza mi serce, a teraz gdy na gałęzi dostrzegam skulonego Maxa, przechodzi mnie dreszcz.

- Max! – podchodzę pod samo drzewo i opieram się o ścianę stojąca tuż obok. Nie ma mowy, żebym dotknął tej kory po raz kolejny.

Chłopiec na mój widok tylko potrząsa głową. Siedzi na konarze tuż przy samym pniu i obejmuje kolana ramionami. Nie wydaje się zainteresowany ucieczką.

- Max, złaź na dół! – mimo że bardzo staram się to ukryć, do mojego głosu wkrada się nutka paniki.

- Nie.

- Słuchaj... - odchrząkuje i biorę głębszy wdech, żeby odpędzić zmęczenie. – Wiem, że ci trudno...

- Nawet się ze mną nie pożegnała. - dzieciak chowa nos w ramiona i teraz nawet na mnie nie patrzy.

Przełykam ślinę.

- Ze mną też. – wyciągam palce, ale nie mogę się przemóc, żeby położyć je na roślinie. – Pogadamy o tym jak zejdziesz...

- Chcę iść za nią! – Max nagle podnosi głos i swoim krzykiem płoszy ptaki. – Obiecała, że mnie nie zostawi, nigdy! A teraz... teraz jestem sam.

- Nie jesteś sam...

- Zostawiła mnie tu! Nigdy się nie rozdzielaliśmy... a ona po prostu... po prostu sobie poszła!

Zadzieram głowę, żeby mieć lepszy widok jego twarz i zauważam na niej łzy.

- Max... - staram się mówić łagodnie, ale niekoniecznie mi to wychodzi.

"Niech on po prostu zejdzie na dół..."

Chłopiec wstaje i balansując na cienkiej gałęzi wychyla się w stronę muru. Wyciąga rękę, a ja oczami wyobraźni widzę jak ugina nogi i wykonuje skok, bo wydaje mu się, że da radę. W głowie widzę jak leci, na początku pewny siebie, a potem przerażony, kiedy dociera do niego, że to się nie uda. Widzę jak spada na ziemię. Uderza o mokrą trawę i zaczyna się zwijać z bólu. Widzę jak łapię się za nogę...

- Złaź natychmiast z tego pieprzonego drzewa! – krzyczę.

Puszczają mi nerwy i zaciskam dłonie w pięści. Laskę ściskam tak mocno, że drewno wydaje jęk protestu.

Maluch zamiera i wpatruje się we mnie szeroko otwartymi oczami. Jest w moim wzroku coś takiego, co sprawia, że bez słowa protestu opuszcza się niżej i zręcznie zjeżdża po pniu.

Kiedy jest na ziemi, bezpieczny, łapię go za rękę i odciągam jak najdalej. Idę tak szybko i zdecydowanie, jak chyba nigdy w życiu.

- Mat... - Max jęczy cichutko i dopiero zauważam, że zbyt mocno ściskam jego nadgarstek.

Zatrzymuję się gwałtownie i próbuję opanować bicie serca.

- Przepraszam. – puszczam go i obejmuję ramieniem. Oddycham głęboko. – Przepraszam, mały.

Uspokajam się trochę i pocieram palcami materiał jego koszulki. Malec przytula się do mnie i stoimy tak przez kilka chwil. Potem bez słowa idziemy do domu.

Po przekroczeniu progu wracają wspomnienia mamy i muszę zacisnąć powieki. Szkoda, że nie mamy innego domu...

Kładę Maxa do łóżka i chcę odejść, ale on wyciąga ręce i drobnymi palcami chwyta moją dłoń.

- Zostań. – prosi.

Siadam obok niego, a potem kładę się na materacu. Chłopiec odwraca się do mnie i wtula w moją pierś. Kiedy jest radosny łatwo zapomnieć, jak małym jest dzieckiem. A teraz się boi...

Klepię go uspokajająco po plecach i mierzwię jego włosy. Mają identyczny odcień jak Tio.

- Śpij mały. – mruczę.

- Mat... - przeciera oczy pięścią i odsuwa się odrobinkę ode mnie. – Spadłeś z tego drzewa?

„Mądre dziecko."

- Tak. – przełykam ślinę. – Jak byłem w twoim wieku albo mniejszy.

- Przepraszam.

- Spokojnie, to nic. – przewracam się na plecy i wbijam wzrok w sufit. – To było dawno temu.

- Co się stało?

Zamykam oczy.

- Bawiłem się z kolegami. To był zakład. Kto da radę przeskoczyć na mur, ten zgarnie desery całej reszty. Wtedy dodatkowe ciastka wydawały się bardzo ważne.

- Ciastka są ważne.

Prycham śmiechem.

- Też tak myślałem. – chichot staje mi w gardle. - A potem spadłem... i złamałem kość piszczelową.

- Och... - Max odruchowo strzela oczami w stronę mojej nogi.

Przygarniam go bliżej siebie.

- Nie wchodź tam więcej, dobra? Dla mnie?

- Ale ja się dobrze wspinam...

Znowu mierzwię mu włosy, a potem na dokładkę zaczynam go łaskotać. Śmieje się i chowa twarz w mojej koszulce.

- Dobrze, obiecuję! Ale ja się dobrze wspinam...

Przykrywam go kocem, żeby uciszyć protesty i już po kilku minutach słyszę ciche pochrapywanie.

Przymykam powieki.

- Też tak kiedyś myślałem... - mruczę, właściwie sam do siebie.

I wracam z nowym rozdziałem :) przepraszam, że tak długo to trwało, ale zaczęłam liceum i mam okropnie dużo roboty ;) nie bójcie się, niedługo złapię rytm i będę pisać częściej (o ile wena pozwoli)

Tym razem historia z perspektywy Mata (potrzymam Was jeszcze w niepewności jeśli chodzi o Tio i Neta :D), w następnej części - będzie się działo! Obiecuję

Do następnego! I jak zawsze dziękuję za wyświetlenia, gwiazdki i komentarze :*

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro