EPILOG

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Proszę o czytanie z muzyką


Net

Kilka ostatnich dni przypominało szaleństwo.

Perry i Lea odnaleźli mnie zaledwie po kilku godzinach, ale towarzyszyło im kilkanaście innych osób, których nigdy wcześniej nie widziałem na oczy. Okazało się, że przestali być Cieniami i wpadli na moich przyjaciół, po tym jak się ocknęli.

Lea doszła do wniosku, że długość zamiany w Cień też jest ograniczona. Wciąż nie wiemy, jak to do końca działa, ale starość ostatecznie dopada wszystkich. Najwyraźniej, jeśli przeżyje się swoje życie w skórze Cienia, to potem człowieka i tak czeka śmierć.

Ci, którzy ocaleli, mówią, że potwory dopadły ich już po głównej apokalipsie. Nie wiedzą jak dawno, ale kilka osób postarzało się na naszych oczach. Na twarzach niektórych zmarszczki pojawiały się już kilka minut po przemianie... inni czekali dłużej.

Najbardziej wstrząsająca była zamiana maleńkiej dziewczynki w zmęczoną życiem staruszkę. Na początku wydawało się, że z dzieckiem wszystko w porządku, a gdy niemal dotarliśmy do Obozu, wszystko zdarzyło się w jakieś pięć minut.

Cienie na zawsze pozostaną dla nas tajemnicą.

I choć większość ludzi z miasta nie przeżyła, ocaleni postanowili wrócić z nami do Obozu.

A przynajmniej część z nich, bo spora grupa została w Schronieniu... z którym udało się zawrzeć coś w rodzaju paktu o nieagresji. Całą sprawę załatwił Perry, który, mimo że jego ojciec nalegał, postanowił pojechać do Obozu. Sam siebie nazwał „dobrowolnym zakładnikiem".

Jestem mu za to wdzięczny. I jeszcze za to, że nie dopuścił do spotkania mojego ojca z Jonem, które na pewno skończyłoby się źle. Ja byłem, i wciąż jestem, zbyt załamany, żeby zajmować się jakimikolwiek ważnymi zadaniami.

A w tej chwili ledwie powstrzymuję się przed ucieczką w miejsce, gdzie nikt mnie nie znajdzie.

Bo właśnie trwa pogrzeb Tio.

Wczoraj pochowaliśmy Izz. Ja i Pat zostaliśmy najdłużej, a gdy wreszcie zebrałem się w sobie i odszedłem, długo słyszałem za sobą szloch chłopaka. Od tamtej pory nikt go nie widział, bo nie wychodził ze swojego domu. Powinienem do niego pójść, ale to kolejna z rzeczy, które przekraczają w tej chwili moje możliwości.

Wczoraj to o Izz Sam opowiadał ze łzami w oczach. Mówił wszystkim nie o misji, którą przypłaciła życiem, ale o dzieciństwie dziewczyny i jej wkładzie w codzienne życie Obozu. Płakali nawet ludzie, z którymi Izz nigdy nie zamieniła słowa.

Myślałem, że tak samo będzie wyglądała dzisiejsza uroczystość. Jednak teraz Sam nie mówi o historii Tio... bo jej nie zna. Zamiast tego wychwala zasługi dziewczyny, a jego słowa o jej najwyższym poświęceniu, w żaden sposób do mnie nie trafiają. Patetyczne zwroty odnoszące się do odwagi Tio wydają się puste. Nastolatka, którą opisuje, jest zbyt idealna by mogła istnieć i czuję, że ludzie to wiedzą.

Chyba tylko ja i Max bylibyśmy w stanie powiedzieć coś prawdziwego o Tio. O tym, że czasem klęła z wściekłości, że od natłoku problemów bolała ją głowa, a poważne decyzje ją przytłaczały. Tylko my widzieliśmy, że czasem trzęsły jej się ręce.

Jednak żaden z nas nie jest w stanie wydać z siebie najcichszego dźwięku. Możemy tylko trwać na miejscu i żegnać Tio na własny sposób.

Stoję w pierwszym rzędzie, a otaczają mnie prawdziwe tłumy. Przyszli wszyscy mieszkańcy Obozu, bo każdy chce pożegnać Tiomy, dziewczynę o parzącym dotyku, Zaklinaczkę Cieni i nastolatkę, która ocaliła im życie.

Obok mnie jest Mat. W trakcie ostatniej bitwy skręcił kostkę, ale niedawno opatrzył go lekarz, który wrócił razem z resztą przemienionych w Cienie. Mój przyjaciel ma jeszcze bardziej usztywnioną nogę niż poprzednio, ale wciąż wytrwale chodzi z laską i nie słyszałem z jego ust słowa skargi.

Śmierć Tio na nim również mocno się odbiła. Ma puste oczy i twarz bez wyrazu. Usiłuje zachować spokój, ale znam go dość długo, by przejrzeć tę maskę. Tak naprawdę jest zdruzgotany. Pocieszyłbym go, jednak nie mam siły nawet na pocieszanie samego siebie.

Przed Matem stoi Max. Chłopiec wygląda, jakby wciąż nie docierało do niego wszystko, co się stało. Choć jego oczy są mokre od łez, widać w nich wciąż niegasnącą nadzieję, że to wszystko okaże się jedynie koszmarnym snem. W tym momencie wydaje się kruchy i słaby jak szmaciana kukiełka. Mat z łatwością powstrzymuje go przed upadkiem, używając jednej ręki. Mam wrażenie, że w chwili gdy zabierze dłoń, Max rozsypie się na kawałki. Sam czuję się podobnie.

Ciocia Mag też tu jest. Również po jej policzkach płyną łzy. Choć znała Tio krótko, wie, że zawdzięczamy jej życie. Gdyby nie dziewczyna, która poświęciła się za cały świat, nie byłoby tutaj teraz ani jej, ani Mata, ani mnie czy Maxa. Wszyscy bylibyśmy martwi.

Kobieta czuwa nad nami i jedną rękę trzyma na ramieniu syna, a drugą na moim.

Wiem, że gdzieś w tłumie jest również mój tata. Właściwie jeszcze z nim nie rozmawiałem, ale nie spieszy mi się. Choć ojciec wyraźnie czuje się lepiej i nawet zrezygnował z jazdy na wózku na rzecz kuli, wciąż nie wiem, jak zareaguje, gdy się do niego odezwę. Nie mam pojęcia, co zrobi, gdy powiem mu o tym, czego się dowiedziałem o Jonie.

Niedaleko stoi Perry. Spoważniał od naszego pierwszego spotkania. Już nie uśmiecha się tak, jak na samym początku, nie rzuca na prawo i lewo żartami i zdecydowanie poważniej podchodzi do życia.

Lea siedzi na wózku, który jeszcze do niedawna należał do mojego ojca. Chociaż według lekarza powinna wciąż leżeć, uparła się, żeby przyjść. Perry trzyma ją za rękę, a ona jej nie odtrąca. Wpatruje się w grób Tio, a ja jestem prawie pewny, że w jej oczach dostrzegam łzy.

Kiedy się rozglądam, widzę mnóstwo znajomych twarzy. Ludzi, których wyrwaliśmy z łap Cieni lub tych, którzy zostali w Obozie na czas naszej wyprawy. Poza nimi są tutaj wszyscy, których spotkaliśmy w mieście i których zabraliśmy do Obozu. Nie znam ich, ale oni również wydają się smutni.

O wiele lepiej bym się czuł, gdyby zamiast tej zgrai nieznajomych pojawiło się tylko kilka osób, na których Tio zależało. Poznałem ją dość dobrze, żeby zauważyć jak nieswojo zachowywała się wśród nieznajomych. Przez całe życie miała tylko swoją rodzinę, maleńką, zaufaną grupkę.

Źle mi z tym, że teraz ci wszyscy obcy gapią się na prosty nagrobek, na którym wykuto jej imię.

Grób znajduje się niemal przy samej bramie, wśród kilku drzew, które rosną obok muru. Tak blisko świata na zewnątrz, jak się dało, ale jednocześnie wciąż w Obozie. Blisko osób, które ją kochały.

Potrafię tylko stać i patrzeć na litery układające się w imię: „Tiomy".

Pogrzeb się kończy, a ludzie powoli się rozchodzą, jednak ja wciąż uparcie trwam na miejscu. Perry zabiera Leę, a przed odejściem rzuca mi współczujące spojrzenie. Razem ze mną zostaje Ciocia Mag, Mat i Max, jednak w końcu oni też idą. Mat bierze Maxa na ręce, a chłopiec jest tak maleńki, że z łatwością utrzymuje go jedną ręką. Chciałbym im pomóc, ale nie jestem w stanie oderwać wzroku od prostych liter wyrytych pospiesznie na nagrobku.

Gdy jestem pewny, że nikt nie został i mnie nie obserwuje, osuwam się na ziemię.

Zawsze byłem silny. Nie złamała mnie śmierć matki, choroba ojca ani ciężkie życie w świecie opanowanym przez Cienie. A teraz czuję się tak, jakbym miał już nigdy nie wstać.

Moje oczy są suche, bo wszystkie łzy wypłakałem nad ciałem Tio na przedostatnim piętrze najwyższego budynku w mieście. Kiedy opuszczam powieki, wciąż nawiedza mnie obraz spokojnej i uśmiechniętej twarzy dziewczyny, dlatego uparcie wpatruję się w nagrobek.

- Tio. – Po raz ostatni wypowiadam to imię. Zaciskam szczęki i kontynuuję, mimo bólu serca. – Uratowałaś cały świat. Cały, pieprzony świat. Czemu nie mogłaś uratować siebie?

Zaciskam dłonie w pięści. A raczej dłoń, bo druga jest opatrzona i usztywniona. Połamana ręka wciąż boli, ale nauczyłem się nie zwracać na nią uwagi.

- Czemu musiałaś być taka samolubna? Nie myślałaś o Maxie? Nie myślałaś o mnie?! – Wbijam wzrok w ziemię.

Przez ostatnie dni byłem załamany. Teraz zaczynam czuć wściekłość.

Jednak gdy przed oczami po raz kolejny staje mi jej uśmiechnięta twarz, gniew wyparowuje równie szybko, jak się pojawił.

Biorę głęboki oddech, ale powietrze pali mnie w gardło.

- Żegnaj, Tio. – Wypuszczam powietrze z płuc. – Wszyscy dziękują ci, że uratowałaś im życie. Moje też uratowałaś, ale ja podziękuję za coś innego.

Powoli i chwiejnie wstaję. Kładę dłoń na chropowatej powierzchni nagrobka. Przejeżdżam ręką po kształcie liter.

- Dziękuję ci, że byłaś. Nie ważne jak długo. Zmieniłaś moje życie i zmieniłaś mnie. Dziękuję, że mogliśmy się spotkać. Tęsknię za tobą.

Odwracam się i odchodzę.

*

Nie mam najmniejszego zamiaru wracać do żadnego z domów. W jednym czeka na mnie ojciec, a w drugim Max. Choć chłopiec nie jest niczemu winny, nie jestem w stanie na niego patrzeć, bo natychmiast widzę jego siostrę.

Jednak nie mogę też do końca życia stać nad grobem.

Dlatego idę... za bramę.

Tym razem stoi przy niej Joe, który pozdrawia mnie ponurym skinieniem głowy. Wypuszcza mnie bez słowa. Mam ochotę się roześmiać, bo mimo tego co się stało, niektóre rzeczy pozostaną niezmienne. Świat stanął na głowie, Cieni już nie ma, ale ja nadal jestem dowódcą polowań i mogę wychodzić za mur, gdy tylko zechcę.

Korzystam z tego przywileju i zmierzam do lasu. Jak na ironię, pogoda jest naprawdę piękna. Słońce świeci i ogrzewa wszystko swoim blaskiem, a rośliny wyciągają w jego stronę łodygi i liście. Zieleń kwitnie wokół, a powietrze wydaje się przesycone ciepłem i światłem.

Mam przy sobie swój pistolet, który odzyskałem po pakcie ze Schronieniem, jednak nie podejrzewam, bym musiał go używać.

Idę tak długo, aż drzewa zasłaniają słońce, a potem siadam pod potężnym bukiem. Nie wiem, po co tu przyszedłem, ale czuję się lepiej niż w Obozie. Chyba po prostu muszę pobyć sam.

Powinienem rozmyślać o nowym życiu, które pojawiło się przede mną i przed wszystkimi ludźmi. Nie ma już Cieni, więc świat znów należy do nas. Będziemy mogli odbudować cywilizację...

Prycham.

Nie mam zamiaru już nigdy angażować się w jakiekolwiek misje mające polepszyć świat. To kosztuje zbyt wiele.

Wyjmuję pistolet z kabury i przyglądam mu się z napięciem.

Właściwie... jeden trup więcej... Czy to jakakolwiek różnica?

Odbezpieczam broń i celuję do samego siebie. Wpatruję się w czarną lufę, a mój palec drga na spuście.

Tio mogła uciec. To czemu ja nie mogę?

Zamykam oczy i przywołuję do siebie obraz uśmiechniętej dziewczyny.

Biorę ostatni oddech...

Coś szeleści wśród krzaków. Unoszę powieki i z wahaniem odwracam pistolet w stronę hałasu.

- Kto tam? – mruczę.

Z liści wychyla się kudłaty łeb. Zerka na mnie ogromna para ciemnych oczu, a uszy zwierzęcia stoją na sztorc, jakby uważnie mnie słuchało.

Marszczę brwi i przekrzywiam głowę. Dociera do mnie, kogo mam przed sobą i otwieram szerzej oczy.

- To ty jesteś tym wilczkiem Tio? – Mam ochotę parsknąć śmiechem. – Myślałem, że już się od nas odczepiłeś.

Wilk nie wydaje żadnego dźwięku, jedynie podchodzi kilka kroków w moją stronę. Nie wydaje się agresywny, ale mimo wszystko przechodzi mnie dreszcz. Odwraca łeb i zerka za siebie, jakby na kogoś czekał.

- Co jest? - pytam.

Nagle dostrzegam postać, która niepewnie wychodzi z zarośli za zwierzęciem.

Pistolet wypada mi z ręki.

Niemożliwe.

- Tio?


I tak... to jest właśnie koniec.

Chyba wszystkie słowa zużyłam na epilog i nie wiem, co powinnam napisać w tym miejscu. Dlatego zapraszam do przeczytania notki, która nosi nazwę  "Od autorki".

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro