Rozdział 16

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Tio

Noc spędzam na kanapie w domu Neta. Chłopak leży obok i obejmuje mnie ramionami, a ja leżę przytulona plecami do jego klatki piersiowej. Nie całujemy się więcej, nawet nie rozmawiamy. Po prostu jesteśmy tuż obok siebie i słuchamy nawzajem, jak biją nasze serca. Net dość prędko zasypia, najprawdopodobniej wciąż zmęczony po niedawnej przemianie w Cień, a ja nie mam zamiaru go budzić.

Sama nie mogę spać. Zdarzyło się zbyt wiele paskudnych rzeczy, za które jestem odpowiedzialna. Poczucie winy nie daje mi odpocząć.

Daję radę rozluźnić się tylko wtedy, gdy zamykam oczy i liczę kolejne oddechy Neta. Czuję drapanie w gardle, bo dociera do mnie, że mi na nim naprawdę zależy. Nie chcę tego zepsuć. Nie chcę go zranić, ale mogę nie mieć wyboru.

Nigdy nie wyobrażałam sobie, że przeżyję coś takiego. Nie w tym świecie.

Kiedy wstaję przed świtem, żeby wymknąć się na zewnątrz, zaczynają mnie gryźć wyrzuty sumienia. Mam wrażenie, że w ten sposób rozczarowuję wszystkich, jednak po prostu nie mogę pozwolić, by szli razem ze mną.

To najprawdopodobniej samobójcza misja. Skoro ponad sto osób nie dało rady kilku dziesiątkom Cieni, to jakie szanse ma czwórka przeciwko całemu miastu? Nie mam prawa, żeby wymagać od innych takiego poświęcenia. Sama najchętniej uciekłabym, gdzie pieprz rośnie, ale wiem, że nie wolno mi stchórzyć. To wszystko moja wina, więc muszę wziąć na siebie odpowiedzialność.

Zaryzykuję swoim życiem, ale przynajmniej wiem, że Mat i Net w razie czego zajmą się moim bratem.

Przemykam cicho pustymi ulicami i układam w myślach plan. Właściwie nie jest on zbyt skomplikowany, po prostu trzeba pójść do miasta, a tam... Tam się wszystko okaże. Nie wygram sama jedna z wszystkimi Cieniami, więc nie zostaje mi nic innego, jak wysłuchać Pana i Władcy Cieni.

Wchodzę do domu Mata, po czym, najciszej jak mogę, skradam się na paluszkach do swojego pokoju. Z jednej strony chcę, żeby Max wciąż spał, a z drugiej jakaś cząstka mnie ma nadzieję na prawdziwe pożegnanie.

Kiedy wchodzę do środka, z moich ust ucieka westchnienie. Opieram dłoń o framugę drzwi i przykładam do niej policzek. Muszę przyznać, że takiego widoku się nie spodziewałam.

Max spokojnie pochrapuje na łóżku, a tuż obok niego drzemie Mat. Chłopak obejmuje opiekuńczo ramieniem mojego braciszka, jakby chciał go chronić nawet przez sen. Wciąż ma na sobie dzienne ubrania, a na jego kolanach leży laska, ale zdecydowanie śpi. Jego klatka piersiowa powoli unosi się, po czym opada.

Ten widok jednocześnie rozdziera mi serce i utwierdza w decyzji, by iść samej. Nie mogę pozwolić, żeby Obóz stracił jeszcze kogoś. Ich strata jest potworna, a ja muszę to naprawić. Albo chociaż spróbować, bo mimo najszczerszych chęci nie wierzę w szczęśliwe zakończenie tej opowieści.

Ostrożnie zamykam drzwi i schodzę na dół. Po raz ostatni siadam za kuchennym stołem, opierając twarz na rękach. Chowam ją w dłonie, biorąc kilka głębokich wdechów. Pozwalam sobie na ostatnią minutę relaksu, a potem podnoszę wzrok. Tuż przede mną leży moja kusza, niczym wielki sztandar tego, kim jestem i kim pozostanę.

Pewnie Mat podniósł ją z podłogi i tutaj zostawił.

Ze ściśniętym gardłem przewieszam broń przez ramię, po czym uzbrajam się w kołczan pełen bełtów. Później przeszukuję cały dom i zbieram inne potrzebne rzeczy – torbę, jakiś koc, kilka noży z kuchni oraz zapasy jedzenia. Powoli przyśpieszam, bo zaraz Obóz zacznie żyć, a wtedy nie pozwolą mi odejść bez wsparcia.

Gdy wreszcie mam wszystko, w myślach mocno ściskam swojego brata i szepczę mu na ucho: „Kocham cię i błagam... przeżyj."

Potem opuszczam dom, który w ciągu całego mojego istnienia na tym świecie był dla mnie jedynym bezpiecznym schronieniem, i równym krokiem zmierzam w stronę ogrodzenia. Oczywiście, nie mogę wyjść bramą; strażnicy nie wypuściliby mnie bez „drużyny". Jednak to nie problem. Ich interesują bardziej ci, którzy chcą wejść, a nie wyjść.

Bez problemu podkradam się pod sam mur i czekam, aż w okolicy nie będzie ani jednego strażnika. Wtedy bez najmniejszych komplikacji podciągam swoje ciało do góry i szybko znikam po drugiej stronie.

Kiedy dotykam nogami ziemi, powiew wiatru porusza trawy. Mam wrażenie, że szepczą do mnie i na moment zamieram. Znów wkraczam w świat za murem. Wcześniej – tu był mój dom. A teraz? Czuję się jak intruz.

Poprawiam pasek na ramieniu i ruszam, zanim ktokolwiek mnie dostrzeże.

„Przepraszam, Max. Przepraszam, Net. Przepraszam, Mat. Przeżyjcie dla mnie."



Kochani Czytelnicy, jesteśmy w ważnym miejscu. I mamy ważny dzień.

Ten rozdział (specjalnie taki krótki) to zakończenie pewnej części Planety i przejście w kolejną. Nie zdradzę nic więcej, jednak niedługo sami się zorientujecie, o co mi chodzi :)

Natomiast jest jeszcze jedna sprawa, o której chciałabym powiedzieć, a mianowicie ten ważny dzień – dzisiaj (15.01.2017 r.) mamy 25. finał Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy!

Dla mnie to dość szczególny dzień i chociaż jestem zasadniczo raczej przeciwna wyznawaniu rzeczy w internecie, to dzisiaj chciałabym się z Wami podzielić szczególną historią.

Wiecie... Bez WOŚP być może nie byłoby "Planety Cieni". Nie byłoby też "Idealnych" ani "Lustrzanych Wydm" czy jakiejkolwiek mojej pracy.

Dlaczego?

Bo być może bez WOŚP nie byłoby mnie.

Jako maleńkie dziecko trafiłam do szpitala. Nie pamiętam tego, jednak wielokrotnie słyszałam tę opowieść od rodziców. Miałam zapalenie płuc, wysoką gorączkę, a moja dość paskudna astma oskrzelowa też nie ułatwiała. Biorąc pod uwagę fakt, że nie chodziłam jeszcze wtedy do przedszkola, sytuacja nie wyglądała ciekawie. W szpitalu błyskawicznie podano mi leki i podłączono chyba ze trzy inhalatory – wielkie, kobylaste, nieporęczne urządzenia. Każdy z nich miał serduszko WOŚP. Dusiłam się i kaszlałam, a lekarze skakali wokół mnie przez kilka godzin. Cała sala była zadymiona od wyziewów z tych maszyn. Dopiero po tych kilku godzinach mój stan się poprawił, a lekarz przyznał moim rodzicom, że to była sytuacja zagrożenia życia. Gdyby szpital nie miał tych paskudnych inhalatorów z serduszkiem... Nie wiadomo. Jednak ja jestem wdzięczna, że je mieli.

I wiecie co?

Przez kolejne lata niemal co roku trafiałam do szpitala i za każdym razem, dzień w dzień, w czasie każdej inhalacji korzystałam z inhalatorów z serduszkami. Szpitalny aparat do prześwietleń płuc również miał naklejkę. I w pokoju, gdzie od prawie osiemnastu lat robię spirometrię, również przyklejone jest serduszko WOŚP.

W tej chwili szpital ma nowiutkie, małe i wygodne inhalatory (informacja z przełomu wrzesień/październik 2016), jednak w mojej pamięci ciągle są tamte stare, paskudne kobyły.

Naprawdę, warto pomagać Orkiestrze. Rozumiem, że można nie przepadać za Jerzym Owsiakiem, ale nie krytykujmy przez to WOŚP! To jest niesamowita inicjatywa, akcja, w której udział biorą miliony i która milionom pomaga. Gorąco zachęcam do wsparcia WOŚP, bo WOŚP ratuje życie i będę to powtarzać aż do śmierci.

Pomagajmy innym! Warto :D


A zakończenie trochę z innej beczki... Rozdział jakoś na dniach, tym razem już normalnej długości :D

I miałam Wam jeszcze zadać pytanie.

Jak się nazywa ship Net x Tio? Głosujcie!

1. Netio

2. Neio

3. Nio

4. Tet

Jeśli były jeszcze inne propozycje, przepraszam, ale gdzieś mi zaginęły :p

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro