Rozdział 2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Tio

Po wyjściu na dwór zachowujemy się bezszelestnie. Uważam, żeby nie nadepnąć na żadne gałązki, ale na szczęście mam w tym doświadczenie. Trzask może odstraszyć zwierzęta... i przyciągnąć coś o wiele bardziej nieprzyjemnego.

Trzymam kuszę gotową do strzału, a mój brat bez chwili wytchnienia ściska olbrzymi nóż myśliwski. Oboje mamy doświadczenie z bronią, ale prawda jest taka, że w razie ataku salwowalibyśmy się ucieczką i liczyli na cud.

Razem brniemy przez las. Słońce powoli wstaje i wszędzie tańczą złote promienie, które ślizgają się po liściach. Są piękne, ale nie mam czasu, żeby je podziwiać. Będąc na dworze, trzeba ciągle zachowywać czujność.

Tak właśnie wygląda typowy poranek w świecie po apokalipsie.

Cywilizacja umarła jakieś sto lat temu, a ludzie stali się zwierzyną łowną.

Razem z Maksem zostawiamy za sobą sterty kamieni, które musiały być kiedyś czyimś domem i przeprawiamy się przez kilkanaście kolejnych. Wieś? A może osiedle? Nie mam pojęcia i chyba nie chcę wiedzieć.

- Mewa. – Brat pokazuje palcem na drzewo.

Zerkam tam. Spory ptak siedzi na sośnie i czyści piórka. No proszę... Czy to możliwe żebyśmy byli blisko morza? Raz widziałam mewę, mama mi ją pokazała.

Celuję ostrożnie do zwierzęcia. Bardzo dobrze, że wybrało na odpoczynek iglaka, bo szpilki nie zasłaniają tak widoku jak liście. Unoszę jeszcze odrobinkę kuszę i biorę głęboki oddech. Jeśli spudłuję, to ptak odleci, zanim naciągnę cięciwę po raz drugi.

Jednak ja nie pudłuję.

Strzelam i mewa spada na ziemię przeszyta bełtem. Mamy śniadanie.

Mój brat podbiega i łapie zwierzątko za skrzydła. Podnosi je radośnie, po czym szybkim ruchem wyciąga strzałę. Podchodzę do niego z uśmiechem i wyciągam rękę. Dzisiaj szybko nam poszło.

Max właśnie ma mi ją podać, kiedy za nami rozlega się głośny szelest.


Net

Brama otwiera się z metalicznym skrzypnięciem. Wychodzę na zewnątrz i skanuję otoczenie wzrokiem. Wokół Obozu nie ma drzew ani krzaków, których pozbyto się dawno temu, dzięki czemu wszelkie zagrożenia widać od razu.

Teraz dostrzegam tylko falującą od wiatru trawę i las spokojnie szumiący w oddali. Gdzieniegdzie pleni się kilka krzaczków, które trzeba będzie niedługo wyciąć.

Odwracam się i rzucam strażnikowi krótkie:

- Zamykaj.

Mężczyzna nazywa się Joe, ma trzydzieści sześć lat i od lat sprawuje patrol przy bramie. To potężny, brodaty brunet z groźnie wyglądającą szramą na policzku i sympatycznym uśmiechem. Nigdy nie rozstaje się ze swoim karabinem.

Nie śmie zakwestionować mojego polecenia i pociąga za dźwignię, a drzwi natychmiast się za nami zatrzaskują. Tylko dzięki nim możemy wciąż żyć na powierzchni.

Oczywiście, dwumetrowy, betonowy mur też robi swoje. Cały Obóz jest doskonale zabezpieczony. Spośród stu dwunastu osób tylko trzydzieści nie umie posługiwać się bronią, a czterdzieści sześć stale pełni straż przy ogrodzeniu.

Jednak tylko piętnaście ma prawo brać udział w polowaniach.

Kiedy odchodzę od ogrodzenia razem z bliźniakami, uważnie obserwuję teren. Po prawej mam morze, wyjątkowo dziś spokojne, i skalisty klif stromo opadający w kierunku niewielkiej plaży. Natomiast z lewej trawiasta polana przechodzi powoli w sosnowy bór. Jedzenie łatwiej znaleźć w lesie i bez wątpienia właśnie tam bym poszedł, gdybym był sam. Jednak trudniej w nim wypatrzeć Cienie i dlatego wybieram wędrówkę wzdłuż klifu.

Idziemy tak długo, aż Obóz znika nam z oczu. Zwierzęta przez ostatnie sto lat mocno się rozpanoszyły i stosunkowo łatwo je upolować, ale te żyjące najbliżej pojęły, że powinny czuć przed nami strach. Żeby ustrzelić jelenia, często trzeba naprawdę zmęczyć nogi.

- Gdzie idziemy? – szepcze Pat.

Uciszam go machnięciem ręki. Najważniejsza zasada panująca gdy jesteś za murem – trzymaj gębę na kłódkę. Nawet najcichszy szept może sprowadzić do nas Cień. Czemu tak trudno to pojąć?

Odchodzimy kilkaset metrów, aż wreszcie mój wzrok przyciągają ślady odciśnięte w miękkiej ziemi. Kucam i przypatruję się im uważnie.

Jakieś spore zwierzę tędy przechodziło. Niedawno. Dobry znak.

- Net... – Pat znowu przerywa ciszę.

Robię się zdenerwowany.

- Ile razy mam mówić, żebyś był cicho! – szepczę głośniej niż zamierzałem i podnoszę wzrok. Mam ochotę zdzielić samego siebie, bo przed chwilą złamałem własną zasadę.

Jednak mój gniew wyparowuje, gdy widzę, że bliźniaki są blade jak śmierć. Natychmiast się podnoszę i patrzę tam, gdzie one. A potem mam ochotę zakląć.

Jakieś dwadzieścia metrów od nas stoi Cień. Ta nazwa naprawdę dobrze oddaje jego istotę. To szary twór wielkości i postury człowieka, ale bez oczu, ust i uszu. Wygląda jak najzwyklejszy ludzki cień. Żadnej twarzy – żadnej osobowości. Najbardziej bezosobowe stworzenie kiedykolwiek powołane do życia przez matkę naturę... albo cholera wie co innego.

Skąd on się tu, do diabła, wziął? Przed chwilą się rozglądałem i wszędzie było pusto.

Podnoszę się ostrożnie i podświadomie zajmuję taką pozycję, żeby osłonić przyjaciół. Bestia syczy i przekrzywia głowę. Gdy na nią patrzę, mam wrażenie, że jest pozszywana z kawałków o różnym odcieniu szarości. Część głowy i piersi jest smoliście czarna.

To kwestia sekund zanim ruszy, żeby nas zaatakować.

Jesteśmy zbyt daleko, żeby dobiec do Obozu. Zanim zrobimy sto kroków, Cień z łatwością nas dopadnie. Przed nimi nie da się uciec. Powinienem się bać, ale na razie nie czuję strachu, bo jestem zbyt napompowany adrenaliną. Spotykałem już te potwory, a nadal żyję.

- Strzelamy! – Podejmuję decyzję natychmiast. Jako pierwszy unoszę broń i celuję w potwora.

Mam pistolet z tłumikiem, więc strzał jest niemal niesłyszalny. Muszę zaryzykować hałas, żeby mieć szansę na przeżycie.

Trafiam w sam środek czarnej głowy.

Nie odnosi to żadnego skutku. Cień w ogóle się nie rusza. Wygląda, jakby wbijał w nas wzrok, chociaż nie ma oczu. Przechodzi mnie od tego dreszcz. Strzelam po raz kolejny, a bliźniaki wreszcie reagują i zaczynają mi pomagać. Nie winię ich za tak późny zapłon, choć to nieco denerwujące.

Potwór przez dobrą minutę tylko przygląda się naszym bezowocnym wysiłkom, a potem najspokojniej w świecie zaczyna iść w naszą stronę. Ostrzał nie robi na nim wrażenia.

Wycofujemy się powoli, ale wiem, że jeśli go nie zastrzelimy, to on zabije nas. Ucieczka tylko go sprowokuje. Mimo że na razie nie wygląda na zbyt zainteresowanego wyrwaniem z nas życia, jak zaczniemy się ruszać, on też przyśpieszy. Już to widziałem.

Celuję zawsze w to samo miejsce i po oddaniu siedmiu strzałów wreszcie doczekuję się efektu. Z ogłuszającym trzaskiem pęka powłoka stwora, a ósmy pocisk przechodzi na wylot przez jego czoło. Bestia zaczyna wściekle syczeć.

O ho... wkurzył się.

Pora na tę trudniejszą część. Tę w której łatwo można stracić życie.

Teraz już jestem pewny, że stwór gapi się złym wzrokiem prosto na mnie. Staram się go zignorować i obieram sobie kolejny punkt, tym razem na jego piersi. Strzelam i zaczynam żmudną robotę, żeby przestrzelić jego grubą skórę.

A on nagle zaczyna biec.

Leci prosto na mnie i chociaż próbuję się uchylić, nie mam żadnych szans. Bestia łapie mnie ręką za gardło i odciąga metr dalej. Wyciąga łapę tak, że zwisam nad przepaścią. Tylko końcami stóp dotykam jeszcze ziemi.

Cała akcja zajęła mu maksymalnie trzy sekundy.

Cholera.

Cień syczy mi prosto do ucha i prycha gwałtownie, kiedy wyciągam w jego stronę pistolet. Strzelam i chybiam, bo bestia mną szarpie, a potem od razu wytrąca mi broń z ręki. Mój ulubiony pistolet spada na plażę.

Uderzam go w bark, ale dłoń przechodzi na wylot, jakbym bił się z powietrzem. Przeklęte Cienie!

Słyszę, że Izz wydaje okrzyk przerażenia. Nie muszę patrzeć, żeby wiedzieć, co pojawia się właśnie na mojej szyi. Dokładnie czuję, jak rozwija się tam ogromna, czarna plama.

Patowi udaje się przebić pancerz i kolejna kula przechodzi przez głowę potwora. Jeszcze jeden raz i go wykończymy.

Nie mogę oddychać, a łzy napływają mi do oczu. Mam wrażenie, że na moim gardle nie zaciska się ręka tylko jakaś gigantyczna stalowa obręcz. Mam ochotę się rozkaszleć. Znika też coraz więcej moich sił.

Ostatnim rozpaczliwym ruchem wyciągam zapasowy pistolet i przykładam go do piersi Cienia.

Strzelam.

I ma miejsce prawdziwy cud! Powłoka pęka, kula przeszywa ciało i istota zaczyna piszczeć z bólu.

- Zdychaj, łajzo! – Nie mogę się powstrzymać od okrzyku zwycięstwa.

Potwór dosłownie rozpływa się na moich oczach. Wygląda to trochę tak, jakby ktoś nagle rozwiał mgłę albo zwyczajnie go zdmuchnął. Jego fragmenty przyklejają się do wszystkich cieni, które są w okolicy. I po chwili znika bez śladu.

A do mnie dociera, że wiszę nad przepaścią...

Nie udaje mi się powstrzymać okrzyku, gdy czuję, że lecę w dół. W ostatniej chwili myślę, że muszę wyglądać przekomicznie, machając rękami na wszystkie strony.

- Mamy cię! – Izz i Pat w tym samym momencie chwytają mnie za ręce.

Akurat w tej chwili jestem im wdzięczny za ich skoordynowanie.

Podciągają mnie i wreszcie staję pewnie na nogach. Klepię każde z nich po ramieniu, a potem dotykam ostrożnie swojej szyi. Czarna plama cholernie piecze. I nie zniknie przez najbliższy tydzień.

- Nieźle – mruczy Pat i przejeżdża ręką po twarzy, żeby się uspokoić.

- Wcale nie nieźle. – Izz oddycha głęboko. – Strasznie.

Przyjaciele patrzą na mnie, ciągle bladzi i podenerwowani.

- Wiecie co? Wracajmy do domu – charczę.


Tio

Obracam się w kierunku szelestu. Mocniej ściskam kuszę. Max przywiera do mojej nogi.

Błagam, niech to będzie jeleń. Błagam, niech to będzie jeleń...

Cień złowieszczo wychyla się zza drzewa.

Nie!

Łapię brata za rękę i zaczynam uciekać. Nie mamy szans. Już to wiem. Ale nie mogę się tak po prostu poddać. Odwracam głowę i w biegu celuję.

Cień jest tuż za nami, a strzała wbija mu się w ramię. A raczej przelatuje przez jego ramię, jakbym strzelała w dym. Czuję ukłucie satysfakcji. Nie żeby go to zatrzymało czy chociaż zabolało – po prostu cieszę się, że tanio skóry nie sprzedam.

Powinnam umierać ze strachu. Powinnam obmyślać jakiś plan ucieczki. Być może życie powinno mi przelecieć przed oczami. A zamiast tego jestem w stanie myśleć tylko i wyłącznie: „Cholera jasna!".

Ostatniego potwora widziałam rok temu. Razem z Maksem spaliśmy wtedy na drzewie. Na jego widok zamarliśmy, wstrzymując jednocześnie oddech. Nie zauważył nas. Tę jedną naukę zapamiętałam i okazała się bardzo przydatna – Cienie rzadką podnoszą głowy. I zdecydowanie nie lubią się wspinać.

Liczyłam, że przez jakiś czas zdołamy żyć niezauważenie, ale się przeliczyłam. Te stwory zamordowały siedem miliardów. Czemu miałoby się upiec naszej rodzinie?

Cień zaciska łapę na moim ramieniu, po czym staje gwałtownie. Puszczam brata i krzyczę tak głośno, jak tylko jestem w stanie:

- Uciekaj!

Widzę przerażenie w jego zielonych oczach, ale nie waha się przed wykonaniem mojego rozkazu. Czmycha w krzaki, a ja jestem wdzięczna, że Cień jest tylko jeden. Dzięki temu mój brat ma szansę na ucieczkę...

Stwór odwraca mnie do siebie, po czym kładzie drugą rękę na piersi. Usiłuję się wyrwać, ale jest zbyt silny. W panice chwytam nóż myśliwski i zadaję mu cios, w który wkładam całą swoją energię. Ostrze wchodzi w jego ciało gładko jak w masło, ale przechodzi na wylot. Bestia ściska mocniej moje ramię tak, że krzyczę z bólu i upuszczam broń.

Zawsze dziwiły mnie ich zdolności. Kiedy chciały, potrafiły mieć skórę twardą jak stal, a innym razem zachowywały się jak prawdziwe cienie.

Szamoczę się bezradnie jak motyl złapany w pajęczą sieć.

Wiem, że nie mam żadnych szans, czarna plama już rozchodzi się po moim ciele. W końcu, gnana bezsilnością, zamiast próbować uciec – robię coś całkowicie przeciwnego. Rzucam się na niego, mimo że nie mogę go zranić. Biorę zamach i uderzam stwora potężnym sierpowym.

Jestem pewna, że ręka też nie zrobi mu krzywdy... ale ona zderza się z szarym ciałem z głośnym trzaskiem. Otwieram usta ze zdziwienia, kiedy potwór upada na ziemię. Jestem tak zszokowana, że przez sekundę nie potrafię wykonać nawet jednego kroku.

Potem dociera do mnie, co przed chwilą zrobiłam i zaczynam uciekać. Cień syczy gniewnie i rusza za mną. Goni mnie przez kilka minut, ale jest o wiele wolniejszy i jakby ostrożniejszy.

Wypadam z lasu i staję gwałtownie w miejscu, aż ryję piętami o ziemię. Tuż przed sobą mam skalisty klif. Fale rozbijają się leniwie o kamienistą ścianę – tyle że to z piętnaście metrów poniżej!

Odwracam się, jednak Cień jest tuż przy mnie. Znowu usiłuje mnie chwycić, ale kopię go w nogę. Tego też nie przewidział. Gwałtownie robi krok w tył, a potem syczy i atakuje. Zatapia pazury w moim ramieniu.

Krzyczę z bólu. Nawet nie wiedziałam, że one mają szpony!

Nagle tracę równowagę. Przechylam się gwałtownie do tyłu, a stwór tylko jeszcze bardziej mnie popycha. Zupełnie tracę grunt pod nogami.

Spadam z klifu.


Poprawek ciąg dalszy ;) Jeśli widzicie gdzieś błędy, koniecznie mi o nich powiedzcie :D

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro