Rozdział 6

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Tio

Śniadanie jest naprawdę przepyszne. To chyba najlepszy posiłek, jaki jadłam przez całe życie. Przywykłam do wiewiórek pieczonych na ognisku, leśnych owoców i korzonków, a teraz mam do dyspozycji chleb, masło, a nawet prawdziwą wędlinę. I jeszcze jakieś małe czerwone kulki, które nazywają „pomidami" albo jakoś tak...

Mama Mata jest najmilszą mamą, zaraz po mojej własnej, jaką kiedykolwiek spotkałam. Zajmuje się mną tak, jakby znała mnie od zawsze i nie przeszkadzają jej moje maniery i dziwne zachowania. Nawet nie mrugnęła, kiedy na samym początku jedzenia z rumieńcem na policzkach zapytałam ją, jak używać sztućców.

Teraz z uśmiechem nalewa mi do kubka jakiejś dziwnej, brązowej wody, która wbrew pozorom pachnie dość przyjemnie.

– Co to? – pytam i ostrożnie wącham. Płyn ma naprawdę ładny zapach, wyczuwam w nim woń lasu.

– Herbata ziołowa z miodem. Spróbuj. – Kobieta uśmiecha się zachęcająco i dodatkowo kładzie na moim talerzu małe, kruche krążki z malinami. Ciasteczka?

Jem tyle, ile nigdy wcześniej. Dopóki nie przypominam sobie, że w tym czasie mój brat siedzi w jakiejś opuszczonej norze i drży o własne życie. Może nawet płacze, bo uważa mnie za martwą i przeraża go wizja samotności w tym strasznym świecie.

Apetyt przechodzi mi natychmiast i odsuwam od siebie talerz. Gdy mama Mata nie patrzy, zgarniam jedno ciasteczko, po czym chowam je do kieszeni kurtki. Maksowi będzie smakowało.

Nagle ktoś puka i Mat otwiera drzwi od pokoju obok, żeby przejść przez korytarz i wpuścić gościa do swojego domu. Próbuję się nie gapić, kiedy kuśtyka do drzwi, chociaż to trudne, bo nigdy wcześniej nie widziałam człowieka, który musiałby korzystać z laski i wciąż nie jestem przyzwyczajona do tego widoku. W pewien sposób mnie uspokaja.

Nie wiem, co mu się stało w nogę, ale jego stan tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że tutaj musi być naprawdę bezpiecznie. W lesie nie przeżyłby nawet dnia. To niewyobrażalne szczęście, że trafiłam do takiego miejsca.

Moje rozmyślania przerywa wtargnięcie do kuchni jakiegoś wielkiego mężczyzny. Podskakuję, przestraszona, kiedy bez słowa siada na krześle przede mną. Ma ostre rysy twarzy i przenikliwe, brązowe oczy, którymi teraz pilnie mnie obserwuje.

– Kim jesteś? – pyta.

Stroszę się, bo nie podoba mi się jego ton. Nie jest do końca oziębły, ale też zdecydowanie nie należy do sympatycznych.

– Dziewczyną – burczę. – Nie widać?

– Tio, to jest Sam. – Mama Mata podchodzi do stołu i kładzie mi rękę na ramieniu, próbując ułagodzić sytuację, zanim utrwali się napięcie. Jej oczy przekazują: „bądź miła".

O cholera. To jest ten Sam, wielki przywódca Grupy. Ale wtopa.

Mężczyzna uśmiecha się krzywo i przez to wygląda ciut przyjaźniej. Wyciąga do mnie dłoń, a ja unoszę lekko kąciki ust, zadowolona, że przynajmniej on wita mnie po ludzku i nie wybucha śmiechem, gdy tylko głośniej odetchnę.

– Miło mi cię poznać, Tio. – Ściska moją dłoń, a potem poprawia się na krześle i zakłada nogę na nogę. – Jak już przedstawiła mnie Mag, nazywam się Sam.

„Zapamiętać – mama Mata ma na imię Mag."

Prostuję się z dumą i próbuję utrzymać pewność siebie. Muszę im wszystkim pokazać, że wiem, czego chcę.

– Miło mi cię poznać, Sam – mówię i lekko mrużę oczy, ciekawa, jak zareaguje, gdy nazwę go po imieniu. Nie krzywi się i w żaden sposób nie daje poznać, czy go to zaskoczyło. Z lekkim uśmiechem kontynuuję: – Nazywam się Tiomy.

I to właściwie wszystko, co dajemy radę sobie powiedzieć, bo ktoś znowu puka. Mat, zrzędząc, ile wlezie, znów idzie do drzwi, a po chwili wraca razem z Netem.

Chłopak wygląda na nieco speszonego widokiem Sama i mnie. Prędko jednak opiera się o framugę drzwi i posyła nam wszystkim promienny uśmiech.

– Dzień dobry wszystkim! Idziemy szukać brata Tio?

Sam odwraca do niego głowę i przez krótką chwilkę widzę w jego oczach coś dziwnego. Troskę? Czułość? Na pewno jego wzrok staje się łagodniejszy.

– Właśnie chciałem zapytać Tio o kilka rzeczy. Przyłączysz się?

Net ochoczo zajmuje miejsce przy stole i zakłada ręce na piersi. Zaczynam czuć się trochę otoczona. Jak dla mnie to zdecydowanie zbyt wiele osób na zbyt małym terenie. Ja, Net, Sam, Mat i pani Mag. Przez ostatnie cztery lata miałam za towarzystwo tylko swojego brata...

Och, mój braciszek... Czy nie możemy po prostu już po niego iść? Zdążymy się jeszcze nagadać.

– Możesz mi opowiedzieć, jak do tej pory wyglądało twoje życie? – Sam patrzy na mnie z troską. Powoli zaczynam się do niego przekonywać. – Od razu zaznaczam, że chcę, żebyś z nami została. Tu będziesz bezpieczna, a w tych czasach każdy człowiek jest niewyobrażalnie ważny. Jeśli opowiesz nam, do czego przywykłaś, zrobimy wszystko, żebyś jak najlepiej zaaklimatyzowała się do warunków panujących w Grupie.

– Dobrze, ale na razie tylko streszczę. – Potrząsam głową. – Chcę znaleźć brata – mówię po raz kolejny.

Sam rozkłada ręce w oczekiwaniu, a Net i Mat przyglądają mi się ciekawie, więc biorę głęboki oddech. Wspomnienia jednocześnie bolą i przypominają mi, kim jestem. Nie mam zamiaru wspominać im o każdym szczególe, ale próbuję nakreślić najdokładniejszy obraz mojego życia za murem.

Zaczynam swoją historię od tego, że moi rodzice też żyli kiedyś z innymi ludźmi. Niestety ich grupa rozpadła się jeszcze przed moim narodzeniem, ale przynajmniej moi rodzice mieli szansę poznać chociaż cząstkę cywilizacji i dzięki temu ja również wiem trochę o dawnym świecie.

Mówię o tym, że urodziłam się w górach i opisuję, jak codziennie wędrowaliśmy coraz dalej i nigdy nie spotkaliśmy nikogo innego. Wspominam o nauce strzelania z kuszy i o tym, że nie znaleźliśmy sposobu na pokonanie Cieni. Opowiadam, jak straciłam rodziców i jak razem z Maksem zorientowaliśmy się, zdecydowanie zbyt późno, że miasta należy omijać szerokim łukiem – roiło się w nich od bestii, nawet w środku dnia.

Na koniec streszczam im mój zwykły plan dnia: pobudka o świcie, wyprawa po wodę i jedzenie, powrót do schronienia, żeby upiec mięso, podczas czego często od palenia ognia w piwnicach kaszleliśmy z Maksem i bolały nas płuca, a potem wielokilometrowy marsz i gorączkowe szukanie kolejnego schronienia przed zmrokiem. I tak codziennie.

Staram się mówić jak najszybciej i przekazywać informacje w krótkich zdaniach, bo nie mogę wytrzymać już w tej kuchni. Chcę wyskoczyć na zewnątrz, żeby pobiec po brata i przyprowadzić go tutaj.

Kiedy wreszcie kończę, wszyscy wydają się lekko zszokowani. Nie chcę ich współczucia, więc szybko wstaję od stołu.

– Idziemy po Maksa – mówię stalowym tonem. Nikt nie śmie zaprotestować.

Net prędko wychodzi „zorganizować ludzi", a Sam zostaje i dopytuje o kolejne szczegóły, czekając, aż chłopak wróci.

Ze zniecierpliwienia stukam palcami o stół, ale posłusznie odpowiadam na każde pytanie, chcąc pokazać, że zależy mi na pokojowej współpracy i życiu razem z nimi.

„Co jedliśmy najczęściej? – Wiewiórki i ptaki."

„Czy często chorowaliście? – Raz miałam zapalenie płuc. Chyba. Max nigdy nie chorował aż tak poważnie."

„Jaką mieliście broń? – Kusze i noże."

„Skąd masz tyle blizn na ramionach?" Przy tym pytaniu wzrok mężczyzny od razu skacze do wyraźnego zgrubienia rysującego się pod moją kurtką, które ukrywa świeżą ranę.

Może go tym rozczaruję, ale nie skrywają żadnej potężnej tajemnicy. Gdy przez całe życie uciekasz, czasem na oślep, twoją skórę prędko ozdabia mozaika blizn.

– Nie wiem – odpowiadam zgodnie z prawdą. Już nawet nie pamiętam, która kiedy powstała ani w jakich okolicznościach. – Nazbierało się przez lata.

Wreszcie w drzwiach staje Net i możemy iść. Nareszcie.

Kiedy wychodzę, zachłystuję się na widok budynków i przez dobre kilkanaście sekund nie jestem w stanie niczego z siebie wydusić. To prawdziwe domy, dokładnie takie, o jakich opowiadali mi rodzice. Z oknami ze szkła, czterema ścianami bez żadnych pęknięć i eleganckimi dachami.

Potem zauważam ludzi...

Mnóstwo, mnóstwo ludzi. Dosłownie wszędzie. Od razu czuję się przytłoczona, jednak zamiast kulić się w sobie, stanowczo wysuwam podbródek do przodu i wbijam w nich wszystkich wzrok. Net prędko przedstawia wszystkich – całe czternaście osób. Strzela imionami jak z karabinu, ale nie jestem w stanie ich zapamiętać.

W głowie zostają mi tylko Izz i Pat, bo mają tyle lat co ja i są niemal identyczni. Różni ich tylko figura i to, że Izz ma siwe włosy zaplecione w rozczochrany warkocz. Wydają się mili, chociaż ciężko to stwierdzić. Mogę polegać tylko na własnym instynkcie, bo nie dysponuję żadnymi doświadczeniami.

Wszyscy patrzą na mnie wyczekująco, a ja nie wiem, co mam powiedzieć. W swoich obdartych ciuchach, z nieokiełznanymi włosami i kuszą na pasku wyglądam przy nich jak dzikuska. Mam się głośno przedstawić? Pomachać im? Mam ochotę odstawić dziki taniec tylko po to, żeby zobaczyć ich miny.

Czuję się bardzo niezręcznie, dopóki nie podchodzi do mnie Net i szybkim ruchem nie wciska mi do ręki pęczka strzał. To skutecznie odwraca moją uwagę.

Patrzę na pociski z niedowierzaniem i natychmiast unoszę bliżej oczu. Sprawdzam długość i wytrzymałość, a na końcu przejeżdżam palcem po pierzastych lotkach. Są sprężyste i gładkie. Idealne. Od razu chowam je do kołczanu.

– Skąd je masz? – pytam.

– Nie tylko ty lubisz strzelać z kuszy. – Uśmiecha się do mnie zadziornie i mruga. Gdy nie przestaję intensywnie go obserwować, ruchem głowy wskazuje młodego mężczyznę stojącego nieco z boku.

Na pewno przedstawiał mi go wcześniej, ale nie mam pojęcia, jak się nazywa. Za to dostrzegam na jego plecach kuszę, nieco podobną do mojej, choć trochę większą. Kiwam głową z uznaniem, a nieznajomy unosi lekko kącik ust. W wolnej chwili muszę mu podziękować.

Odwracam się z powrotem do Neta i pozwalam sobie na lekkie uniesienie kącika ust. Dochodzę do wniosku, że go lubię.

Chłopak otwiera usta i przez chwilę mam wrażenie, że powie coś przełomowego, ale on tylko błyska zawadiackim uśmiechem, po czym woła głośno:

– Ruszamy! – Macha przy tym ręką, dając wyraźny sygnał do wymarszu.

Z chęcią wprawiam swoje nogi w ruch. Max, Max, Max. Wreszcie go odzyskam.

Jestem zbyt rozemocjonowana poszukiwaniem brata, by podziwiać piękno Obozu i jedynie wbijam spojrzenie w tył głowy Neta, żeby telepatycznie nakazać mu pośpiech. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, będę miała przed sobą całe życie na zachwycanie się terytorium Grupy. Teraz mam ważniejsze sprawy do załatwienia.

Sam odprowadza nas pod mur, a kiedy wychodzimy na zewnątrz, staje w bramie. Gdy odwracam się, żeby ostatni raz zerknąć na Obóz, dostrzegam uważne spojrzenie mężczyzny, zawieszone na Necie.

Potem wrota się zamykają. Przechodzi mnie dreszcz i mimowolnie wzdycham, podziwiając potęgę tego miejsca, jednak zaraz biorę się w garść. Nakładam strzałę na cięciwę kuszy. Unoszę ją obiema rękami i celuję przed siebie.

"Idę do ciebie, Max!"


Net

Na zewnątrz Tio zupełnie się zmienia. Znika niezdecydowanie i niepewność. Widać, że to tutaj czuje się jak w domu. Kiedy przygotowuje swoją broń do strzału, dociera do mnie, że mimo iż mam pistolet – nie chciałbym stanąć jej na drodze.

Patrząc na jej zaciętą minę, dochodzę do wniosku, że nie wiem, kto tu jest prawdziwym drapieżnikiem. Na miejscu Cieni poważnie zastanowiłbym się nad ewentualnym atakiem. W oczach dziewczyny płonie niezachwiana pewność siebie i wyraźna chęć zemsty.

Bez pytania kogokolwiek o zdanie, bezszelestnie kieruje się w stronę lasu. Drużyna patrzy na mnie, ciekawa, jak zareaguję, ale ignoruję ich wzrok i bez słowa idę za dziewczyną. Dopiero wtedy oni też ruszają tyłki.

Idziemy powoli i ostrożnie, ale zdecydowanie. Jestem naprawdę pod wrażeniem sposobu poruszania się Tio. Jej kroki nie wydają żadnego odgłosu. Moi ludzie wydają się przy niej ociężali i powolni, chociaż wiele godzin spędzili poza murem.

Mam wrażenie, że Tio też w pewnym stopniu zmieniła się w cień. W końcu tylko one potrafią przetrwać na zewnątrz.

W tym momencie nachodzi mnie refleksja, że może ja też mam w sobie coś takiego. Jako dziewięciolatek przez rok chowałem ojca w starej piwnicy i co noc szukałem innych ludzi, którzy pomogliby mi go ocalić. Mężczyzna w tym czasie przeklinał mnie za głupotę, więc każdą wolną chwilę spędzałem wśród drzew.

Tylko cienie potrafią przetrwać w świecie Cieni.

Wreszcie zatrzymujemy się tuż przy krawędzi lasu. Tio stoi na przedzie i powoli lustruje wzrokiem najpierw najniższe piętro roślinności, potem pnie skryte w półmroku, a na końcu korony drzew. Wciąga w płuca powietrze, jakby chciała wyczuć bestie.

Odwraca się do mnie i bezwiednie wykonuje jakiś ruch ręką. Wygląda to jak dobrze wyćwiczony gest, zbyt szybki i precyzyjny, żeby mógł być przypadkowym machnięciem. Jednak dziewczyna zaraz patrzy na moją twarz i krzywi się lekko. Zaciskam nieco pięści, bo najprawdopodobniej pomyliła mnie z bratem.

Nigdy nie miałem rodzeństwa, więc nie mam pojęcia, co dziewczyna czuje w chwili takiej jak ta.

– Czysto – szepcze bezgłośnie.

Kiwam głową, bo poza murem lepiej się nie odzywać. Później bez wahania wchodzimy do lasu.

Do tej pory nigdy nie zapuszczałem się tutaj z tak liczną grupą ludzi. Bezpieczniej byłoby w pojedynkę. Niepewność od razu zaczyna zalegać w mojej duszy, bo gdy odpowiadam za życie innych, nie lubię ryzykować. Jednak szukanie pojedynczo byłoby jeszcze bardziej niebezpieczne.

Odganiam obrazy, które nawiedzają moją wyobraźnię. Widziałem w życiu dość wiele poczerniałych ciał, żeby wyobrazić sobie na ich miejscu moich przyjaciół.

Muszę się skupić na teraźniejszości.

Idę tuż za dziewczyną, a moi ludzie uważnie obserwują teren. Jestem pewny siebie z bliźniakami po bokach, jednak na wszelki wypadek wyjmuję pistolet i zaciskam palce na rękojeści.

Tio bezbłędnie odnajduje drogę między drzewami. Aż mam ochotę zapytać, czy była tu przez długi czas. Wygląda, jakby znała każdy krzak. Obchodzi z wprawą kępę brzóz, zwinnie przemyka pod zwieszającymi się gałęziami wierzby płaczącej, która kiedyś pewnie ozdabiała czyjś ogródek, a potem staje przed stertą gruzu obrośniętą chwastami. Łodygi roślinek pląsają pod wpływem podmuchów wiatru, a dziewczyna w tym czasie nasłuchuje.

Po paru sekundach rusza, a my podążamy za nią. Sam znam tę okolicę, więc nawet nie mrugam, gdy po drodze mijamy kolejne ruiny. Kilku moich ludzi, którym nie pozwalam zapuszczać się do lasu, oddycha głębiej na widok gruzów. Rozumiem ich niepokój. Dawno już odkryłem, że to, co zostało z tutejszej zabudowy, wygląda podobnie jak domy w Obozie...

Nagle Tio zatrzymuje się przed klapą w ziemi, tak gwałtownie, że niemal wpadam na jej plecy. Na sekundę tracę równowagę i z trudem powstrzymuję przekleństwo, które ma ochotę uciec z moich ust. Dziewczyna zerka na mnie kątem oka i mogę przysiąc, że w jej oczach dostrzegam iskierkę rozbawienia. Czy to był jakiś test?

Ignoruję ją i wbijam wzrok w klapę, przez którą przed sekundą się wygłupiłem. Ktoś zgarnął z niej rośliny, więc dość wyraźnie odcina się od tła złożonego z mchu i leśnych kwiatów. Kucamy przy niej, a bliźniaki zerkają ponad moim ramieniem, gotowe do działania. Wyraźnie czuję, że Pat ma ochotę od razu wskoczyć do piwnicy. Szturcham go łokciem w kolano w ramach ostrzeżenia.

– Tu ostatnio nocowaliśmy – szepcze Tio. Muszę się mocno wysilić, żeby rozróżnić słowa, które wypowiada, tak cichy jest jej głos.

Podciągam klapę do góry i właśnie mam zejść, kiedy nastolatka kładzie mi rękę na ramieniu.

– Jeśli mój brat tu jest, to właśnie cię usłyszał i teraz stoi przy wylocie schodów. Jeśli tam teraz zejdziesz, wbije ci nóż w plecy. – Uśmiecha się lekko, przez co nie jestem pewien, czy to groźba, czy żart.

– No ładnie... - Szept Pata sprawia, że chłopak po raz drugi obrywa w kolano.

Próbuję opanować niepokój i zerkam w ciemność piwnicy.

– To co mam zrobić? – pytam.

Tio bez słowa nachyla się nad otworem i... zaczyna ćwierkać jak rudzik. To śliczny odgłos brzmiący identycznie jak śpiew ptaka.

Opada mi szczęka. Gdybym nie oglądał właśnie Tio, z pewnością pomyślałbym, że to rudawobrązowy ptaszek wydaje te dźwięki.

Słyszę odgłosy szamotaniny gdzieś na dole, zupełnie jakby komuś coś wypadło z rąk, a potem spod ziemi wyłania się mały chłopiec. Ma na głowie burzę rozwichrzonych blond włosów i ogromne, zielone oczy, a na jego policzkach lśnią smugi po łzach.

– Tio? – mówi.


Tio

Zamykam brata w niedźwiedzim uścisku, a Max przytula mnie mocno i zaciska ręce na moich ubraniach. Wyraźnie czuję, że pod powiekami gromadzą mi się łzy, ale nie pozwalam im spłynąć po policzkach. Zamiast tego wciskam nos w czuprynę braciszka.

Mój malutki braciszek... Nareszcie bezpieczny. Bezpieczny. Blada kropla ucieka spod moich rzęs, kiedy myślę o tym, co musiał przejść, gdy był pewien, że jego siostra nie żyje.

Przyciskam go do siebie tak mocno, jak umiem. Mój Max...

Chłopiec odsuwa się odrobinę i kładzie mi palce na policzku. Nakrywam je swoją ręką, a potem oddycham głęboko. Ogromny ciężar spada mi z barków, a fala ulgi obejmuje mnie ramionami.

Mój brat jest bezpieczny. Mam go przy sobie. Razem pójdziemy do Obozu. I wreszcie zaczniemy żyć naprawdę.

Max rozgląda się i widzę w jego oczach niepokój. Wbija swoje zielone tęczówki w tych wszystkich ludzi, po czym otwiera usta ze zdziwienia. Pozwalam sobie na lekki uśmiech, bo doskonale rozumiem jego odczucia. Sama byłam równie zszokowana, jak zobaczyłam obcego człowieka, a przecież natknęłam się tylko na Neta. Tymczasem tutaj jest o wiele więcej osób.

Chłopiec cofa dłoń z mojego policzka i zaczyna szaleńczo machać rękami. Dawno temu, jeszcze z rodzicami, opracowaliśmy unikalny język migowy. Tylko w ten sposób można było bezpiecznie rozmawiać na zewnątrz.

Przyglądam się uważnie, ale pytanie mojego brata jest oczywiste.

– „Kto to?" – pyta.

– „Przyjaciele. Zabiorą nas w bezpieczne miejsce. Kocham cię." – Chciałabym powiedzieć o wiele więcej, ale tylko na tak prosty komunikat pozwala mi nasz sposób komunikacji.

Rozglądam się i widzę, że wszyscy są co najmniej skonsternowani. To dziwne. Tyle czasu spędzają na zewnątrz i nie wpadli na taki pomysł?

– „Bezpieczne miejsce?" – Max wygląda na zszokowanego i skutecznie odwraca moją uwagę.

– Tak. – Decyduję się na szept cichszy od oddechu. – Bezpieczne miejsce.

– Kocham cię. – Głos Maksa jest zachrypnięty od płaczu.

Przytulam go jeszcze raz i odwracam się do Neta.

Chłopak ma dziwny wyraz twarzy, ale gdy na niego zerkam, natychmiast się opanowuje. Zamiast mówić cokolwiek, unosi oba kąciki ust. Klepie lekko po ramieniu Izz i Pata, bo to jedyny sposób, żeby za murem bezpiecznie pokazać komuś swoją radość.

– Wracajmy do Obozu – proszę.

Net bez wahania kiwa głową, a ja i Max wstajemy, żeby zacząć nowe życie. Powoli wracamy do Obozu, jednak tym razem zostaję z tyłu, razem z bratem. Ściskam mocno jego rękę i jestem niewiarygodnie szczęśliwa.

Po raz pierwszy wszystko wydaje się tak cudowne.

Kiedy przyjdziemy do Obozu, nasze życie zupełnie się zmieni. Będziemy mieszkać we własnym domu i jeść śniadania nieskładające się z wiewiórek. Będziemy mieć prąd. Będziemy mieć bieżącą wodę! I nigdy już nie zejdziemy pod ziemię.

Koniec z wiecznym chowaniem się w cieniu.

Nagle brat wbija mi paznokcie w rękę. Zostaję gwałtownie oderwana od marzeń, więc natychmiast ponownie skupiam wszystkie swoje zmysły i myśli na analizie otoczenia. Patrzę na twarz Maksa i widzę, że jest potwornie blady.

Już wiem, co się dzieje i niepokój łapie mnie za gardło, jednak gdy słyszę syczenie gdzieś za sobą, zyskuję pewność. Zalewa mnie strach.

– Uciekajcie! – krzyczę. Już za późno na zachowanie ciszy.

Ludzie odwracają się do mnie, a Net wytrzeszcza oczy.

Z krzaków za nami wyskakują dwa Cienie.

Wszyscy błyskawicznie rzucają się do ucieczki. Chociaż każdy z nich ma pistolety, jesteśmy w środku lasu i nie ma tu jak ich skutecznie użyć.

Wyprzedzam Neta, chociaż moja kostka powoli zaczyna pulsować bólem po wczorajszym nadwyrężeniu, ale stanowczo popycham brata do przodu. Odwracam się i w biegu strzelam do tego stwora, który jest bliżej. Pocisk przemyka przed nosem Neta, a potem wbija się w ramię potwora. Bełt przelatuje na wylot, ale bestia tylko syczy i zwalnia odrobinę.

Przyśpieszam, ciągnąc brata tak szybko, jak tylko mogę i po kilku sekundach szaleńczego biegu wreszcie wypadamy na otwartą przestrzeń. Nigdy nie byłam tak szybka, choć moja noga trochę niedomaga. Strach naprawdę potrafi dodać skrzydeł. Zwłaszcza strach o najbliższych.

Pędzimy dalej, aż nagle dopada mnie poczucie winy. Zerkam za siebie i dostrzegam, że inni nie uciekli tak daleko jak my. Kusi mnie, żeby to zignorować, uspokoić swoje myśli krótkim: „przecież sobie poradzą" i pobiec dalej, ale nie potrafię. Zatrzymuję się i popycham brata do przodu.

– Uciekaj! – rozkazuję.

Patrzy na mnie przerażony, jakby nie wierzył w to, co mówię.

– Nie! – protestuje, ale natychmiast go uciszam.

– Biegnij! – Mijają bezcenne sekundy. Słyszę pierwsze strzały za sobą. Wskazuję ręką kierunek do Obozu. – Tam!

Max odbiega kawałek, a potem wraca i podaje mi pas ze swoimi nożami. Znów ma łzy w oczach, ale posłusznie ucieka we wskazaną stronę.

Odwracam się do Cieni.

Ludzie Neta stanęli w półkolu i ostrzeliwują potwory, które jednak ruszają się zbyt szybko i połowa kul mija je szerokim łukiem. Obrońcy nie mogą uciec, bo gdyby tylko stanęli plecami do Cieni, oznaczałoby to ich pożegnanie z życiem. Bestie są coraz bliżej. Krok po kroku zmniejszają odległość.

Jest środek dnia. Co one tu robią? Od lat wyłaziły tylko w nocy!

Biorę głęboki oddech. Próbuję uspokoić rozszalałe serce, które rozpaczliwie wali w moje żebra. Nie wiem, czy wyrywa się do walki, czy ucieczki, ale daje mi wyraźne sygnały, że powinnam coś zrobić... i to w tej chwili.

Skoro im się udało zabić Cienia, to ja też mogę.

Naciągam kuszę, po czym biegnę z powrotem. Kiedy jestem jakieś dziesięć metrów od innych, wymierzam i wypuszczam strzałę. Pocisk przelatuje między bliźniakami i trafia w czoło stwora. Oczywiście przelatuje przez nie bez wyrządzenia jakiejkolwiek krzywdy, ale przynajmniej rozprasza te kreatury. Inni strzelają, ale jednocześnie ciągle się cofają, bo potwory są niewzruszone ich staraniami.

Ładuję kuszę jeszcze raz. Znów trafiam w głowę tej samej bestii, która syczy wściekle. Unosi szaroczarny łeb, aż nachodzi mnie paskudne wrażenie, że patrzy prosto na mnie. Kule bliźniaków odbijają się od niej albo mijają o włos. Ignoruję wzrok potwora, a potem wypuszczam kolejny pocisk w jego stronę.

Ludzie wycofują się tak szybko, że wkrótce staje w szeregu razem z nimi. Ramię w ramię bronimy kolejnych centymetrów trawy, jakby były progami do naszych domów. Niestety Cienie są tak blisko, że rezygnuję z kuszy. Nie zdążę jej załadować kolejny raz, bo zaraz sama będę musiała się wycofywać. Puszczam broń, żeby zawisła na pasku i sięgam po nóż.

W tej samej chwili Net strzela prosto w pierś jednej z istot, a ta syczy przeraźliwie i zaczyna się rozpływać. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałam, więc zamieram zupełnie jak większość innych.

Drugi Cień, ten którego ostrzeliwałam, też wygląda na zszokowanego. Staje w miejscu, żeby zaraz zasyczeć z czystą nienawiścią. Patrzy na resztki swojego towarzysza i rzuca się w stronę Neta.

Porusza się z niewiarygodną prędkością tak, że chłopak nie ma nawet szansy wycelować. Chociaż wypuszcza dwie kule, jego pociski mijają potwora o milimetry.

Instynktownie chwytam ostrze palcami i biorę zamach. Później wypuszczam metal z ręki, żeby z całej siły posłać go w stronę Cienia. Nóż leci ze świstem, po czym przelatuje przez głowę potwora. Słyszę odgłos, jakby coś się rwało i stwór się odwraca.

Od razu rezygnuje z ataku na Neta i rusza na mnie.

Rzucam kolejny raz i tym razem trafiam w ramię. Stwór jest jednak zbyt szybki, nawet dla mnie. Inni wyraźnie panikują i zaczynają robić kroki do tyłu. Sama też próbuję uciec, ale łapy bestii zaciskają się na moim ramieniu. Musi być wyjątkowo wściekły, bo czarna plama wystrzeliwuje spod jego szponów z prędkością błyskawicy, łącząc się z tą na piersi, którą zostawił jego pobratymca.

Czuję przeszywający ból w klatce piersiowej.



Jak zwykle bardzo proszę o wskazywanie błędów ;) Czytałam to z pięć razy, ale na pewno dalej są literówki :p

P.S. Niech żyją wakacje! :D



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro