21

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

    Harry stanął przed drzwiami do sali, w której znajdował się jego ukochany. Nie potrafił wykonać pierwszego kroku. Bał się, że gdy przekroczy próg tego pomieszczenia, Louis wyrzuci go, mówiąc, aby nigdy więcej do niego nie przychodził.

    Był takim idiotą. Nie wiedział, co kierowało nim te dziewięć miesięcy temu, że postanowił po prostu uciec. Nie można inaczej tego ująć. Zwiał jak największy tchórz na świecie. Chyba przerażenie odebrało mu resztki rozumu.
   
    Kochał chłopaka z całego serca, równie mocno jak tę małą istotkę, która rosła pod jego sercem. Obawa była jednak zbyt duża.

    Gdy wkońcu postanowił wejść do środka, z pomieszczenia wyszła mama szatyna.

    – Ja… um… – zaczął nieporadnie. Nie wiedział, jak zareaguje ona na jego widok. Przecież zostawił jej syna samego w tak trudnym momencie.

    – Och, Harry – podeszła do niego i przytuliła – dobrze, że jesteś. Boo cię potrzebuje. Nie poradzi sobie sam... Idź do niego. – Spojrzała na niego uważnie, wysyłając mu pokrzepiające spojrzenie.

    – Ja nie wiem czy…

    – Uwierz mi. To najlepsze, co możesz teraz zrobić. Pokaż mu, że ci zależy. To wystarczy. – Uśmiechnęła się do niego.

***

    – Proszę oddychać głęboko. Na nasz sygnał przemy. Proszę się przygotować.

    – Gdyby to było takie proste…

    Louis był już całkowicie wykończony. Nie dawał rady, a był to dopiero początek. Coraz mniej wierzył w to, że uda mu się urodzić o własnych siłach. Pielęgniarki próbowały pomagać mu, przemawiając do niego łagodnie i wspierając, ale z marnym skutkiem. Potrzebował kogoś innego…

    – No, panie Tomlinson. Na trzy. Raz…

    To był jakiś koszmar.

    – Dwa…

    Obiecał sobie, że już nigdy więcej nie da się wkręcić w żaden poród.

    – Trzy…

    Zaczął z całej siły przeć, mając nadzieję na to, że szybciej się z tym wszystkim upora.

    – Bardzo dobrze panu idzie – powiedział do niego lekarz przeprowadzający poród. – Tylko następnym razem musi pan spróbować przeć trochę mocniej.

    – Jak to mocniej?! Przecież to jest niewykonalne! Czy wie pan, jakie to straszne uczucie?!

    – Proszę się uspokoić. Gniew nic nam tutaj nie pomoże.

    – Ale ja już nie daję rady. – Z oczu chłopaka zaczęły lecieć łzy wywołane bezsilnością.

    – Spokojnie… – Usłyszał, równocześnie czując, jak ktoś łapie go za dłoń.

    – Harry? – zapytał niedowierzająco.

    – Tak, kochanie. Jestem tu z tobą. A teraz spokojnie. Razem damy radę, prawda? Pomóżmy naszemu małemu skarbowi dostać się na ten świat.

    Spojrzał na jego twarz, na której gościł delikatny, niepewny uśmiech. Jego widok był wszystkim, czego teraz potrzebował. Na tę jedną chwilę zapomniał o tym, co działo się przez ostatnie miesiące.

    Harry był tutaj, bo go potrzebował. Był tu, bo przejmował się losem jego i dziecka. To dodało mu siły.

    – No, Lou, bierzmy się do roboty.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro