Opowieść o łące

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Opowieść o łące

Działo się to wtedy, gdy wybawiłem (się i siebie) w lesie. Po nader nieowocnym zbieraniu grzybów, opatuliłem się wiejącym wietrzykiem i pognałem do nieco innej przyrody, opuszczając krainę tysiąca drzew.

Trafiłem na łąkę — niewielką, skromną, przytulną. Pośród zieleni migało kilka kropek w kolorze żółci, a nade mną majaczyła jedna, wielka, pogodna chmura.

— Hmm, co by tu teraz... — szukałem zajęcia dla ciała i umysłu (byłem bowiem wówczas jeszcze przekonany, iż człowiek nic-nie-czyniący, to człowiek marnujący swój potencjał; tak, to głupota).

Z niebytu wyrwał mnie owad, mknący jak na zabicie wymyślnymi zawijasami.

Toż to pszczoła! — zidentyfikowałem intruza.

A może by tak...

Zabawiłem się w detektywa.

Nie zważając na nic, prócz latającej kreatury, pomknąłem za nią biegiem szalonym, szybkim i co najmniej chaotycznym. Kilkukrotnie byłem o cal od wywrócenia się jak długi, jednak za każdym razem cud-refleks ratował mnie z opresji.

Mam cię — pomyślałem, obserwując stworzonko, które przycupnęło wreszcie na białym płatku, zupełnie niezmęczone.

Jeju, gdzie ja przywędrowałem — dopiero teraz uświadomiłem sobie, iż między słowami-akapitami przebiegłem całkiem pokaźny dystans. Dokładnie się rozejrzałem.

Znajdowałem się na łące, tym razem gigantycznej: początek i koniec postanowiły ukryć się złośliwie przed moim wzrokiem.

No dobra — przyjąłem kłopoty, w jakie sam siebie wpakowałem i rozłożyłem się ostrożnie na miękkim podłożu, uważając, by nie spłoszyć pobliskich żyjątek, w tym mojej przewodniczki — pszczoły.

Zmrużyłem oczy i korzystając z atmosfery idealnej, chłonąłem spokój całym sobą. W kojącym półśnie towarzyszyły mi jedynie promienie słońca, wylegujące się, na podobną modę, na moich powiekach.

— Na gorzki miód, Żaneto, czyś ty zmysły postradała? Przyprowadzać tu człowieka — doszły mnie dziwaczne słuchy; najwyraźniej zacząłem śnić.

Otworzyłem oczy, ale witający mnie widok był taki sam, jak ten rzeczywisty.

— Doprawdy dość oryginalny sen — ironizowałem na głos.

— No pięknie i jeszcze się przebudził.

— Nie moja wina, że za mną polazł — gadała pszczoła, a złociste kłosy tak przyjemnie sobie syczały...

Zaraz... Gadała pszczoła?

Po tym wydarzyły się jednocześnie dwie rzeczy: ujrzałem drugiego towarzysza rozmowy — bociana, klekoczącego mi żwawe „hej!" oraz uświadomiłem sobie, iż to nie jest sen.

— Ty gadasz! — wypaplałem do rezolutnego ptaka.

— Ty też, ale jakoś nie robię z tego nowiny stulecia.

— Racja — przytaknąłem i zaśmiałem się przeraźliwie głośno, łaskotany myślą, iż bocian mi tu morały prawi.

— A więc to są te Ciepłe Kraje — rzuciłem mu, zarabiając tym samym jego zaskoczoną minę.

— Skąd wiedziałeś, że tak to się nazywa?

— Oj, tyś pewnie myślał, że ja głupi — wypiąłem pierś dumnie.

— Widzisz, i o co tyle hałasu — pszczoła-Żaneta uniosła się w powietrze.

— Skoro już wszyscy wpędziliśmy się w lepsze humory, powiecie mi, jak się stąd wydostać? — poprosiłem delikatnie.

— Och, naturalnie, musisz skierować się... — mamrotał bocian, ale w tym momencie przestałem go słuchać.

Dookoła, na moich (i nie tylko moich) oczach, zakwitały kwiaty. Cała paleta barw, każdy kolor, jaki tylko istniał, jawił się tu i teraz: najpierw w zarodku, później rósł, rósł, aż zalał przestrzeń nieopodal swą wyrazistością.

— Czy mogę tu zostać? — wypaplałem głupawo i zupełnie sprzecznie z moją przedchwilową prośbą.

— Oczywiście, że nie — bocian-głos-rozsądku wręcz zaśmiał się na tę niedorzeczność.

— Może damy mu jeszcze chwilkę? — negocjowała Żaneta.

— Mało żeś kłopotu narobiła?

— Co tam szkodzi chwilka, przecież jedna właśnie minęła — wtrąciłem.

— To zależy, kto co za chwilkę uznaje. Ja na przykład na chwilkę wylatuję i podobnie na chwilkę, nie więcej, odlatuję — napuszył się bociek.

— Och, no to mi chodzi o zaledwie skrawek twojej chwilki.

— Trzeba było tak od razu.

Objąłem cuda natury szerokim spojrzeniem i choć Żaneta przysięgała, iż posiedziałem tam jeszcze dobrych dziesięć minut (z zegarkiem w ręku), spierałem się, iż mogła to być sekunda, co najwyżej dwie. Minęło to prawie tak szybko, jak życie.

Nie chcąc robić problemów mojej fruwającej przyjaciółce, posłusznie udałem się za nią w drogę powrotną.

— Takie to są te bociany, lubią porządek. Jak mówisz chwilka, to ma być chwilka — chichotała pszczółka, a ja wyginałem usta w jej stronę najszerzej, jak tylko potrafiłem; zaprawdę kompanką była pierwszorzędną i chociaż tak chciałem się odwdzięczyć.

— No, już prawie. Ja wracam do pracy.

— Powodzonka — posłałem ostatni wesolutki grymas, ze słodko-gorzką tęsknotą witając znajomą, malutką łąkę.

Zieleń zalewała garść żółtych drobinek, a gdzieś w powietrzu, teraz hen wysoko, oddalała się wdzięczna, energiczna pszczoła.

— Ooo, tutaj jesteś — Państwo Dorośli wypełzli z lasu, kierując swe kroki ku mnie. — Gdzie byłeś? — przez rzeczowość przebijała się garstka ciekawości; złapałem ją zwinnie.

— Tu i tam — obróciłem się z rozłożonymi rękami, obejmując cały świat, bawiąc się przy tym wyśmienicie.

Nie byłbym jednak sobą, gdybym na tym poprzestał: opowiedziałem Państwu Dorosłym całą historię o Ciepłych Krajach, pszczołach, kolorach...

— Cóż za niedorzeczności! — biadolili Państwo Dorośli.

Nieprzejęty reakcją, śmiałem się w niebogłosy, choć nie powiem: było mi odrobinę przykro, iż i tym razem potłukli tę odrobinkę ciekawości, obecnej jeszcze w pierwszych słowach. Ocierając niewidoczne łzy, pozbierałem ją szybko z podłogi i poskładałem w trawiaste origami — ciekawość nie szkło, nawet stłuczona nie traci na wartości.

— Gadające pszczoły, gadające ptaki, myślałby kto! — Państwo Dorośli nie tracili tupetu. — Chodźmy już.

W podskokach podążyłem do przodu, lecz Łąka nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Rozpostarte, imponujące skrzydła rzuciły chwilowy cień na nasze osobistości.

— Bocian o tej porze roku! — to się dopiero Państwo Dorośli zdziwili.

Powiem szczerze: nie obchodziło mnie to za wiele w tamtym momencie. Byłem zbytnio oddany utrzymywaniu kontaktu wzrokowego z łaciatym ptakiem, który właśnie wylądował na szczycie drzewa i razem ze mną zaśmiewał się, ile sił w płucach, z dwójki ludzi, którzy choć zupełnie duzi, święcie wierzyli w to, iż bociany nie potrafią mówić.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro