~1~

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

     Marco uwielbiał kamelie. Kochał ich barwę, woń i ogólną prezencję. Te kwiaty odgrywały w jego życiu istotną rolę. Zawsze kwitły późną zimą i wczesną wiosną w ogrodzie jego matki, która się nimi czule opiekowała. Były trudne w uprawie, dlatego wymagały szczególnej opieki. Mimo to wnosiły w jego życie dużo radości, dostarczając i jemu i jej samych pozytywnych odczuć. Jednak, gdy jego matka odeszła, przestał się nimi opiekować. Niepielęgnowane kwiaty obumarły tak samo, jak radosny hart ducha chłopaka.

Gdy po kilku latach otrzymał je od chłopaka, który mu się podobał, skłamał, że je uwielbia pomimo tego, że wciąż przynosiły mu ból. Dlatego ponownie zaczęły pojawiać się w jego życiu. Jednak bał się, że tym razem również staną się dla niego koszmarnie smutnym wspomnieniem. Mimo wszystko starał się to przezwyciężyć i spróbować przekonać siebie, że teraz kwiaty nie będą przyczyną żadnego złego wydarzenia.

Zatem kamelie ponownie zawitały do tego życia. I to na dłuższy okres czasu. Jean obdarowywał go tymi kwiatami przy każdej możliwej okazji. Nie miał mu tego za złe, w końcu nigdy nie powiedział chłopakowi z jak przykrym wydarzeniem się wiążą. Chociaż jego dusza wciąż była skołatana to kwiaty w jakiś sposób przynosiły mu pewne ukojenie. Nie sądził, że jeszcze kiedykolwiek zacznie się uśmiechać, gdy zobaczy ich bukiet na swoim łóżku z karteczką od Jean'a na której wypisał mu parę miłych słów.

No, więc kwiaty były obecne na ich pierwszej randce, pierwszym balu po ukończeniu szkoły, a także znacznie później, również na ich ślubie. Już zdążył zapomnieć o tej przykrej sytuacji, gdyż był w stanie wykreował sobie nowe wspomnienia z nimi.

Jednak żaden z nich nie spodziewał się, że będą obecne także na innym wydarzeniu. Wydarzeniu, które przerwało i zaburzyło dotychczasowy spokój w ich związku.

Trzymał w rękach bukiet czerwonych kwiatów. Nie był w stanie jednak położyć ich na jego grobie. Zamiast tego rzucił je na ziemię, a sam upadł na kolana. Wokół było straszne błoto; resztki po roztapiającym się śniegu. Jednak nie dbał o to, że zamoczył i uwalił sobie spodnie.

— Marco... Jesteś totalnym kretynem. Dlaczego mi to zrobiłeś… — szeptał, wpatrując się w nagrobną marmurową płytę. — dlaczego…

Spędził w ten sposób mnóstwo czasu. Mogły to być minuty, godziny, a nawet lata. Nie wiedział ile właściwie upłynęło. Nic się dla niego jednak nie liczyło w tamtej chwili.

— Nienawidzę... nienawidzę... NIENAWIDZĘ CIĘ MARCO, TY EGOISTYCZNY DUPKU. — wykrzyczał nagle i podniósł się z kolan. — Słyszysz?? Nienawidzę cię. — wycedził, podnosząc z ziemi bukiet. — kurwa… — rzucił bukietem w stronę nagrobka. — masz! To te twoje pierdolone kamelie! Podobno tak bardzo je uwielbiałeś…

Nadal nie potrafiąc się uspokoić, sięgnął po najbliższy znicz. Przez chwilę trzymał go w dłoni, a serce biło mu jak szalone. Nie myślał długo nad tym co chciał zrobić; po prostu spełnił swoją myśl. Rzucił zniczem prosto w płytę, w miejsce gdzie widniało jego imię. Znicz rozprysnął się na kilkanaście drobnych kawałków. Niczym serce Jean'a. Nie przyniosło mu to jednak ukojenia. Ponownie osunął się na ziemię, tym razem nie kryjąc swoich łez.

— Jean?? Jean! — dobiegł go znajomy głos i poczuł jak ktoś szarpie go za ramię.

Z ogromnym wysiłkiem zmusił się do otworzenia oczu. W ciemnościach dostrzegł znajomą, pochylającą się nad nim twarz oświetloną lekko przez elegancką lampkę nocną. Zamrugał kilka razy oczami i czując gromadzące się w nich łzy, szybko zaczął ocierać je nadgarstkami. Jak zwykle obudził się z płaczem przez ten koszmar.

— N-nic mi nie jest… — mruknął, podnosząc się i unikając jego wzroku.

— Znowu krzyczałeś przez sen… — Marco popatrzył na niego z zaniepokojeniem.

— No i? Prawie zawsze to robię...To tylko znowu ten głupi sen, nie ma się co przejmować.

— Tym razem krzyczałeś, że mnie nienawidzisz...Jak chciałem cię uspokoić to mnie odepchnąłeś. Jean to musi się w końcu skończyć. — powiedział poważnie, dotykając jego ramienia tak, że aż tamten się wzdrygnął.

— Hah, ciekawe jak. — prychnął, przeczesując palcami mokre od potu włosy. — wiesz, że to nie jest zależne ode mnie…Poza tym—

— Tak wiem. To moja wina. Przeze mnie masz te koszmary. — przerwał mu, a Jean poczuł rosnące zdenerwowanie.

— O czym ty pieprzysz Marco! To nie jest twoja wina. Widocznie mam coś z głową i dlatego. Może rzeczywiście powinienem znowu iść do terapeuty… — ostatni raz przetarł twarz ręką, po czym w końcu obdarzył zmęczonym spojrzeniem Marco.

— Przepraszam… — Jean odczuł drażniące poczucie winy, gdy znowu usłyszał to słowo.

Marco był zbyt dobry na ten świat. Przepraszał ludzi na każdym kroku, nawet po tym, gdy przeżył ten okropny wypadek. To był jego nawyk z dzieciństwa, którego nie umiał przepracować ani on ani Jean.

Milczeli dłuższą chwilę, zanim jasnowłosy w końcu się uspokoił i był w stanie go przytulić. Bliskość drugiego działała na niego bardzo odprężająco, a w jego ramionach zawsze odnajdywał upragniony spokój. Marco był tą właściwą osobą, której poszukiwał przez całe życie. Mimo że, nie zawsze umiał mu to okazać.

— Kocham cię Marco, nie zostawiaj mnie nigdy. — mruknął, czując że ponownie czuje potrzebę by się rozpłakać; dlatego po prostu mocniej wtulił twarz w jego ramię, by chłopak nie usłyszał jego szlochu.

— Nie mogę tego obiecać Jean...Ale na ten moment zrobię wszystko, żeby z tobą być…

— Dlaczego?

— Bo inaczej bym skłamał. Nienawidzisz kłamców prawda, Jean?

— No tak…

— Właśnie dlatego nie chcę wyjść na parszywego kłamcę.

W tym momencie Jean sam nie wiedział czy wolał usłyszeć tę bolesną prawdę czy wyrafinowane kłamstwo.

— Posłuchaj mnie...Kiedyś odejdę, przestanę być przy tobie fizycznie, ale zawsze będę tutaj… — w tym momencie dotknął jego klatki piersiowej, w miejscu gdzie znajdowało się serce.

— Czemu mówisz mi to teraz? — starał się, by jego głos nie drżał aż tak, gdy wypowiadał to zdanie; chciał zachować spokój, żeby tylko jeszcze bardziej się nie rozpłakać.

— Bo to odpowiedni czas na to, Jean…Nie będę mieć już okazji, żeby ci to powiedzieć. Dlatego chcę wykorzystać tę sytuację.

— O-o czym ty w ogóle pieprzysz... Przestań to przerażające. — odsunął się od niego, by dostrzec łagodny uśmiech na jego twarzy; pomyślał, że wygląda jak psychopata w tym momencie.

— To pożegnanie Jean. Chciałem się z tobą pożegnać, póki jeszcze mam czas...

W tym momencie obudził go gwałtownie dźwięk budzika. Niestety energiczna melodia nie odzwierciedlała tego co Jean czuł w swojej duszy, więc czym prędzej nieporadnie wyłączył alarm przesuwając palcem po ekranie smartfona. Dość szybko odkrył, że był sam w pustym łóżku, a na zewnątrz ostro zacinał deszcz. Ta pogoda idealnie opisywała jego nastrój przez sny, które dziś miał. Poprawka - to były koszmary.

Leżał w łóżku jeszcze przez jakieś 20 min, nadal nie będąc gotowym, by wstać. Gapił się w sufit, w okno, zawieszał wzrok na fotografiach na ścianie... Wszystko, byle tylko nie wstać i nie musieć zmierzyć się z rzeczywistością, jaką była świadomość, że jego partner od roku był w stanie śpiączki, a on jest coraz bardziej bezsilny. W zeszłą zimę miał wypadek samochodowy, wpadł w poślizg, a jego samochód przebił się przez barierki i spadł z wysokiego nasypu. Cudem było to, że przeżył. Lekarze dawali mu jednak nikłe szanse na to, by kiedykolwiek się wybudził. Myślenie o tym doprowadzało Jean'a do rozpaczy, zwłaszcza od czasu, gdy jego umysł wykreował śmierć Marco i raczył go nią w postaci krótkich koszmarów sennych

— To był...Naprawdę dziwny sen. — mruczał do siebie, przeczesując włosy i wycierając wciąż mokrą od łez twarz. — i do tego spociłem się jak świnia… — dotknął swojej koszulki, która przylegała do jego ciała. — powinienem się ogarnąć…

W ciągu następnej godziny udało mu się zwlec się z łóżka, przebrać i umyć. Aktualnie mył zęby przed małym łazienkowym lustrem. Po wykonaniu tej czynności zmoczył włosy, szybko wysuszył i ułożył byle jak za pomocą żelu. Przez cały ten czas jego umysł był zupełnie pusty, starał się po prostu nie myśleć o tym co mu się śniło. Zapewniał sam siebie, że w końcu to tylko głupi sen, a sny mają to do siebie, że przez nie kwestionuje się rzeczywistość.

Poszedł do kuchni z zamiarem przygotowania sobie jakiegoś szybkiego śniadania, zanim wyjdzie do pracy. Zanim wszedł do pomieszczenia jego wzrok przykuł wazon z bukietem czerwonych kwiatów. Oczywiście, że były to kamelie. To były jedyne kwiaty, które gościły w ich domu. Tym razem jednak nie mógł sobie przypomnieć skąd się tu wzięły. Od roku kupował je i przynosił tylko do szpitala, bo naiwnie wierzył, że pomogą Marco w wybudzeniu się. A przynajmniej miał nadzieję, że gdy wydarzy się taka sytuacja, gdzie jego nie będzie blisko, wtedy przynajmniej pierwsze co ujrzy będą właśnie owe kwiaty.

Minął je jednak całkiem obojętnie. Coś go bolało w duszy, gdy na nie patrzył. Za bardzo przypominały mu Marco, dlatego wolał nie trzymać ich w domu dla własnego dobra. Kiedy miał zamiar otworzyć lodówkę, zadzwonił jego telefon. Wyciągnął go jedną ręką, podczas gdy drugą otwierał wolno lodówkę i wyciągał z niej karton z mlekiem. Odebrał połączenie, zupełnie nie zwracając uwagi na to kto dzwoni. Jednak nie był przygotowany na to co właśnie usłyszał, więc jego jedyną reakcją było natychmiastowe zaniemówienie. A karton, który trzymał wysunął się z jego dłoni i upadł na podłogę.

— To n-niemożliwe… — wyszeptał jedynie i rozłączył się. — t-to nieprawda… Marco proszę, dlaczego mi to zrobiłeś… — osunął się na podłogę i przymknął oczy; po jego policzkach momentalnie popłynęły łzy, których nawet nie powstrzymywał.

Mimo że okno było szczelnie zamknięte, poczuł na twarzy zimny powiew powietrza, który następnie poruszył czerwonymi płatkami kwiatów. Kilka z nich opadło na stół, przypadkowo tworząc wzór serduszka… W końcu mówi się, że te kwiaty wysyłają mocne przesłanie do osoby, którą się kocha, nawet bez słowa.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro