EPILOG

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Budzę się powoli i czuję się... Normalnie, zwyczajnie, jak zawsze.  Leżę w łóżku jeszcze chwilę bez ruchu, żeby do końca się ocucić. 

Przesuwam językiem po górnych zębach, ale są takie jak kilka dni temu- przeciętne. Bez żadnych wystających kłów. 

Wzdycham. Nie mam pojęcia, co miało miejsce przed tym, jak straciłam przytomność. Wszystko pamiętam jak przez mgłę, a gdy tylko staram sobie wszystko przemyśleć, moją głowę nachodzi przeszywający ból. 

Odsuwam kołdrę i powoli wstaję z łóżka. Jestem w swoim pokoju, musieli mnie tutaj przenieść po wszystkim. Nakładam na siebie szlafrok leżący na krześle i wychodzę z pomieszczenia. Idę korytarzem i schodzę po schodach. W progu kuchni, z której dochodzą mnie ciche szepty, dopada mnie mama i od razu bierze w swoje ramiona. 

-Pat, kochanie, jak się czujesz?

-Dobrze mamo, czuję się całkiem dobrze. 

Odsuwa mnie od siebie i mierzy dokładnie wzrokiem. Uśmiecha się lekko i ponownie przytula,tym razem lżej. Za jej plecami dostrzegam ojca, ale natychmiast odwracam wzrok. 

-Gdzie oni są?- pytam, po tym, jak Liv mnie już puściła. 

-Ci łowcy? Nie chcieli naszej pomocy i uciekli zaraz po całej akcji. 

-Po prostu poszli?  Ten wysoki też?  Nie zmartwili się tym, że zemdlałam? 

-Uciekli od razu, gdy zajęliśmy się tobą. Przykro mi, skarbie. 

Robi mi się autentycznie przykro. Fakt, nie liczyłam na wiele, w końcu T miał pełne prawo się zdenerwować jak nigdy dotąd. Nie dziwię się też, że nie chce mnie znać. Mimo to, miałam cichą nadzieję, że się przejął moim stanem choć trochę, teraz czuję się zawiedziona.

-Mogę do nich iść? Wytłumaczyć wszystko?- pytam mamy smutnym głosem. 

-Jasne, Pat. Idź się ubierz, zrobię ci śniadanie- Liv chyba dostrzega łzy w moich oczach. 

***

Nigdy się tak nie stresowałam idąc do siedziby łowców, jak w tym momencie. Nie wiem jakim cudem wciąż idę, bo nogi mam jak z waty, do tego nieustannie się trzęsą. Cała się trzęsę.

Tak bardzo pragnę, by T zrozumiał, by zaakceptował to, kim jestem. Wydaje mi się to prawie niemożliwe, w końcu nigdy nie ukrywał swojej pogardy do wampirów, a ja go perfidnie okłamywałam. Liczę jednak, że dzięki temu jak zaciekle go wczoraj broniłam przed moim ojcem, mogłam minimalnie zyskać w jego oczach i nie rzuci się na mnie z nożem jak tylko mnie zobaczy. 

Wszystko komplikuje fakt, że przyznałam wczoraj sama przed sobą i nie tylko, że się w nim zakochałam. Dopiero wtedy, gdy widziałam realne zagrożenie jego życia, uświadomiłam sobie, jak bardzo mi na nim zależy. On niestety, dowiedział się całej prawdy o mnie. Prawdy, której tak bardzo nie chciałam ujawnić, wiedząc, że zostanę przez nią skreślona na zawsze w oczach wszystkich łowców, którzy ostatnio byli mi wyjątkowo bliscy.  Do tego wszystkiego jeszcze śmierć Alice...

Niepewnie wchodzę do obskurnego budynku. Idąc między częściowo wyburzonymi ścianami czuję się jak intruz. Nie jestem tu już miło widziana. Coraz bardziej zwalniam kroku, dochodzę do schodów. Z dołu słyszę przyciszone głosy.  Odnoszę wrażenie, że zaraz usłyszę krzyki Tylera, albo awanturę, którą robi innym łowcom za niesubordynację.

Jest jednak cicho. Stojąc za progiem słyszę tylko szepty. Smutne głosy. Ten jeden, którego w tym momencie tak się boję. 

Zaciskam mocno oczy i biorę głęboki wdech. 

Wchodzę do pomieszczenia i cisza, która zapada przyprawia mnie o dreszcze. Stoję pośrodku "salonu" i wszyscy patrzą na mnie z miejsc, w których siedzą. Sunę przerażonym wzrokiem po zebranych, szukając tego jednego. 

Opiera się o bar i wbija we mnie lodowate spojrzenie. W ręce trzyma do połowy napełnioną szklankę z whisky. Przełykam nerwowo ślinę, nie wiem jak zacząć, co powiedzieć. 

-Chciałam was wszystkich najmocniej...- zaczynam, ale nim zdążę wydukać przeprosiny, szklanka wcześniej zawierająca trunek rozbija się pod moimi stopami, ciśnięta mocno przez rozjuszonego mężczyznę. 

-Gówno prawda- warczy wściekle- niczego nie żałujesz.

-Przepraszam, że kłamałam!- mój głos robi się wyższy niż zazwyczaj, z powodu wzbierających łez i wstrzymywanego płaczu- nigdy nie miałam złych intencji wobec was, przysięgam. 

Wszyscy patrzą na mnie z pogardą, zwłaszcza T. Jedynie w oczach Logana odbija się szczery smutek. 

-Wyjdź. 

-Tyler, proszę...

-Nie nazywaj mnie tak. Po imieniu mówią mi tylko bliscy. Wyjdź, póki jeszcze możesz na własnych nogach. 

-Nie skrzywdziłbyś mnie- mówię pewnie. Nie hamuję już łez, które swobodnie spływają już po mojej twarzy. 

-Nie. Twój ojciec wyrwałby nam wszystkim flaki, więc opuść to miejsce, bo w końcu nie wytrzymam i skarzę nas wszystkich na śmierć. 

-Groził ci? Mój ojciec wam groził? 

-Nie musiał. Nie jestem głupi, wiem co spotkałoby mnie, za zabicie jego córki. 

Czuję jak każde jego słowo przebija mnie na wylot. 

-T, proszę... Ja cię kocham- robię dwa kroki w jego kierunku

-Znamy się od kilku tygodni, jeśli po takim czasie się zakochałaś, to jesteś wyjątkowo naiwna- warczy nieprzyjemnie- wyjdź już, nigdy nie byłaś jedną z nas- dodaje spokojniej, jakby z bólem. 

Nie mam wyboru. Żadne moje słowa nie przekonają już go do zmiany decyzji. Mruczę ciche ,,przepraszam'' i nie patrząc już nikomu w oczy opuszczam pomieszczenie. Nikt mnie nie zatrzymuje.

Muszę wyglądać tragicznie, idąc tak przez miasto, w dziennym świetle, cała zaryczana i czerwona. Nie wiem co mam robić. W głowie mam kompletną pustkę. Nie chcę myśleć o niczym. O bólu, o emocjach, po prostu nie czuć nic.

Wchodzę w ciasną, prostopadłą uliczkę. Nie chcę iść miejscami, gdzie są ludzie, nie chce być zauważona w takim stanie. Przechodząc pomiędzy blokami słyszę czyjeś wołanie za mną. Nadzieja, która rozsadza moją głowę gaśnie w momencie, gdy widzę biegnącego w moją stronę Logana. No cóż, przynajmniej jemu jeszcze na mnie zależy...

-Patience- mówi poważnie- nie myślałem, że tak to się potoczy. 

-Ja też nie... Miałam głupią nadzieję, że uda mi się ukrywać prawdę. 

-Przepraszam, za to co zaraz zrobię, Pat- mówi, a ja marszczę brwi. Chcę się spytać o co mu chodzi, ale przeszywający ból rozrywa mi klatkę piersiową i sprawia że upadam na ziemię. 

Spomiędzy piersi wystaje mi rękojeść srebrnego sztyletu należącego do Logana. Skóra pali mnie żywym ogniem. Dosłownie czuję, jak obumiera każdy centymetr mojego ciała.

-Kończymy tak, jak zaczęliśmy- uśmiecham się smutno, zanim moją twarz wykrzywi kolejna salwa bólu. 

-Szkoda, że tym razem to ciebie musiałem się pozbyć. 

W pewnym momencie przestaję cokolwiek czuć i ostatnie co widzę nim tracę oddech, to przerażony Tyler, wybiegający zza zakrętu i rzucający się na Logana z wściekłym wyrazem twarzy.

Jednak nie byłam mu tak obojętna. 

~~**~~ 

TO JUŻ KONIEC KOCHANI.  Nie, nie będzie kolejnej części, ta była ostatnia. Przepraszam za takie zakończenie, wiem, że wielu z was może się nie spodobać. Co było dalej, możecie się domyślać. Co z T, Loganem, czy rodziną Patience. 

Jest tyle osób, którym chciałabym podziękować. Choćby za motywujące komentarze, dzięki którym nie porzuciłam wcześniej tej opowieści. Gdybym wypisała tu każdego z osobna, zajęło by to sporo czasu i miejsca więc po prostu podziękuję wam, moim fanom, bez których nie powstałby ani jeden rozdział. Dziękuję za to, że byliście, czytaliście, niekiedy głosowaliście i komentowaliście. Jesteście naprawdę dużą częścią tej historii. 

To, że to opowiadanie jest już oficjalnie skończone, nie oznacza, że musimy się żegnać. Mam na profilu parę innych prac, do których serdecznie was zapraszam. 

Jeszcze raz dziękuję wszystkim, którzy dotarli ze mną aż tutaj <3 

Wasza princessa67577 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro