Po drugiej stronie

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

     Małe, uśmiechnięte twarzyczki zaglądały za nią przez tylne okno starego samochodu. Kobieta widziała jak radośnie machają jej na pożegnanie. To był już kolejny dzień jej dość długiego życia. Większość jej koleżanek już dawno wykitowała w szpitalnych salach. Na tę myśl natychmiast prychnęła pod nosem.

     Samotne, zapomniane i okropnie nudne staruszki.

     Kiedy była na pogrzebie paru z nich widziała jak ich dzieci wylewają łzy, by niecały tydzień później wyjechać na Florydę i byczyć się na tamtejszych plażach, umilając sobie czas kolorowymi drinkami, a to wszytko najpewniej za pieniądze otrzymane w spadku.

     O nie, ona tak nie skończy. Nie pozwoli, żeby wszyscy o niej zapomnieli. Niestety pozostaje jeszcze kwestia tych przeklętych pieniędzy. Odłożyła całkiem niezłą sumkę wraz z mężem, który zmarł już dobrych kilka lat temu. Doskonale wiedziała, co stanie się z tym majątkiem. Niemal widziała jak po jej śmierci, jej syn – ten niewydarzony półgłówek – wpada na pomysł genialnego biznesu, by po kilku miesiącach cały interes mógł splajtować.

     Wiele razy była świadkiem nagłych olśnień tego idioty, którego naprawdę starała się wychować jak należy, tak samo jak wiele razy była świadkiem, jego gorzkich upadków. Nie pozwoli, aby ciężka praca jej i jej męża, choć jego może trochę mniej, poszła na marne.

     Ostatni raz spojrzała jak niemal dziesięcioletni Cadillac znika za horyzontem, a wraz z nim ten przygłup James, jego żona Claire – wspaniała kobieta o wprost anielskim usposobieniu oraz dwójka kochanych wnucząt: sprytna Bronte i nieco głupiutki po ojcu Charles.

— To doprawdy niepojęte; jak można jeździć takim starym rzęchem po ulicach?! —  kobieta ponownie westchnęła.

     Weszła po schodach na starą drewnianą werandę, by po chwili zniknąć za drzwiami od swojego domu. Jednak echo jej drewniaków w dalszym ciągu rozbrzmiewało wśród ciszy.

***

     Kolacja nie była zbyt sycąca, lecz cóż się dziwić. Emerytury nie są zbyt wielkie, a mimo to trzeba sobie jakoś radzić. Zresztą sam doktor Cody mówił, iż nie powinna się zbytnio najadać przed snem. Zwykle nie słuchała tego konowała, ale tym razem niechętnie musiała przyznać mu rację. Nie była już w końcu pierwszej młodości, jednakże nazwanie ją starą pruchwą stawało się delikatnie mówiąc nietrafione. I to bardzo.

     Co prawda na jej głowie pojawiło się już kilka siwych włosów (no dobrze, może trochę więcej niż trochę), lecz były one starannie ukryte pod czarną farbą do włosów. Nikt, no może oprócz jej jeszcze żyjących koleżanek (,,Wiekowe, zazdrosne zdziry!") nie mógł powiedzieć, iż wygląda staro.

     W łazience spojrzała jeszcze raz w lustro, a następnie wyszła ubrana w staromodną koszulę nocną. Swoje dzisiejsze ubranie: sprane dżinsy i luźny sweter poskładała w równiutką kostkę, aby po chwili położyć je na krześle.

     W końcu z głośnym westchnięciem ulgi usiadła na łóżku. Zmówiła jeszcze krótką modlitwę wieczorną (,,Boże, spraw, abym czuła się zapamiętana"), a następnie ułożyła się na miękkiej poduszce. Zamknęła oczy i... i wtedy usłyszała za oknem tego przeklętego świerszcza. To będzie długa noc...

***

     Obudziła się w złym humorze, niewyspana, a w dodatku niesamowicie bolały ją stawy. Słońce już od kilku godzin przesuwało się spokojnie po niebie. Powolnym krokiem przeszła do łazienki, gdzie założyła na siebie wczorajsze ubranie.  Kiedy w końcu znalazła się na korytarzu ruszyła w stronę wyjścia po drodze, objaśniając samej sobie dokąd prowadzą dane drzwi. ,,Sypialnia; stary pokój Jamesa; kuchnia; drzwi, których nigdy tu nie było; wejście do piwnicy; stara spiża... Zaraz co?"

     Drewniaki załomotały jeszcze raz o podłogę, a mleko, które stało w szklanych butelkach przed domem musiało jeszcze trochę poczekać na wniesienie do kuchni.

     Przed staruszką rzeczywiście stały zupełnie nowe drzwi. Nie pasowały do domu ze względu na stan w jakim się znajdowały. Farba, którą zostały pomalowane, lśniła nowością w przeciwieństwie do odrapanych i porysowanych przez małego wtedy Jamesa drzwi, które znajdowały się w reszcie domu. Kobieta zmarszczyła nieco brwi. Była pewna, że to jakiś nieśmieszny żart tych gówniarzy z sąsiedztwa. Co prawda do końca nie wiedziała, w jaki sposób to możliwe, ale według niej pewne jak w banku.

    ,,Niech ja im tylko dam"- pomyślała, rozglądając się dookoła. Po kilku sekundach jej wzrok natrafił na leżącą nieopodal miotłę. Już miała wybiec przed dom wprost pod drzwi sąsiadów, ale powstrzymała ją niespodziewana myśl. Ojciec dzieciaków nie był zbyt przykładnym opiekunem. Nie wylewał za kołnierz w łagodnym tego słowa znaczeniu.

     Kobieta często wracając z zakupów lub idąc do lekarza widziała jak zataczał się z jednej strony ulicy na drugą nabąblowany jak Messerschmitt. W dodatku przynajmniej raz w tygodniu dzieci przechodziły przez Holdingford posiniaczone i poobijane, tak samo zresztą jak ich matka.

     Nie lubiła ani trochę tych dzieciaków, ale nie chciała dokładać im lania ze strony pijanego ojca, którego mieli na głowie, aż za bardzo. Tak więc niemal natychmiast oparła miotłę z powrotem o ścianę. Spoglądając ponownie w stronę dziwnych drzwi, potarła w zamyśleniu brodę. Kobieta rzadko kiedy się bała. Było to dla niej uczucie niemal tak obce jak przebłysk mądrości u jej syna.


     Chwyciła ponownie za miotłę, by w razie nagłej potrzeby móc się jakoś obronić. Podeszła parę kroków do przodu, by być bliżej nowiutkich drzwi i przekręciła błyszczącą gałkę. Jej palce zacisnęły się mocniej na trzymanym trzonku, lecz to, co zobaczyła wprawiło ją w niemałe zaskoczenie. Przed nią roztaczał się widok na domową werandę, która z logicznego punktu widzenia powinna znajdować się z drugiej strony domu.

     Jednak nie wszystko wyglądało tak identycznie jak zapamiętała. Na pustym jeszcze wieczorem stole leżało mnóstwo smakowicie wyglądającego jedzenia. Stary komplet foteli, który miała wyrzucić już jakiś czas temu, ale było jej zbyt żal ze względu na to, iż tego zakupu dokonał Jacob – jej nieżyjący mąż, stał odnowiony. Jakby tego było mało położone na nich były nowiutkie, białe poduchy. Już od dawna nie używała tego kompletu, a sąsiadki mimo, iż łypały na niego zazdrosnym okiem z pewnością nie zrobiłyby czegoś podobnego. Były to tak leniwe babsztyle, które myślały tylko o tym jak utuczyć swoje i tak już grube wnuki.

     Kobieta niewiele myśląc, weszła na werandę dziarskim krokiem, a jedyną oznaką drobnego napięcia, stały się zbielałe palce w dalszym ciągu zaciśnięte na trzonie miotły. Przechodząc po drewnianych, równo przyciętych deskach nieco się zdziwiła; nie wydawały z siebie żadnego skrzypnięcia. Stanęła za jednym z odnowionych foteli i położyła lewą dłoń na jego oparciu.

     Widząc stół zastawiony tyloma smakowitościami poczuła ssanie w żołądku. Już od dawna nie widziała takiej ilości pyszności. W dodatku, na Boga, nie jadła jeszcze dzisiaj śniadania, a to w końcu była jej weranda. No cóż, przynajmniej w pewnym sensie jej.

— Panno Whitford! Oh, w końcu panna wstała — zawołał jakiś dziewczęcy głos od strony niewielkiej leśnej polanki. — Śniadanie już na pannę czeka.

     Kobieta w szoku wpatrywała się w młodziutką dziewczynę. Słysząc jej słowa, natychmiast zmarszczyła brwi. Smarkula znała jej nazwisko, mimo że staruszka była pewna, iż nigdy w życiu jej nie widziała.

— Moja droga — zaczęła poważnym tonem, nie dając się ani na chwilę zbić z pantałyku — ja z pewnością już dawno przestałam być panną.

     Miała nadzieję, że dzięki wysoko uniesionemu czołu wygląda choć trochę groźnie. Jednak dziewucha w odpowiedzi zaśmiała się donośnie i oddaliła od werandy w stronę pobliskiej łączki.

— Smacznego, panno Whitford! — krzyknęła, nie odwracając się.

     „Chora” – pomyślała niemal natychmiast kobieta. Już miała się odwrócić, by wejść do domu, lecz zatrzymał ją widok smakowitości leżących na stole. Za pensję, którą dostawała co miesiąc nie można było kupić zbyt wyszukanych produktów. Zwykle na śniadanie jadła zwykły chleb z szynką i serem. Obiady też były bardzo proste- zupy warzywne lub ziemniaczki w sosie mięsnym, który robiła jeszcze jej świętej pamięci mama. Czasem staruszce udawało się natrafić w pobliskim supermarkecie na promocyjną cenę słoika z gotowym daniem, który kupowali bogacze mieszkający nieopodal Holdingford. Taki słój starczał jej czasem nawet na trzy dni, jeśli wszystko dobrze rozplanowała. Teraz nadażała się wspaniała okazja, aby najeść się – w dodatku wszytko całkiem za darmo!


     Rozsiadła się na odnowionym fotelu, opierając wcześniej miotłę o ścianę werandy oddaloną od siedziska o niecały metr, by w razie potrzeby móc szybko się obronić. Staruszka, mimo wszystko nie wierzyła młodej i wyjątkowo bezczelnej dziewczynie.

     Spojrzała na kubek parującej herbaty, uniosła go do twarzy i powąchała, unosząc przy tym brew. Napój nie wyglądał na niebezpieczny. Pachniał miętą, ale nie tą, którą niegdyś chciała ją uraczyć sąsiadka – Diana. Ignorantka kompletnie nie zwracała uwagi na to co kupuje; tamta herbata miała wyjątkowo chemiczny zapach, dlatego poprosiła wtedy o szklankę wody. Przecież nie będzie się truć; jeszcze nie upadła na głowę. Natomiast napój, znajdujący się przed nią roztaczał aromatyczny zapach najprawdziwszej mięty. Upiła łyk i westchnęła z zadowolenia.

     Kobieta ponownie przyjrzała się dokładnie wszystkiemu, co znajdowało się na stole i nałożyła sobie solidną porcję każdego przysmaku, którego nie miała okazji spróbować w swoim życiu. Już dawno nie miała w ustach takich pyszności.

     Nagle na ścieżce pojawił się błyszczący Cadillac ze składanym dachem, którym jeździło się za czasów jej młodości. Spojrzała na niego podejrzliwie. Przez długą chwilę nikt z niego nie wysiadał. Widziała jedynie jak jakaś postać szamocze się w środku. W końcu na ścieżce nogi postawiła uśmiechnięta panienka ze słomkowym kapeluszem i w letniej zwiewnej sukience o kwiatowym wzorze. Zauważając siedzącą na werandzie staruszkę, zdjęła okulary przeciwsłoneczne i zaczęła radośnie do niej machać. Wyciągnęła z samochodu sporą czarną teczkę, by chwilę później ruszyć w stronę domu, postukując swoimi zgrabnymi sandałkami na niewielkim obcasiku.

     Uśmiechnęła się czarująco i z westchnięciem ulgi opadła na fotel naprzeciwko kobiety.

— Oh, upiorny, stary rzęch. — Wskazała na zaparkowany samochód. — Nie mam pojęcia dlaczego Mike go kupił. Ten staroć ma już pewnie z sześćdziesiąt lat; wszystko się w nim psuje.

     Widząc posępną minę staruszki, pannica zaśmiała się przepraszająco, a na jej policzkach wykwitł szkarłatny rumieniec wstydu.

— Najmocniej przepraszam, panno Whitford. Nie miałam nic złego na myśli — zaczęła się tłumaczyć.

      Starsza kobieta powoli otarła usta śnieżno białą serwetką. Spojrzała posępnie na nowo przybyłą towarzyszkę, która, wbrew pozorom, wydawała się całkiem sympatyczna.

— Kim pani jest i co pani robi w moim domu? — zapytała bez pośpiechu, zgrabnie akcentując każdy wyraz.

     W odpowiedzi panienka wybuchnęła głośnym śmiechem i sięgnęła po czarną teczkę leżącą na ziemi, by przenieść ją na swoje kolana.

— Zawsze miała pani osobliwe poczucie humoru, ale teraz przeszła pani samą siebie — powiedziała pomiędzy napadami śmiechu, grożąc żartobliwie staruszce palcem wskazującym.

     Jej radosnego nastroju nie zniszczyła nawet grobowa mina pani Whitford, która ze zdenerwowania owinęła sobie serwetką jeden z palców, niemalże hamując dopływ krwi do niego. W końcu po kilku długich minutach tajemnicza kobieta zapanowała nad swoją radością.

— To ja – Stephanie — wyjaśniła krótko. — Twoja menadżerka.

     Po wypowiedzeniu tych słów zanurkowała z szerokim uśmiechem do swojej teczki, nie przerywając:

— Przepraszam, że nie zadzwoniłam przed przyjazdem, ale mam dla ciebie niesamowitego newsa. — To powiedziawszy, położyła na stole opasłe tomiszcze. Autorką dzieła była niejaka Lucinda Winnie. — Wszystkie księgarnie w promieniu pięćdziesięciu kilometrów od Holdingford zamówiły więcej tych cudeniek — opowiadała z dumą, a staruszka, mimo że nic nie rozumiała siedziała wyjątkowo cicho. — Następny nakład wynosi, aż półtora tysiąca, uwierzysz? Tylko w pobliżu tej dziury! A to jeszcze nic. Nie dalej jak pół godziny temu dzwonił to mnie wydawca; powiedział, że zwiększy nakład i roześle książki do wszystkich księgarni w Minessocie, czaisz? Staniesz się prawdziwą gwiazdą literackiego rynku!

     Stephanie nie przestawała mówić, a gdy w końcu dobiegła do końca swojej dziwnej historii, bezczelnie nachyliła się nad stołem, by wziąć do ręki kubek starszej kobiety i upić z niego łyk, a potem następny i kolejny. Staruszka spoglądała na to z obrzydzeniem.

— Czy panienka może mówić jaśniej? — zapytała, nie spuszczając wzroku ze swojego kubka.

— Jaśniej to jest tak – twoja książka to wielki sukces — mówiąc to wskazała na panią Whitford— a my jesteśmy bogate — dopowiedziała z jeszcze większym uśmiechem, a jej palec skakał z niej na staruszkę.

     Pani Whitford oderwała wzrok od kubka i przeniosła go na twarz panienki. Nic nie rozumiała z tej historii. Nawet jej koleżanki nie opowiadały takich bajek, a żeby je przebić trzeba było się naprawdę postarać. Kobieta westchnęła z udawanym zrozumieniem i wzięła do ręki egzemplarz grubej książki, który do tej pory niezmiennie leżał na stoliku.

— Czy to jest ta książka? — Zaczęła dokładnie przeglądać lśniącą nowością okładkę.

— Zgadza się.

— Dlaczego w takim razie tu nie ma mojego nazwiska? — zapytała kobieta, czując, że młodziutka pannica coś kręci.

— Oh, panno Whitford, teraz jest już za późno zmiany — odparła Stephanie, wydymając swe jasne usta.

— Pytaliśmy – ja i wydawca – czy jest pani przekonana, by wydać książkę pod pseudonimem. I to po kilka razy!

     Starsza kobieta chciała zapytać o coś jeszcze, ale w tym samym momencie na werandę weszła ta sama smarkula, którą starsza kobieta spotkała rano.

— Dzień dobry, pani McConnelly. Napije się pani herbaty? — uśmiechnęła się wesoło do Stephanie.

— Nie, dziękuję — odpowiedziała grzecznie kobieta i wstała ze swojego miejsca, by po chwili spojrzeć na zegarek na nadgarstku. — Mam jeszcze kilka spraw do załatwienia. O mój Boże, jestem już spóźniona! Do widzenia, panno Whitford! Cześć Ann!

     Starsza kobieta nie odpowiedziała, odprowadzając wzrokiem zuchwałą panienkę do samochodu, natomiast młodsza radośnie pomachała gościowi na pożegnanie.

     Staruszka wstała w końcu, chwyciła swoją miotłę i ruszyła w kierunku drzwi. Najadła się, więc może wrócić domu, gdzie czeka na nią masa obowiązków domowych. Otrzepała jeszcze swój stary sweter z okruszków, a następnym krokiem było naciśnięcie klamki. Wkrótce te wszystkie historie o książce przestaną mieć znaczenie i wróci niczym niezmącony spokój.

— Dokąd się pani wybiera? O trzynastej ma pani umówione spotkanie u jubilera. — Spojrzała zdziwiona na trzymaną przez staruszkę miotłę, by po chwili wyrwać stanowczo przedmiot z rąk kobiety. — Proszę mi to dać i pospieczyć się. Zaraz będzie pani spóźniona.

***

     Pani Whitford jeszcze nigdy nie była tak zdenerwowana. Nawet kiedy James rozbił okno, grając w piłkę, a nawet gdy ukradł ze sklepu drogi, skórzany portfel nie czuła w sobie takiej złości. Wypada jednak powiedzieć, że po tych wydarzeniach chłopak nie mógł siedzieć przez tydzień.

     Kobieta głośno tupiąc swoimi drewniakami i przeklinając cały świat szła wzdłuż Cedarstreet. Smarkula nie pozwoliła jej nawet przebrać butów. Po prostu wykopała ją z własnego domu. Wszyscy ludzie, którzy robili coś w ogródku lub mieli otwarte okna od strony ulicy, przerywali to, co robili do tej pory i przyglądali się z zaskoczeniem zwykle spokojnej kobiecie. Wszyscy oni wiedzieli, że pani Whitford niedawno napisała książkę, która może odnieść duży sukces, a to oznaczało, iż kobieta stała się sławna. Wszystkie te informacje doprowadzały ludzi do prostego wniosku – nie należała już do tej zapyziałej dziury, a do jakiegoś wielkiego miasta, leżącego po drugiej stronie Minessoty.

     Natomiast nieświadoma niczego staruszka podążała w stronę jedynego w miasteczku jubilera. Do tej pory nie mogła uwierzyć, skąd u tego szaleńca wziął się pomysł otworzenia tegoż przedsięwzięcia właśnie w Holdingford. Mieścina ta liczyła niewiele ponad siedemset mieszkańców i ciężko było ją określić mianem miasta w porównaniu do Minneapolis. W dodatku ludzie tutaj nie byli zbyt majętni, choć nazywać ich biednymi to doprawdy duża przesada. Gdyby chciało się ich przyporządkować do odpowiedniego statusu społecznego, musiałby powstać nowy o nazwie „niebogacze”.

     Kiedy staruszka znalazła się w końcu przed drzwiami do jubilera, odetchnęła głęboko. Nie miała zamiaru wyładowywać swojej złości na, Bogu ducha winnemu, mężczyźnie. Czując, że palące rumieńce nieco już zelżały, weszła dziarsko do środka.

— Witam, panno Whitford! — zawołał radośnie. — Jak zwykle jest pani punktualnie!

— Na litość boską, o co wam wszystkim chodzi?! — Ta chwila musiała nastąpić; to było nieuniknione. Staruszka wybuchła niczym bomba atomowa. — Przecież ja już od dawna nie jestem panną — mówiąc to wskazała na serdeczny palec lewej ręki, a konkretnie na srebrną obrączkę, która się tam znajdowała. — Mimo, iż mój mąż – Jacob Whitford zmarł kilka lat temu, ja nadal pozostaję panią Whitford!

     Starszy mężczyzna spojrzał na nią zdumiony. Nigdy nie słyszał o kimś takim jak Jacob Whitford. Kobieta przez całe życia była sama, a tak samo jak ona mieszkał w tym miasteczku od urodzenia. Jednak nie miał zamiaru wyprowadzać jej z błędu, zwłaszcza w takim stanie. Pospiesznie pokiwał głową i sięgnął pod ladę, wyciągając eleganckie, bordowe pudełeczko, przewiązane czarną wstążką.

     Otworzył je delikatnie, uprzednio rozwiązując tasiemkę. Staruszka patrzyła na to wszystko z niemałym zaskoczeniem.

— Oto pani zamówienie, proszę obejrzeć i powiedzieć, czy wszystko jest w porządku — oznajmił z poważną miną.

     Człowiek ten, pomimo dość poważnego wieku, wykonywał swoją pracę z największą precyzją i oddaniem. Miłował się w dbałości o szczegóły. W końcu na ten fach poświęcił całe swoje życie. Staruszek nigdy się nie ożenił; przez całe życie był sam. Natomiast pani Whitford musiała przyznać, że gdy była jeszcze młoda skrycie podkochiwała się w nim. Nie trwało to jednak długo, bo niedługo później do miasteczka przeprowadził się jej przyszły mąż – Jacob.

     Kobieta pamiętała to tak dokładnie, jak gdyby miało to miejsce zaledwie kilka dni temu. Nie zamierzała jednak zatracać się we wspomnieniach. To do niczego nie prowadziło.

     Prędko spojrzała na przedmiot i musiała przyznać, iż był naprawdę śliczny. W pudełku znajdowała się niewielka broszka, a na niej, pod kilkoma kryształkami, wygrawerowany został pseudonim, którym rzekomo posługiwała się w swoim dziele. Choć, czy aby na pewno swoim? Tego nie była ani trochę pewna.

     Wyciągnęła dłoń, by dotknąć świecidełka, ale w porę się powstrzymała. Spojrzała na sprzedawcę i zapytała, czy wszystkie należności finansowe są uregulowane. Jeśli nie, to miała duży problem.

     „Przecież ja nic nie zamawiałam, więc nie muszę za nic płacić”– zganiła się w myślach. Jednak sprzedawca niemal natychmiast pokiwał głową, pospiesznie zapewniając, iż wszystko już zostało zapłacone.

     Kobieta dyskretnie odetchnęła z ulgą. Poczekała, aż jubiler ponownie zamknie pudełko i schowa je do eleganckiej ciemno brązowej torebki z logiem sklepu. Gestem prawdziwej damy, chwyciła za sznureczki, które pełniły funkcję uchwytu, a następnie niespiesznym krokiem opuściła miejsce, gdzie rezydował, według pani Whitford, nieco stuknięty mężczyzna.

     Kiedy kobieta ponownie znalazła się na chodniku, zaczęła rozmyślać, czy aby na pewno ma ochotę wrócić do domu, w którym urzęduje dziwaczna smarkula. Staruszka nawet nie wpadła na to, iż budynek należy do niej, więc śmiało mogłaby wygonić z niego dziewczynę. Zmęczenie wydarzeniami dzisiejszego ranka, południa oraz części popołudnia dało o sobie znać.

     Zegar znajdujący się w wieży pobliskiego kościółka zaczął wybijać godzinę drugą po południu. Głośne westchnięcie wydobyło się z ust kobiety. Rozejrzała się, więc dookoła, a jej wzrok zatrzymał się na niewielkim sklepiku osiedlowym. Zrezygnowanym krokiem weszła do niego, aby kupić słone krakersy, które tak uwielbiał Jacob, sudoku średniej trudności oraz dwa długopisy z czarnym tuszem. Zapłaciła za to wszystko drobniakami znalezionymi w kieszeniach spranych dżinsów. Najwyraźniej nie opróżniła ich poprzedniego dnia. Z myślą, iż jakieś drobinki szczęścia uczepiły się jej choć na chwilę, poszła do starego zaniedbanego parku.

     Nikt od dawna tam nie przychodził, a zwłaszcza miejscy ogrodnicy. Jedynie jakieś dzieciaki z okolicznych domów upodobały sobie to miejsce na jako taki plac zabaw. Wnuki często opowiadały jej o tym, jak razem z Rose i Vincentem („Z kim?!”) budowali wątpliwej jakości tamę nad, doprawdy skromnym potoczkiem. Biedne dzieci, nie wiedziały, że woda wypływająca spod niewielkiego pagórka pochodzi z rur, odprowadzających ścieki. Jednak starsza pani z pewnością nie zamierzała psuć wnukom zabawy, informując ich o tym.

     Pani Whitford uśmiechnęła się na samo wspomnienie ubłoconych, ale jakże radosnych twarzyczek. Weszła na betoną ścieżkę, prowadzącą w głąb zarośniętego parku, aby wyszukać dla siebie ławkę, która nie stwarzałaby dla kobiety zagrożenia złamaniem się po posadzeniu na niej średniej wielkości kuperka. Na całe szczęście poszukiwania nie trwały długo, bo już po pięciu minutach powolnego dreptania i przeglądania drewnianych konstrukcji, znalazła się ta jedyna. Byłaby wręcz idealna, gdyby nie napisy, znajdujące się na jej oparciu. Jednak staruszka była w stanie przymknąć na to oko, byleby tylko móc gdzieś usiąść.

***


   Minęły trzy i pół godziny. Cholerne i długie, a raczej cholernie długie trzy i pół godziny. Kobieta miała wrażenie, że jej kręgosłup zaraz zbuntuje się, odmawiając posłuszeństwa. Kark bolał ją niemiłosiernie od ciągłego zginania go, a do zdrętwiałych nóg, krew zdawała się nie dopływać.

     Większość liczbowych krzyżówek była już rozwiązana; po krakersach pozostało jedynie plastikowe opakowanie. Pani Whitford po raz kolejny tego dnia westchnęła głośno. Doprawdy nie miała ochoty tu dłużej siedzieć; marzyła o powrocie do starego, lecz własnego domu. W głębi serca modliła się, aby uciążliwe dziewczę wróciło do swojego lokum, zostawiając ją w spokoju.

     Powoli wstała z ławki. Pośpiech w jej wieku i sytuacji nie był wskazany. Kiedy zdrętwiałe mięśnie, w końcu się rozruszały, kobieta pozbierała swoje śmieci. Nienawidziła tych wszystkich gówniarzy, którzy zostawiali po sobie papierki, gdzie tylko popadnie, dając tym samym świadectwo niewyobrażalnego chamstwa; zwłaszcza, iż kosze na śmieci znajdowały się zaledwie piętnaście metrów od parku.

     Po raz pierwszy od wielu lat, kobieta nie spieszyła się zbytnio z powrotem do domu. Stawiała kroki powoli, jakby do końca nie była pewna, w którą stronę ma się udać.

     Ludzie, wciąż znajdujący w ogrodach, po raz kolejny tego dnia przerywali pracę, aby zobaczyć co wyprawia ich sąsiadka. Większość z nich myślało, iż staruszcze już kompletnie odbiło. Pisanie książki na stare lata? Niech będzie. Ale takie zachowanie to już przesada. Kobieta zwykle energiczna, nie cierpiąca ślamazarności i powolności, zaczęła nagle chodzić wolniej od pani Marshall– osiemdziesięciolatki, poruszającej się z pomocą balkonika.

     Jednak pani Whitford nie zwracała na nic uwagi, kurczowo ściskając w jednej ręce torebkę od jubilera, a w drugiej czasopismo z krzyżówkami. Gdy już znalazła się w pobliżu tak znajomej jej werandy, rozejrzała się czujnie wokół siebie. Jednak nic nie świadczyło o tym, że natrętna smarkula dalej tu była. Kobieta podchodziła miarowo do wejścia – w dalszym ciągu cisza. Brak jakichkolwiek oznak życia. W końcu, bez żadnego stresu, podeszła do odnowionego kompletu mebli. Na drewnianym stole znajdowała się mała karteczka z bardzo schludnym pismem.

Panno Whitford!
Praca u Pani to czysta przyjemność. Mam nadzieję, że umówione spotkanie przebiegło bez zbędnych komplikacji. Kanapki obok są dla Pani.
Życzę miłej nocy,
Ann

     Kobieta spojrzała na pięknie udekorowane, smakowicie wyglądające kanapki. Postanowiła, iż kolacja to niewątpliwie dobry sposób na dodatkowe odstresowanie się. Położyła elegancką torebeczkę oraz krzyżówki na stole. Nie minęło nawet pięć minut, a kromki z białym serkiem z rzodkiewkami obsypane szczypiorkiem zniknęły z talerza za sprawą głodnej staruszki.

     Z uśmiechem na ustach wstała od stołu i ruszyła w stronę drzwi do domu. Przed przekroczeniem progu spojrzała po raz ostatni na pobliskie domy oraz słońce z wolna kończące swoją całodzienną wędrówkę.

     W końcu weszła do środka, zamykając za sobą nowiutkie drzwi.

***

     Obudziła się ciężko dysząc. Kręgosłup bolał ją niemiłosiernie, tak jakby rzeczywistoście siedziała przez trzy i pół godziny na drewnianej ławeczce w starym parku. Na myśl o zaniedbanym zieleńcu zerwała się z łóżka, ignorując kłujący ból w okolicach krzyża.

     Nie zaprzątała sobie nawet głowy założeniem starych drewniaków. Bose nogi obijały się dość głośno po drewnianej posadzce korytarza. Gorączkowo szukała tych jednych drzwi. Na szczęście, nie było ich. Dziwny sen, wciąż pozostawał jedynie dziwnym snem i niczym więcej.

     Kobieta powolnym krokiem wróciła do niewielkiej sypialni, trzymając dłoń na plecach. Wzięła ubrania z krzesła i poszła do łazienki, aby się przebrać. Gdy wyszła, postanowiła, że czas, aby wziąć mleko, znajdujące się w szklanych butelkach przed domem. Przeszła obok starego kredensu, ściany brudnej od trzonka miotły oraz wiekowej biblioteczki, pamiętającej jeszcze czasy jej matki. Cały ten czas wzrok miała utkwiony w podłodze. W głowie układała już plan na dzisiejszy dzień. Wśród zadań znalazło się sprzątanie, wyrabianie konfitur na zimę, a także odwiedzenie grobu męża.

     Była tak zamyślona, że nie zauważyła, iż na tymże kredensie, który właśnie mijała, znajdowała niewielka przypinka z wygrawerowanymi imieniem i nazwiskiem Lucinda Winnie; nie zauważyła również braku miotły, a także nowej, grubej książki leżącej na jednej z półek starej biblioteczki.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro