Po jednej bombce

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

1

Był raz mały chłopiec, który zbierał bombki. Takie zwykłe, świąteczne, na choinkę. Każdą wybierał starannie, ale nie uskarżał się, kiedy dostał nie taką, o jakiej marzył. Brał to, co mu podarowano. Zawsze po jednej.

Przechadzał się po domach zawsze wtedy, kiedy inni bombkami już się nacieszyli. Tuż przed Wigilią. Miejsce bombek zajmowały wtedy prezenty, a uwagę domowników syto zastawiony stół. Utrata jednej bombki nie robiła żadnej rodzinie różnicy. Braku jednej nikt nawet nie zauważył. Bo czym jest jedna bombka?

Chłopiec nie chodził do szkoły, tak jak robiły to inne dzieci w jego wieku. Porzucił naukę dwa lata wcześniej, kiedy wszystko się zmieniło. Jego tato zobowiązał się uczyć go w domu, ale nikt nie sprawdzał czy faktycznie tak było. Nikogo to nie interesowało.

Początkowo chłopiec uczył się sam. Miał dziewięć lat, a w jego małym pokoiku stało obdrapane biurko, a na nim kilkuletni już, ale nadal sprawny, komputer. I póki internet działał, chłopiec każdego dnia, z wyjątkiem sobót i niedzieli, pilnie się uczył. Jednak nadszedł dzień, kiedy i internet się skończył, a ikonka braku połączenia zerkała na niego złowrogo. Tato nie zapłacił rachunku. Nawet nie zdziwiło to chłopca. A nawet się tego spodziewał. W końcu od kilku dni tato nie wychodził z domu, ba!, nawet nie wychodził z łóżka! W sypialni panował półmrok, a o walające się się po podłodze puste butelki można było się potknąć i skręcić kark. Chłopiec zatem zbierał je systematycznie.

Rozległo się gwałtownie pukanie. Tak stanowcze i silne, że chłopcu aż bombka wypadła z rąk i z trzaskiem upadła na podłogę. Pękła na kilka większych kawałków, a reszta rozprysła się w drobny mak.

- Hej! Słyszę cię! Wiem, że tam jesteś! - wołał ktoś zza drzwi, nadal waląc w nie prawdopodobnie pięścią.

Chłopiec popatrzył na bombkę, ominął ją ostrożnie i podszedł do drzwi. Najpierw odryglował łańcuszek, a potem dwa górne zamki. Kiedy tylko odryglował ostatni, drzwi otworzyły się z impetem i wpadł przez nie jasnowłosy chłopak, którego nieraz widywał już na ulicy.

- Szybko! - krzyknął. - Zamykaj!

Pchnął chłopca do środka i razem z nim zamknął się w mieszkaniu, pośpiesznie ryglując drzwi. Z korytarza dochodziły kroki. Ktoś zbiegał po schodach, ktoś inny wrzasnął, a w tym harmiderze dało się słyszeć wyraźne słowa: Spokojnie, Policja!

Chłopiec opadł na podłogę i zaparł się plecami o drzwi. Kiedy i w jego drzwi ktoś zadudnił, zakrył rękami uszy i skulił się. Powtarzał w myślach, że jeśli będzie cicho, to wszystko wróci do normy. Ludzie zza drzwi odejdą, pójdą sobie i zostawią go w spokoju. A potem sklei bombkę i...

Pukanie i kroki na klatce ucichły. A kiedy chłopiec uniósł głowę, spostrzegł stojącego przy oknie blondyna. Wyglądał na ulicę, ale nie odgarnął firanki. Nawet jej nie poruszył. Był starszy od chłopca o kilka lat, a do tego wysoki. Wyższy nawet od ojca chłopca!

- Gliny odjechały.

- Kim... jesteś? - powiedział niespodziewanie chłopiec. Niespodziewanie nawet dla niego samego. Nie mógł uwierzyć, że tak otwarcie zwrócił się do starszego od siebie i to chłopaka.

- Przecież jesteśmy sąsiadami, no nie?

- Tak, ale... nie znamy się.

- To już się znamy.

Blondyn przeszedł przez salon, kopiąc leżący na ziemi karton po mleku. Resztki bombki trzeszczały pod jego znoszonymi adidasami, a chłopcu aż dech zaparło, kiedy jeszcze do niedawna widoczne kawałki bombki, teraz zrobiły się drobne jak śnieg.

- Odkurzacie tu czasem? - zawołał blondyn. - Macie odkurzacz?

- Tak... Odkurzam. - Chłopiec skinął, nie odrywając wzroku od bombki. - Ale tylko w soboty.

- A no jasne. U mnie dziewczyny sprzątają - odparł blondyn i roześmiał się. - I też w soboty! Racja!

- A twoi rodzice?

Blondyn przystanął nagle. Spojrzał na chłopca, a ten szybko odwrócił wzrok.

- Jak cię zwą? - zapytał blondyn.

- Kacper...

- Jak ten duch?!

- To imię!

- No dobra, dobra... - Blondyn zmierzwił ręką opadającą na czoło jasną grzywę i wyciągnął rękę w kierunku chłopca. - A mnie Marko.

- Marko? Jak Marek?

- Nie Marek, a Marko! Tak mam na imię!

- Dobrze... - Chłopiec skinął i już chciał opuścić znowu głowę, kiedy blondyn szturchnął go w ramię.

- Rękę się podaje. Nie nauczyli cię w domu?

- Nauczyli...

Wyciągnął rękę, a kiedy blondyn ją uścisnął, z całej siły zacisnął palce na jego dłoni i pociągnął go do siebie. Chłopiec jak latawiec i bezwładnie jak lalka poszybował ku górze.

- I wstaje się, kiedy się z kimś witasz. A nie tak z podłogi, jak kot czy pies!

- Przepraszam...

Blondyn pokręcił głową. Podszedł do drzwi i pstryknął w włącznik światła. Kilka razy.

- Co jest? Światła też nie macie?

Chłopiec pokręcił głową.

- Bezpieczniki wysiadły, czy co? - Uniósł głowę i przyjrzał się okrągłemu, zakurzonemu żyrandolowi. - Żarówka poszła?

Chłopiec milczał. Stał pochylony, z głową spuszczoną nisko, tak jak kiedyś nieraz stawał przy tablicy. Bywały dni, kiedy z uśmiechem tam stał. Trajkotał wtedy jak opętany. W te dni był przygotowany. Ale zdarzały się i takie, kiedy się nie nauczył, a nauczyciel niczym jasnowidz to przewidywał i od razu brał go do tablicy. Wtedy stał tak jak teraz - skruszony i cichy.

- Sam jesteś? - zapytał niespodziewanie blondyn. - Gdzie twój ojciec? Nie widziałem go już od jakiegoś czasu. Złapał jakąś robotę? Słyszałem, że sporo wzięli do tego nowego tartaku, który otworzyli za miastem. Nic wielkiego, ale płacą tygodniowo i w terminie. Sam myślałem by iść. Ale póki nie skończę szesnastu lat, to mnie nie wezmą. Ale jeszcze z trzy miesiące i mogę próbować.

Chłopiec nadal milczał, blondyn zatem znowu szturchnął go w ramię.

- Te, języka w gębie zapomniałeś? Gdzie twój ojciec?

- Mój tato... zaginął.

- Zaginął?! - krzyknął blondyn. - Kiedy?!

- Kilka tygodni temu...

- Tygodni?! I nic nie zrobiłeś?!

- Byłem... na komisariacie... ale... oni go tam znają.

Blondyn przechylił głowę i popatrzył na niego z dziwnym wyrazem wypisanym na twarzy.

- Jak to go znają? Pracuje tam? Sprząta?

- Nie...

- A może... siedział w więzieniu?!

- Nie! Nie siedział! - wrzasnął chłopiec. Nagle jednak opadł na podłogę, podciągnął kolana aż pod szyję i skulił się.

- Ej, no dobra! - Blondyn usiadł przy nim i poklepał go po ramieniu. - Stary, nie chciałem... Tak wypaliłem... A powiedz mi, gdzie twoja mama w ogóle? Nigdy jej z wami nie widziałem. Tylko waszą dwójkę.

- Mama odeszła - wymamrotał chłopiec, nawet nie podnosząc głowy.

- W sensie... umarła?

- Nie.

- Rozumiem - odparł blondyn i pokiwał głową.

Przez chwilę obaj milczeli, nagle jednak chłopiec uniósł głowę i wyszeptał cicho, tak cicho by nikt poza jasnowłosym chłopakiem go przypadkiem nie usłyszał:

- Mój tato pije.

- Aaa, alkohol... - odparł kolega. - Znam temat.

- Znasz?! To twój tata też...?!

- Nie. Mój ojciec nie pije. On... nic już nie robi. No przynajmniej nie w domu. I nie z nami.

- Z wami?

- Mam dwie siostry. Młodsze. Zajmuję się nimi, kiedy on ma to gdzieś.

- Mój tato całe dnie spał...

- Mój nie śpi. Jego w ogóle nie ma. Całe dnie pracuje. Wychodzi przed szóstą i wraca po dwudziestej, każdego dnia.

- To jak one... twoje siostrzyczki...?

- Urywam się z zajęć i zabieram je do domu.

- To dlatego cię ścigali! - krzyknął chłopiec. - Widziałem kiedyś panie z sekretariatu, które o ciebie wypytywały!

- Ciebie też pytały?!

- Tak...

- I co im powiedziałeś?! - Blondyn złapał chłopca za ramię i potrząsnął nim. - Wypaplałeś gdzie teraz mieszkamy?!

- Nie! - Chłopiec gwałtownie pokręcił głową. Łzy napłynęły mu do oczu. - Nigdy... Powiedziałem, że cię nie znam i nic nie widziałem.

- To masz szczęście. - Blondyn ponownie zapal się plecami o ścianę i sięgnął po paczkę papierosów. - Zapalisz?

- Nie palę... - odparł z oburzeniem chłopiec.

- Ja też nie. Ale podwinąłem temu gliniarzowi, który mnie ścigał.

- Czemu cię ścigali?

- A bo ja wiem? - Wzruszył ramionami. - A ciebie ludzie ze szkoły nie szukają?

- Nie... Mój tato to załatwił.

- Załatwił?

- Tak, i uczę się w domu.

- Serio? To tak można?!

- Tak się... postarał. - Chłopiec ponownie się skulił. - Byliśmy u pani doktor i... Szkoła źle na mnie wpływała... po odejściu mamy. Nie mogłem w niej przebywać. Nie... stale.

- I ojciec załatwił ci naukę w domu?!

- Tak.

Blondyn popatrzył przez chwilę na otwartą paczkę papierosów, po czym schował ją do kieszeni.

- Przyda się na ulicy.

- Będziesz palił?

- Nie, ale są prawie całe. Opylę je za dychę.

- Za całą?!

- No pewnie. To chodliwy towar. A ta gruba sprzedawczyni ze sklepu za rogiem nie sprzedaje dzieciakom. To na bank kupią ode mnie.

- I na co ją wydasz?

- Na żarcie - odparł od razu, ale po chwili dodał. - Nie dla siebie. Dla dziewczyn. Wiadomo.

Chłopiec zerknął ukradkiem na bombkę, która potłuczona leżała na ziemi. I już widział w myślach stół, a na nim dużą kartkę A4, pęsetę i klej...

- Co tak ucichłeś? - zapytał kolega, szturchając go w łokieć.

- Zastanawiałem się - powiedział powoli chłopiec - co się stało z twoją mamą?

Blondyn wzdrygnął się, ale zaskoczenie na jego twarzy nie gościło zbyt długo. Jego miejsce zajęła bowiem złość, a groźny grymas wykrzywił jego usta.

- Moja matka też odeszła.

- Też... nie umarła?

- Też.

Obaj spojrzeli na choinkę. Tego roku była szczególnie pięknie przystrojona. Brakowało jej światełek, ale światło padające z ulicy odbijało się w bombkach, które mieniły się różnymi kolorami tęczy. Wyglądały jak gwiazdy na niebie, tylko kolorowe.

- Po co to robisz? Po co ubierasz co roku tę choinkę?

Chłopiec opuścił głowę i wyszeptał:

- Bo chcę by było jak dawniej.

- Jak dawniej?

- Kiedy moja mama z nami mieszkała. - Chłopiec zamknął oczy i zacisnął dłonie z całych sił w piąstki. Jak ktoś, kto wypowiada życzenie i bardzo chce, by się spełniło. Prosił każdą z tych bombek by w magiczny sposób spełniła jego marzenie. Nieważne jak. Chciał tylko zamknąć oczy, a kiedy znowu je otworzy, by wszystko było jak kiedyś. I wtedy zawołał: - A jeśli się postaram, to spełni się moje życzenie! I mama wróci i... tata...!

Blondyn spojrzał na niego.

- Chcę by oboje wrócili – dokończył chłopiec, ale już szeptem.


2

- Ruszamy - powiedział blondyn.

- Gdzie?

- Musimy go znaleźć.

- Mojego... tatę?

- No tak, przecież zaginął. - Blondyn wyciągnął rękę i poklepał chłopca po ramieniu. - Chcesz chyba odnaleźć swojego staruszka?

Chłopiec pochylił głowę i ku własnemu zaskoczeniu, zaszlochał.

- Wiele razy... kiedy byłem na niego tak bardzo zły... to chciałem by przepadł... by gdzieś odszedł, zostawił mnie samego i już nigdy... - Chłopiec zanosił się już teraz płaczem. Brudnymi, umazanymi klejem i sadzą z kominka, rękami przecierał mokre oczy. - Ale teraz... chcę by wrócił! Nie chcę być sam! Potrzebuję go!

Blondyn zabrał rękę i rozejrzał się po pokoju.

- Kiedy wyłączyli wam prąd? Twój ojciec pracował ostatnio?

- Zaczepił się gdzieś... na nocne stróżowanie, ale szybko go wywalili.

- Pewnie za picie.

Chłopiec otarł rękawem twarz. Policzki go piekły, a oczy szczypały, ale nie chciał pokazać przy starszym koledze, że coś mu dolega. Blondyn jednak nie dał się nabrać. Złapał go za rękę i pociągnął do sąsiedniego pokoju, z którego już z salonu widać było wannę.

- Macie wodę?

- Tak.

- Ciepłą?

Chłopiec skinął, a kiedy tylko to zrobił, blondyn uniósł go i posadził na szafce. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej paczkę chusteczek. Chłopiec nie zapytał skąd je miał, ale przypuszczał, że i je ukradł.

Blondyn zamoczył jedną chusteczkę i przy świetle zapalniczki, którą wyjął ze spodni, najpierw przemył oczy chłopca, a potem policzki.

- Kiedy twojego ojca tu nie ma, to co ty tak właściwie jesz? - zapytał blondyn. Odgarnął przydługie włoski chłopca do tyłu, ale te i tak niesfornie opadały mu na czoło. Tak samo jak jemu. - Masz kasę na jedzenie?

- Tydzień temu dostaliśmy paczki - wymamrotał chłopiec. - Od sąsiadów.

- Takie świąteczne?

- Tak.

- A po świętach?

Chłopiec wzruszył ramionami. Nie wiedział co będzie po świętach. Kiedy odeszła mama, też nie wiedział, co go czeka. Co ich czeka. Ale nigdy nie spodziewał się, że wszystko się zmieni. Że w domu już nie będzie śmiechu, radości i zabawy. A zamiast głosów rodziców, będzie otaczała go tylko cisza. Nie przypuszczał, że mama odejdzie. Zostawi ich. I nie spodziewał się, że tata zacznie pić...

Kiedy o tych sprawach mówiono w szkole, szczególnie kiedy słyszał podobne historie od kolegów, traktował je jak iluzję. Takie rzeczy są, ale daleko. Jego nie spotkają. Nigdy.

Jednak spotkały i jego.

Teraz nie zastanawiał się, co będzie po świętach. Mógłby załapać się jak Marko, w tartaku, ale nie miał szesnastu lat. Nawet nie był blisko. Skończył niedawno jedenaście. Nikt go nie zatrudni. A bez ojca nie będzie pieniędzy na rachunki i jedzenie. Nawet nie będzie miał kto odebrać zapomogi z urzędu, bo zawsze te pieniądze to tacie osobiście dawał listonosz.

Co robić?

- Chodź - powiedział blondyn. Ściągnął go z szafki i postawił na podłodze. - Idziemy go szukać.

- Ale przecież...

- Na policję nie pójdę, bo wiadomo... Tam mnie znają, tak jak znają twojego ojca! Ale możemy popytać ludzi!

- Tak... w domach?

- A co, nagle ci wstyd? Przecież już drugi rok chodzisz po ludziach i prosisz o te bombki! U moich też byłeś!

- Byłem?

Blondyn wyprostował się i podszedł do choinki. Złapał za szklaną bombkę w kształcie szyszki i wziął ją do ręki. Przez chwilę tylko przyglądał jej się, uśmiechając.

- Ta jest moja. - Obrócił się i pomachał nią w kierunku chłopca. - Z mojego domu. Wtedy też byliśmy... wszyscy razem. I ojciec i...

Zacisnął powieki. Odwrócił się i szybko zawiesił bombkę na gałęzi sztucznej choinki.

- W święta nikt nie powinien być sam - powiedział blondyn, nadal stojąc plecami do chłopca. - Ani ty, ani twój ojciec. Bez względu na to co robi, i jak się zachowuje. Nawet jeśli zapił się gdzieś, albo obili mu pysk. Nie powinien zostawić cię samego, ale skoro już to zrobił, to czas by wrócił do domu.

- Do... domu?

Chłopiec wybałuszył oczy, a te ponownie zaczęły go szczypać.

- Do ciebie - odparł blondyn i spojrzał na niego. - Znajdziemy twojego ojca i sprowadzimy go z powrotem do ciebie.


3

Chłopcy wyruszyli od razu. Wcześniej jednak blondyn zajrzał do domu i poprosił panią Zbyszkową z góry, by wzięła siostry do siebie - póki ojciec nie wróci. Opatulił Kacpra jedną ze swoich starych zimowych kurtek, które nadal trzymali w piwnicy. Na głowę wcisnął mu jedną z czapek sióstr - taką z różowym pomponem, a wokół szyi okręcił własny szalik. Potem pochwycił podróżną torbę ojca i napakował do niej trochę jedzenia z lodówki i kilka puszek konserw z szafek. Jedzenia było w bród, w końcu następnego dnia miała być Wigilia. Ojciec może i nie interesował się nimi, ale jedzenia w domu nigdy nie brakowało. Ani pieniędzy, choć tego Marko nie zdradził chłopcu. Wolał udawać przed nim chuligana, który musi kraść by mieć na jedzenie... Sam nie wiedział czemu to zrobił, ale zrobił i już. Chciał być nie tylko chuliganem, ale i wybawcą. Takim Robin Hoodem własnego domu! Który musiał chronić siostry przed biedą i głodem, oraz nieobecnością zimnego ojca... Bo co by było, gdyby wyznał chłopcu prawdę? Że ma dom, i to nie biedny dom, że ma pieniądze i bogatego ojca, ciepłą wodę w kranie, nawet prąd!, i własne nie tylko łóżko, ale i cały pokój! Że nie musi wcale pracować w tartaku i nie musi, tak jak chłopiec, gnieździć się z ojcem w jednym pokoju! Mają całe mieszkanie do swojej dyspozycji! Czy chłopiec o tym nie wiedział? Nie pamiętał jak mieszkali, kiedy rok wcześniej był u nich? Teraz się przeprowadzili do bloku obok, ale był to nowy blok przecież! Z ogrodzoną posesją i furtką na kod! Czy chłopiec naprawdę tego nie zauważył? A może... wiedział, tylko nic nie powiedział? Ale jeśli nie wiedział, to czy wtedy uznałby go... za rozpieszczonego?

Na to nie mógł pozwolić. Nigdy!

Chłopcy najpierw wypytali na ulicy, i tak, pierwszą osobą, którą zapytali była gruba sprzedawczyni ze sklepu. Nie widziała ojca Kacpra od miesiąca! a może i dłużej! Rozgadała się jak to ostatnim razem kupował karton mleka (pewnie tego samego, które teraz puste walało się po podłodze domu chłopca), ale nic więcej!

Ojca Kacpra nikt nie widział. Zbyszko Zgrójecki, bo tak się nazywał, nie przebywał też w szpitalu, ani na komisariacie. Tego dowiedział się akurat chłopiec. Całe miasteczko nie widziało Zbyszka Zgrójeckiego od miesiąca! Przepadł jak kamień w wodę! Nie bardzo wiedząc co robić, chłopcy wyruszyli zatem w drogę do tartaku - do pierwszego miejsca, które stale wracało do myśli Marko.

Po drodze znajdywali ślady. Liczne ślady. Ślady, które co prawda były plotkami, ale dawały im nadzieję. Ludzie widzieli Zbyszka Zgrójeckiego! Rozpoznawali go z opowiadań. Blondyn żałował, że nie pomyślał o zdjęciu! Mógł chociaż pstryknąć jakieś telefonem! Ach! Jednak rysopis się zgadzał!

Tak chłopcy posuwali się dalej. Tartak znajdował się poza miastem i początkowo blondyn niewłaściwie założył, że był tuż za miastem. Faktycznie tartak leżał piętnaście kilometrów za lasem. I jak słyszeli z opowiadań, nie była to drewniana chata, a duże przedsiębiorstwo! Tak duże, że nawet sroga zima nie była mu straszna! A praca wrzała przez cały rok! Bez jednego dnia nawet przestoju!

- Tu się zatrzymamy - powiedział blondyn i wskazał na stojącą na skrzyżowaniu gospodę.

- Zjemy coś? - zapytał chłopiec.

Szczękał zębami, policzki miał zaróżowione, a twarz dziwnie szarą. W czasie tych dwóch dni wędrówki wyraźnie zmarniał. Blondyn zamyślił się na moment, o tym, co dzieje się w jego domu. Czy ojciec zajął się siostrami? Czy przejął się jego nieobecnością? Zostawił mu krótką wiadomość na lodówce co prawda: Mam coś do załatwienia. Wrócę po świętach. Ale Marko nie był pewien, czy ojca da się zbyć taką informacją. W końcu święta to święta i nigdy nie znikał na kilka dni.

- Zjemy i odpoczniemy! - odparł blondyn i wskazał ręką na gospodę. - Napisali tam, na ścianie, że mają pokoje! Trza to obczaić!

Pokoje się znalazły. Wszystkie były wolne. Gospodyni przyglądała im się co prawda z spode łba, ale ostatecznie przyjęła od Marko gotówkę. Ugotowała im gar rosołu, a wcześniej poczęstowała babką i kiełbasą wiszącą na sznurze, tuż nad piecem w kuchni.

Kiedy zapadł zmrok, chłopiec od razu zasnął. Marko przez dłuższą chwilę wsłuchiwał się w jego płytki oddech. Martwił się. Choć zjedli do syta i napoili się zupą i gorącą herbatą, chłopiec nie wyglądał lepiej. Wręcz przeciwnie. Pod oczami pojawiły mu się sińce, na rękach wyszły żyły, skóra zrobiła się przezroczysta, a nogi słabe. Tak słabe, że nie dawał rady sam wejść po schodach! Marko zastanawiał się, czy chłopiec da radę wyruszyć rano w dalszą drogę? Może powinien pójść bez niego, a jego zostawić w gospodzie?

Następnego dnia chłopiec się nie obudził. Drżał cały na ciele, pocił się i rzucał, jakby demony go opętały. Marko nie mógł pojąć, jak ktoś tak bezsilny dzień wcześniej, może być tak silnym kilka godzin później, i to kiedy jest nieprzytomny!

- Trzeba mu lekarza! - powiedziała gospodyni.

- Zadzwonimy! - odparł szybko blondyn.

- I co to da?! - krzyknęła kobieta. - Nie dojadą tu przecież! Droga nieprzejezdna! Wy też tutaj taksówką przecież nie dojechaliście!

- Nie... Szliśmy przez las...

- No właśnie!

Blondyn opadł na fotel, przy łóżku chłopca. Chłopca, który teraz nie był mu już obcym dzieciakiem z podwórka, ale którego traktował jak... brata. I na myśl, że to z jego winy chłopiec się rozchorował, ściskało go w środku.

- Może to grypa... Ma gorączkę, poci się... - rozmyślał na głos blondyn.

- Nie widziałam jeszcze by grypa tak dziecko w jedną noc rozłożyła! I by się tak rzucało! A niejedno wychowałam, kochanieńki! Niejedno! I to w czasach, kiedy nie było tych waszych smarfonów!

- Smartfonów... - poprawił ją blondyn.

Nagle jednak coś do niego dotarło. Skoczył ku torbie i wygrzebał z niej schowany w zwinięte skarpety telefon komórkowy. Przez chwilę tylko przyglądał się czarnemu ekranowi komórki. Nie było jednak czasu, ani chwili do stracenia. Kto jak kto, ale ojciec będzie wiedział co robić!

Nacisnął przycisk.


4

- Czy ty wiesz, co przez ciebie przeżywałem?! - ryknął postawny mężczyzna, w szarym płaszczu i kapeluszu na głowie. Bródkę miał oszronioną i gdyby nie sytuacja, mógłby z łatwością starać się o rolę Świętego Mikołaja. Szczególnie mając tak gęste, szare brwi. - Ja i twoje siostry?!

- Wiem, tato! - krzyknął blondyn.

Ojciec Marko wzdrygnął się i przez moment obaj tylko spoglądali na siebie. Pierwszy raz od dawna Marko nazwał ojca... tatą.

- To... co się stało? - zapytał niepewnie ojciec, nadal zdumiony słowami syna. - Gdzie ten chory chłopak?

- Na górze.

Udali się na piętro i kiedy tylko ojciec Marko ujrzał chłopca, pobladł na twarzy i ukląkł przy łóżku. Obejrzał oczy Kacpra, przyłożył do jego rozpalonego czoła dłoń, próbował go nawet obudzić, ale kiedy to nie poskutkowało, obrócił się do syna i powiedział:

- Przecież to dziecka trzeba pilnie zawieść do szpitala!

- Ale drogi, panie doktorze... - powiedziała nieśmiało kobieta.

- Drogi! - krzyknął ojciec Marko. - Jakoś tutaj dotarłem! To i jego przewieziemy!

Ojciec spojrzał na syna ze złością. Marko znał dobrze to spojrzenie. Pochylił głowę, nie bardzo wiedząc, co powinien powiedzieć. Czy naprawdę był aż tak nierozsądny? Znowu?

Mężczyzna opatulił chłopca kołdrą i wziął na ręce.

- Co robisz, tato?

- To co dawno powinniśmy byli zrobić. - Ojciec zszedł ostrożnie po schodach. - Zabiorę tego malca do szpitala! A ty spróbuj skontaktować się z jego rodzicami!

- Ale po to właśnie tu jesteśmy! - krzyknął zza pleców ojca Marko. - Jego matka odeszła z jakimś facetem! Zostawiła ich! Tak jak mama nas! A jego ojciec teraz zaginął! Przyszliśmy go szukać! Już prawie dotarliśmy! Wszelkie ślady prowadzą do tartaku!

- Do tartaku? - Mężczyzna przystanął, nadal trzymając chłopca na rękach. Jego główka poruszała się bezwładnie na boki. Po chwili mężczyzna skinął. - Zajmę się tym. Ale najpierw zabiorę go do szpitala, a potem zadzwonię do tego tartaku.

Wyszli na dwór. Śnieg sięgał im już aż po kolana. Terenu wokół gospody faktycznie nikt nie odgarniał. Nikt o to nie dbał i Marko domyślił się, że kobieta urzędowała tu sama. Może ją też ktoś opuścił?

Marko poprowadził ojca tą samą drogą, którą przyszli dzień wcześniej. Jego ojciec wybrał inną drogę, kiedy przybył tu po raz pierwszy. Ale ta była prostsza, trzeba było jednak wejść do lasu. I tak też zrobili. Tego dnia niebo było szare i nawet promień słońca nie wychylał się zza gęstych chmur. A pod koronami drzew było zupełnie ciemno. Nie minęła nawet godzina, kiedy usłyszeli wycie. Obaj stanęli jak wryci. Marko bał się choćby nawet oddech złapać, a tchu mu brakowało. Szedł pierwszy i torował drogę.

Najpierw ujrzał jedną głowę, a potem drugą. Dwie pochylone sylwetki wilków, z zębami wystawionymi w groźnym grymasie dybały na nich zza kępy suchych krzaków.

- Weź go, synu - powiedział spokojnym tonem ojciec. - Weź ode mnie chłopca i idź do auta. Kluczyki mam w prawej kieszeni płaszcza.

- Ale tato...

- Nie zatrzymuj się i nie patrz za siebie.

- Ale...

- Zrozumiałeś?!

Marko skinął. Powoli cofnął się, nie odwracając wzroku od wilków i sięgnął po klucze, a potem wziął na ręce chłopca. Kiedy tylko to zrobił, ojciec go minął i powoli postąpił w kierunku bestii. Wilki pochyliły głowy i zawarczały doniośle. Marko przypuszczał, że może być ich więcej, ale... co mógł zrobić?

Ojciec pochylił się ostrożnie i sięgnął po złamaną gałąź, leżącą na ścieżce. Marko nie wiedział, co się stało później. Najpierw cofnął się o kilka kroków, a potem pobiegł ile sił miał w nogach, przeskakując zaspy jak zając. Biegł drogą, którą wcześniej przybył jego ojciec. Słyszał krzyki, wycie i doniosłe ujadanie. Może psów. Ale też nie był pewien, czy to nie jego wyobraźnia. Nadal widział przed oczami zmarszczone nosy i ogromne białe zębiska wilków.

Kiedy dopadł do auta, położył chłopca z tyłu a sam zaczął trąbić. Uderzał w klakson bez przerwy, aż niemal ogłuchł. Łzy kapały mu z policzków na obdarte na kolanie spodnie. Nawet nie wiedział kiedy się zranił.

Rozległo się ponowne ujadanie. A potem padł strzał. Jeden.


5

Marko siedział na krześle, przy szpitalnym łóżku Kacpra. Chłopiec nadal nie odzyskał przytomności. Do jego ciała podłączone były przeróżne rurki, a za nim migały monitory. Marko nie wiedział co wyświetlały dokładnie.

Przy łóżku syna klękał jego ojciec, Zbyszko Zgrójecki. Głowę miał obandażowaną, a nos rozbity, jakby zderzył się ze ścianą. Okazało się, że już pierwszego dnia w tartaku, kiedy starał się o pracę, zdarzył się wypadek. Bez dokumentów, nieprzytomny, trafił do szpitala, a miał tylko zapytać o pracę...

Potrzebowali pieniędzy. Kacper był chory. I nie była to grypa. Dlatego nie chodził do szkoły. Ale leczenie było kosztowne, a ojca Kacpra nie było na to dalej stać. Zapożyczył się już za bardzo. Pieniądze się skończyły, leki też. Zbyszek Zgrójecki zaczął pić, na kredyt. Łapał się każdej pracy, ale i to nie wystarczało. Najpierw wyłączyli internet. To nie było ważne. Bez tego można żyć. Ale kilka miesięcy później odłączyli też prąd. Pożyczyłby, jak zawsze, ale nie zdążył. Mógł liczyć tylko na siebie. Nie wiedział gdzie jest jego żona. Odeszła, kiedy ich syn zachorował.

Do pokoju wszedł ojciec Marko. Ubrany w lekarski biały kitel, uśmiechnął się szeroko. Kiedy zaatakowały wilki, a Marko zatrąbił, myśliwi ich usłyszeli. Psy odgoniły wilki, a strzał dodatkowo je przepłoszył. Jedynie ramię ojca Marko ucierpiało, kiedy walczył z wilkami, uderzając w nie gałęzią.

- Panie doktorze, co z moim synem?!

- Jesteśmy dobrej myśli - odparł szybko lekarz. - Leki działają. Ale potrzebna będzie operacja, a potem długie leczenie.

- Ale... pieniądze... przecież państwo... Muszę sam...

- Proszę się nie martwić o pieniądze - odparł ojciec Marko. - To najmniejsze pana teraz zmartwienie. Niech pan się skupi na synu i... tylko na tym.

Skinął, a Marko wiedział o co chodziło - o alkohol.

- Ale...

- I taka jest też moja propozycja dla pana. Oferuję panu pracę, panie Zgrójecki. Może pan sprzątać w szpitalu, a po godzinach może pan pomagać u mnie w domu. Mamy działkę nad jeziorem. Zawsze jest coś do roboty. Ale zero alkoholu. To jedyny warunek.

- Panie doktorze...

Nagle Kacper kaszlnął i wszyscy spojrzeli na niego. Marko zerwał się z krzesła. Kiedy chłopiec otworzył oczy i spostrzegł ściskającego go za rękę ojca, zapłakał.

Marko uznał, że nie trzeba było nic mówić. Położył obok chłopca czerwoną bombkę, mieniącą się złotym brokatem i razem z ojcem cicho wysunął się na korytarz. Wtedy ojciec objął go ramieniem.

- Chodź, synu. Zadzwonimy do twoich sióstr. A pani Zbyszkowa niech lepiej więcej krzeseł dostawi do stołu! - zawołał i klasnął w dłonie. - I pościeli dwa dodatkowe łóżka! Kiedy ten malec wyjdzie ze szpitala, dobrze by było jakby pomieszkali z nami przez jakiś czas, nie sądzisz? Dom taki duży, pokoje puste stoją... I miałbym tego malca na oku, a i pogadać byłoby z kim...

- Mógłbyś gadać ze mną – odparł szorstko Marko. - I wracać wcześniej do domu.

Ojciec spoważniał. Nagle jednak skinął krótko i powiedział:

- I będę. Od teraz będę. - Po policzku spłynęła mu łza. - Nie wiedziałem, że chciałeś... Ale teraz już wiem.

Objął syna mocniej i przytulił go do siebie, a tym razem i Marko zapłakał, chowając głowę w koszuli ojca.

I życzenie chłopca się spełniło. Od teraz wszystko będzie już dobrze. Już nie będą sami. Znowu są rodziną, ale teraz większą.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro